Robinson w Bolechowie

7 stycznia 2018

Maciej Płaza
Robinson w Bolechowie
Wydawnictwo WAB, Warszawa 2017

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Staromodne rzemiosło w poszukiwaniu rynkowej niszy

Znacie ten typ literatury środka? Znacie… Trochę zalatuje późniejszym Orłosiem, może nawet domaga się identyfikacji w tym duchu – a może nawet zmierza w kierunku epiki Igora Newerly’ego (jeśli ktoś pamięta jeszcze to nazwisko…). Po lekturze chwalonego i obficie nagradzanego „Skorunia” pana Płazy nie odgadłem, że w drugim podejściu prozatorskim pójdzie on takim tropem. Choć zapewne bardziej niż ja uważny, bardziej profesjonalny krytyk (i lepiej poinformowany…) mógłby obstawić ten ruch. Zwłaszcza na to „poinformowanie” zwróciłbym uwagę. W gruncie rzeczy idzie tu bowiem o pewne delikatne środowiskowe uwarunkowania, o których się głośno nie mówi w towarzystwie, ale wszyscy wiedzą, o co chodzi. (O pieniądze?) Być może – choć wolałbym się w tej mierze grubo mylić – dyskretny dopisek na rewersie drugiej kartki frontyspisu co nieco objaśnia: „Powieść powstała w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.” Miło to wiedzieć. To oczywiście nie to samo, co ostrzeżenie, że treść czy tam fabuła zawiera „lokowanie produktu”. Ale tyz piknie…
Lecz z tym wszystkim Płaza nie jest imitatorem literatury ani produktem marketingowym. Nie należy też do grona beniaminków salonowych, wywodzących się ze środowisk już to uniwersyteckich grup wzajemnego wsparcia, już to z koterii polityczno-ideologicznych, albo z okolic kawiarnianych czy tam klubowych stolików obsiadanych przez lewackich i prawackich redaktorów i współpracowników czasopism krytycznych wobec rzeczywistości i innych jej krytyków. Płaza nie jest produktem zbiorowego, grupowego przeżywania kreatywnej ekstazy twórczej – modnej w środowiskach zlepionych pokoleniowo i wspólnotowo. Już to wokół interesów, już to przekonań, już to ideologii… Bywa, że nawet wokół poczucia wyższości, wyjątkowości, lub zgoła narcyzmu… Narcyz pojedynczy to siła; wyobrażacie sobie, jaką mocą mogłaby dysponować jakaś jaczejka, międzynarodówka narcyzów?
Ale to nie Płaza… Z punktu widzenia czystej literatury to niezwykły rzemieślnik słowa, bardzo biegły w filigranowej robocie i łączeniu tych filigranów w monumentalne spłachcie epickich zgoła obrazów, opowieści i kompozycji. Gdybym szukał jakiegoś metaforycznego zamiennika dla zdefiniowania roboty Płazy, porównałbym go z tkaczem dywanów albo gobelinów. Ręcznym! Wiążącym skrupulatnie pod lupą węzełki krótko przyciętych słów na naprężonych sznurkach osnowy-fabuły. Ubijającym kolejne „wiersze” ciężkim, ołowianym „grzebieniem”. Ale tym się różni Płaza od tkacza, że tkacz dostawał rozrysowany kolorystycznie projekt w kratkach tzw. milimetrowego papieru. Kolor kratki-piksela oznaczał, który odpowiadający mu barwą kawałek wełnianej nitki należy zawiązać na osnowie; robota tkacza polegała na unikaniu pomyłek… Płaza zaś nie ma rozrysowanej siatki pikseli-słów. On ją sobie tworzy bezpośrednio, gdzieś tam między synapsami. Może dobiera słowa ad hoc, może improwizuje, może pracuje liniowo – szczegółowo planując swój „dywan”nawet kilkaset „wierszy” naprzód? Nieważne… Istotny jest rezultat.
Ale zanim rezultat ów ocenimy, zatrzymajmy się jeszcze na chwilę przy technice Płazy… Z zawodu jest ci on doktorem nauk humanistycznych, teoretykiem literatury (m.in. zajmuje się tak mi bliską lemologią…) i tłumaczem ze sporym (nagradzanym!) dorobkiem translatorskim z angielskiego; przełożył nawet – chapeau bas! – „Frankensteina” Mary Shelley… Jego debiutancki wypad w stronę prozy podobno spontaniczny miał charakter; był czymś w rodzaju wewnętrznego imperatywu, głosu transcendentalnego, nakazującego podjąć trud pisania (akurat o dzieciństwie…). To oczywiście możliwe – siła natchnienia potrafi się nawet sama wydrukować, zebrać nagrody i dobrze sprzedać. Ale drugie podejście do prozy to już inna zabawa… Autor ma świadomość, na jakiej półce wylądował, jak wysoko się wspiął. Teraz już nie może beztrosko wpiąć się w linę i zjechać w dół, by na literackim piarżysku układać duperelne wierszyki do melodyjek disco polo czy tam felietoniki z kamyczków do prasy popularnej. Teraz musi zabłysnąć. Więc przejęty wyzwaniem Płaza zbudował sobie imponujący warsztat. Pełnymi kubłami słów naznosił, poskręcał miliony związków frazeologicznych, zaprzągł do roboty wszystkie instrumenta przebogatej polskiej gramatyki. Nie odpuścił, wdrapał się na szczyty perfekcji.
Ale nie tylko zgromadził zapasy surowca i narzędzi – zadbał też o terytorium… Na łuku Wisły, gdzieś między Sandomierzem na lewym brzegu a Puławami na prawym (będzie ze sto kilometrów z hakiem, a wzdłuż biegu wody może i więcej…), zbudował fikcyjny Bolechów – posthrabiowską, ordynacką wieś z folwarkiem, pałacem i muzeum. Te ostatnie trzy elementy podobno zostały przekopiowane, przeklejone z Opinogóry – ordynacji Krasińskich spod Ciechanowa, z północnego Mazowsza – odległego o kolejnych 150 – 200 kilometrów od możliwego punktu lokalizacji fikcyjnego Bolechowa. Płaza się postarał o wiarygodne szczegóły w fikcyjnym pejzażu. Ułatwił sobie tylko nieco zadanie, maskując terytorium swej powieści w obszarze mało znanym, słabo zurbanizowanym i prawie pozbawionym lepiej znanych punktów odniesienia. Do Krakowa daleko, do mitycznej Warszawy jeszcze dalej, gdzieś na horyzoncie majaczy jakiś zawiślny Lublin, a bliżej tylko – przepraszam za trywialną dwuznaczność – Kielce i Radom. Lepiej trafić nie można, jeśli chce się dopracować detale architektury, pejzażu i w ogóle topografii, zachowując jednocześnie anonimowość. Płaza jest mistrzem rysowania fikcyjnych map wyobraźni, wyglądających jak prawdziwe. Ten swój Bolechów nawet wyposaża w linię kolejową, choć wiadomo, że między Sandomierzem a Dęblinem żadne tory się do Wisły nawet nie zbliżają z obu brzegów; to żelieznodorożnaja pustynia jest (zgodnie z reszta z doktryną strategiczno-obronną carskich sztabowców). W ogóle Plaza porusza się po swoim imaginacyjnym pejzażu z taką lekkością i pewnością, jakby wszystko miał odmierzone krokami…
W ogóle u Płazy precyzja rysunku rządzi. A warsztat i jego imponderabilia tudzież imperatywy nabierają dominującego znaczenia. Po takim nagromadzeniu środków wypadałoby się spodziewać fundamentalnej, głębinowej epopei, zbierającej pył, kurz, krew, sromotę, dzielność i śmieszność z polskich dróg. Eposu przełomowego, wytyczającego myśl i wyobraźnię zbiorową na lata. Gigantycznego i kanonicznego… I wiecie co? Dobrze się zaczyna…Już drugi rozdzialik „Robinsona…” – zatytułowany „Osty” – zwiastuje wielką prozę. To bodaj najlepszy kawałek Płazy, literacka perełka zgoła. Ale potem dynamika opowieści zwalnia, a epicki rozmiar kurczy się, powoli zamieniając się w romans dygresyjny z elementami krytyki artystycznej i osobliwego wykładu filozofii sztuki z uwzględnieniem malarstwa jako takiego. Bohaterowie zaś zawracają z drogi, kręcąc się wokół swej bolechowskiej „czarnej dziury”, zasysającej powoli ich intelektualne bagaże, uczucia i wyobraźnię… Tyle że Płaza cały czas zachowuje swą niespotykaną maestrię stosowania słów, rzemieślniczą biegłość pisania, zadziwiającą – godną najwyższych celów. Wydaje się, że autor wzgardził ostrzeżeniem metodologicznym, zawartym w słynnej brzytwie Ockhama: nie mnożyć bytów ponad potrzebę!
W zasadzie nie można mieć o to do niego pretensji. Ja nie mam. Przeciwnie: odczuwam satysfakcję, że zostałem obdarowany ponad miarę. Nadmiarowy kunszt Macieja Płazy objawił się w dobrym momencie – dziś deficytowi sensu w prozie towarzyszy poważny niedobór słów. A Płaza wbrew: oferuje „wielkie żarcie” słów, przekracza potoczną pojemność mechanizmów przyswajania skojarzeń, metafor, figur stylistycznych… Ta lektura przenosi w nowe czasy dawne intelektualne wartości, płynące z czytania – przede wszystkim pobudzającą moc słowa. To nic, że opowiadanie się trochę zapada; ale jak jest opowiedziane!
Przez ponad 45 lat życia oddawałem się zgubnemu, ale cholernie przyjemnemu nałogowi palenia fajki; aż po(d)stęp medycyny położył temu kres. Nadciśnienie, migotanie – sami rozumiecie… Ale przy lekturze „Robinsona z Bolechowa” najbardziej właśnie brakowało mi kojącego towarzystwa któregoś z ulubionych petersonów albo ukochanego savinellego – wypełnionych po krawędź główki wolno palącą się, wonną miksturą „Kentucky Bird” o niepowtarzalnej bergamotkowo-goździkowej nucie. Dzięki za ożywienie tego niemal wypartego wspomnienia. Obudzenia równie miłych fraz z przeszłości życzę innym czytelnikom Macieja Płazy…
Tomasz Sas
(7 01 2018)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *