Ja. Z Lechem Wałęsą rozmawiają Andrzej Bober, Cezary Łazarewicz

4 października 2017

Lech Wałęsa, Andrzej Bober, Cezary Łazarewicz
Ja. Z Lechem Wałęsą rozmawiają Andrzej Bober, Cezary Łazarewicz
Grupa Wydawnicza Foksal – Wydawnictwo WAB, Warszawa 2017

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Najsmutniejsza książka dekady

W zasadzie nie ma się do czego przyczepić. Wszystko jest: złoty róg, czapka z piór, z chłopa król, świat u stóp, błota chlup… Jesień patriarchy z targaniem po szczękach, sztandar zwinięty, nogawki poszarpane przez stado wściekłych kundli, dom w rozsypce, legenda w remoncie, walka z cieniem. Żywot i dzieła „nieznanego mężczyzny z połowy XX wieku” w całej okazałości, przysposobione po raz kolejny (tym razem w technicznej postaci tzw. wywiadu-rzeki) przez kolejną formację autorów, którym wydawało się, że im akurat się uda… Tkwili w mylnym błędzie – jak mawiają w Wielkopolsce i na bliskim Pomorzu.
Lech Wałęsa nigdy nie był bohaterem mojej bajki; od pierwszej chwili, gdy pojawił się na ekranach telewizorów z odpustowym gigadługopisem (też taki miałem: w środku był zwykły cieniutki wkład z plastikowej rurki, tylko trochę dłuższy…), wiedziałem, że to postać niestandardowa, ale (jak niemal wszyscy w Polsce…) nie podejrzewałem w najśmielszych rojeniach, iż z nim i wokół niego stanie się wszystko to, czego byliśmy uczestnikami,świadkami i w końcu sędziami. Gdy wyskoczył jak diabeł z pudełka, wąsaty i potargany, by pofrunąć na stoczniową bramę numer dwa, nie przeczuwałem, kto z niego wyrośnie. Ale z tego powodu nie robię sobie wyrzutów: byłem w doborowym i licznym towarzystwie, bo nikt (no, prawie nikt) łącznie z samym Wałęsą – wbrew temu, co on sam dziś twierdzi z niemałą i absolutnie nieskromną dozą samouwielbienia – nie wiedział, nie domyślał się, co z tego będzie, co się z Wałęsą stanie… Bo w Sierpniu roku pamiętnego wiedzieliśmy tylko mniej więcej, że się zaczęło. Ale jak się potoczy, a zwłaszcza – jak skończy – nie wiedział nikt. Nie wierzcie tamto- i tegoczesnym wielkim prorokom, dowodzącym, że oni… Zbyt wiele równoczesnych, równoległych i równoważnych czynników sprawczych, rozsypanych po różnych kątach i na niestycznych płaszczyznach – przypadkowych i zaplanowanych – złożyło się na taki rezultat. Nikt tego nie mógłby ogarnąć rozumem. Były tylko emocje: był strach, była nadzieja, była obojętność (wystudiowana lub autentyczna, płynąca z niewiedzy, albo zgoła głupoty). No, ale to tylko uczucia – na nich buduje się zamki z piasku, mgły, legendy i marzeń sennych. Wolność – wielka, fajna idea. Ale cieszy dopiero, gdy odziana w konkret: prawo, projekt, PKB, wojsko, pieniądz, edukacja. W Sierpniu roku pamiętnego nie mieliśmy o tym pojęcia. Wałęsa także. Zwłaszcza on; cokolwiek by teraz nie mówił o swoich profetycznych zdolnościach, robotniczej intuicji, antykomunistycznym instynkcie – to mu nie wierzcie. Prawda jest taka, że nie miał pojęcia, co dalej będzie. Usprawiedliwia go tylko to, że prawie nikt tej świadomości nie miał. A kto wiedział – nie powiedział…
Więc nie był bohaterem mojej bajki; ale też w miarę szybko przestałem uważać, że to figurant, chłopek-roztropek, wysunięty na front przez ciemne siły antysocjalistycznego spisku. Stał się autentycznym trybunem ludowym, charyzmatycznym przywódcą, który porwał tłumy – ba, miliony! – i je poprowadził… Ale właściwie dokąd? Ku wolnym związkom zawodowym? Wolne żarty! Te dziesięć milionów, które za nim w pierwszym porywie poszło, wcale nie potrzebowało wolnych związków zawodowych – niezależnych i samorządnych. Nie potrzebowało żadnych związków zawodowych. Potrzebowało zmiany, perspektywy, poczucia wolności, potrzebowało godności, szacunku, partnerstwa, pracy, odmiany losu, sprawiedliwości, swobodnych rąk, wolnego słowa, wiary, nadziei, prawdziwej historii, dobrowolnie wybranej tożsamości, kultury, niepodległości, bezpieczeństwa… Zdrowia, szczęścia, pomyślności też; każdy na swój sposób… Teraz i zaraz, i wszystkiego naraz.
Zanim rozstawieni na głównych polach obrotowej sceny-szachownicy polskiej aktorzy tej słodko-gorzkiej gry o wszystko połapali się, o co naprawdę chodzi, było już za późno. Dwadzieścia jeden postulatów spisanych na kawałku dykty w sali BHP stoczni wcale liczni uczestnicy i obserwatorzy z obu stron konfliktu odczytali przewidująco jako „Mane, Tekel, Fares”. Innymi słowy: zobaczyli i zapamiętali klepsydrę dla świata, jaki dotąd znali, jaki prawie oswoili i w którym próbowali jakoś żyć. Innego nie przeczuwali, a na dobitkę nie mieli pojęcia, czego właściwie chcieli, Za to dobrze wiedzieli, czego nie chcieli. Nikt nikomu nie wytłumaczył, jak znacząca jest różnica między „Nie chcieć” a „Chcieć”…
Jak wynika z zanotowanej przez Bobera i Łazarewicza opowieści Wałęsy – on też nie wiedział zbyt wiele… Natomiast od razu, od pierwszych dni wszedł w rolę charyzmatycznego, poświęcającego się dla dobra ogółu przywódcy, trybuna, dalekowzrocznego stratega, nieustępliwego negocjatora, twardego gracza, któremu nieobca jest kiwka (elegancko zwana dryblingiem…) i faul taktyczny. Od razu, od pierwszych dni wylazł z niego kawał egocentrycznego narcyza, z czego nie potrafi i zapewne nie chce – każdym atomem swego jestestwa – wyzwolić się do dzisiaj. Chociaż być może ma świadomość, ile go ta postawa kosztowała: publicznie i prywatnie… Bober i Łazarewicz, nadając swej pracy skromny tytuł „Ja” – chyba właśnie na tym aspekcie problematu Wałęsy się skoncentrowali. Zakładam, że nie zrobili tego niechcący. Zakładam, że dostrzegli, jak ta niezmienna cecha osobowości Wałęsy raz doskonale służyła nie tylko jego zamiarom, ale przede wszystkim krajowi, obywatelom – zaś innym razem pogrążała (a nawet zatapiała: pamiętacie jego wynik wyborczy w 2000 roku – 1,01 proc.!).
Boberowi i Łazarewiczowi udało się nakłonić Wałęsę do szczerości – zapewne per saldo większej, niż on sam, na zimno rzecz rozważając, byłby skłonny w rozmowie użyć. Ale w lekturze widać wyraźnie, jak sama temperatura dysputy skłania do wzmożenia wyznań, do wyjścia poza obyczaj polskiej powierzchownej gadki biesiadnej. Nadspodziewana szczerość Wałęsy to dodatkowa zaleta książki Bobera i Łazarewicza. Dzięki tym licznym, aczkolwiek krótkim i niekoniecznie do kości wnikliwym „otwarciom” zyskujemy wgląd w bieg myśli i spraw z nieoczekiwanego punktu widzenia – taki odautorski komentarz szefa wszystkich szefów. Bardzo wartościowy, aczkolwiek horrendalnego błędu dopuściłby się każdy, kto uważałby ten komentarz za obiektywny, wyważony i sprawiedliwy. Osoba szefa i jego osobowość wyklucz takie rozumienie. Wałęsa jest Wałęsą. Nikim i niczym innym. Ale to wystarczy, by jego słowa zakwalifikować jako wybitne źródło, pomocne w ocenie sytuacji Polski w ciągu lat (licząc od strajku grudniowego '1970) bez mała pięćdziesięciu. Tak, tak, czas leci… Mówi sprawca, uczestnik i świadek w jednej osobie, wciąż aktywny i prowadzący (na małą skalę, ale jednak…) polityczną grę; to do pewnej ostrożności skłania, ale przecież niczego nie dezawuuje. W końcu dysponujemy odpowiednim aparatem intelektualnym, by sobie poradzić z pewnymi „nieregularnościami” narracji Wałęsy. Pytanie zresztą: po co? One same w sobie są dokumentem, świadectwem historii. Tyle że obocznym nieco. Ale z tym wypada umieć sobie radzić – panie i panowie z policji historycznej.
Po lekturze „Ja” jeszcze bardziej smuci mnie wszystko, co się z Wałęsą stało. Jego mniemana agenturalność – w świetle rozmaitych ekspertyz i kontrekspertyz, śledztw, świństw protokolarnych i innych dyfamacji – staje się jeszcze bardziej wątpliwa, a próby jej podtrzymywania – rozpaczliwe. Historii nie pisze policja tajna ani widna, ani (przepraszam za słowo) historyczna. Historii nie uchwala się w drodze głosowania ani nie preparuje w trybie wyroków sądowych. Funkcjonariusze – posterunkowi, aspiranci, podkomisarze, nadinspektorzy z IPN – nie są doprawdy żadnymi niepodległymi autorytetami, uprawnionymi do orzekania o czymkolwiek. Więc i w sprawie Wałęsy – nie… Wałęsy się nie usunie z Polski, nie wygumkuje z tekstów, nie wymaże fotoshopem ze zdjęć. A zwłaszcza zaś nie zastąpi nikim innym, nawet zacnym ale wówczas co najwyżej drugo- lub nawet trzecioplanowym bratem swego brata. Mogą nawet zapomniczyć nim pejzaż na skalę bez mała papieską, a Wałęsie odmówić jakiegokolwiek upamiętnienia w przyszłości. Nic to nie da. A książka Bobera i Łazarewicza nie jest przecież ubecką fałszywką, a jej autorzy – resortowymi rezydentami. Ale lektura budująca nie jest… Co zastrzegając i tak polecam.
Tomasz Sas
(4 10 2017)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *