Håkan Eriksson
Lunatycy
Przekład: Agata Teperek
Wydawnictwo Edipresse, Warszawa 2017
Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 3/5
Dżihad zaspanych bojowników albo palec Boży
Wynaturzeni bieżeńcy z klubu prawdziwych wyznawców Proroka, młodzieńcy urodzeni wprawdzie już w krainach niewiernych, ale spychani na margines (inna rzecz, że na ogół niespecjalnie intensywnie starający się – jeśli w ogóle próbujący – zmienić swój status…), fałszywi nauczyciele, zdesperowani opętańcy i cyniczni przewodnicy – „starsi bracia”, oferujący skrócony kurs obsługi pasa szahida, kałasznikowa albo stingera. To naturalne środowisko, w którym rodzi się, krzewi, wzbiera i konserwuje duch dżihadu – świętej wojny w imię wiary jedynej i prawdziwej, jej boga i jego proroka. Tak przynajmniej widzi to autor „Lunatyków”…
Z drugiej strony tenże sam autor widzi swój kraj – ląd sytych białych (w dominującej większości) ludzi, wystawiających do walki w obronie swych wartości, posiadłości, cnót , świętego spokoju i wolności (zwłaszcza wolności czynienia głupstw i niegodziwości…), garstkę zmęczonych, wypalonych profesjonalistów, nieźle wprawdzie wyposażonych, zmotywowanych i zdeterminowanych, ale spętanych regułami poprawności, regulaminami i oczekiwaniami polityków – z mandatami namaszczonymi wolą ludu w wyborach powszechnych. Tak to przynajmniej widzi autor „Lunatyków”…
Powiedzmy to sobie od razu: Håkan Eriksson nie należy do czołówki skandynawskich autorów literatury sensacyjnej, kryminalnej i innej tego gatunku. Nie należy też do bezpośredniego zaplecza tejże czołówki, ani nawet do drugiej ligi. Z trudem utrzymuje prosty kurs swej łódeczki, miotany falami kilwaterów luksusowych jachtów takich mistrzów jak Jo Nesbø, Arne Dahl, Leif GW Persson, Liza Marklund czy Matti Rönkä albo kontynuator Stiega Larssona – David Lagercrantz. Ale się stara. Były dziennikarz, obecnie analityk polityczny, ma odpowiedni warsztat, zaplecze intelektualne i dość determinacji, by dobrze wypaść na wymagającym rynku. Rezultat tych starań na razie nie powala; zwłaszcza na szwedzkim areale krajowym, obfitującym skądinąd w utalentowanych „plantatorów” z branży sensacji. Eriksson tkwi w anonimowej masie debiutantów lub postdebiutantów, przekraczających wprawdzie poziom tzw. drukowalności i skłonności do ryzyka wydawniczego, ale nadal nierozpoznawalnych, wyjąwszy może wąskie grono specjalistów. Cóż zatem skłoniło szwajcarskiego wydawcę do zaprezentowania polskiej publiczności szwedzkiego outsidera z branży sensacyjnej, obsadzonej przecież wyjątkowo wyborowo? Dobre pytanie. Z dobrą wolą (i dobrodziejstwem inwentarza, gdyby doszło do polemiki…) zakładam, że poszło tu o prawidłowo skalkulowane poniekąd – ale jednak ryzyko. Czyli coś, co powinno towarzyszyć nieodmiennie każdemu wydawcy. Coś, co w każdym wypadku powinno być okolicznością łagodzącą; ale szczęśliwie w przypadku Erikssona nie musi. Prawie nie musi, ale to akurat żadna różnica…
Eriksson ulokował punkt obserwacyjny w Söder – w południowych stronach Sztokholmu, a konkretnie w Skärholmen – proletariackiej dzielnicy socjalnych blokowisk, zaludnionych w sporym procencie przez imigrantów od dwóch co najmniej pokoleń – z Bliskiego Wschodu, Południa, z dalszej Azji. To drugie pokolenie (a w zasadzie jego populacja męska) jest przedmiotem jego literackiej penetracji: młodzi chłopcy, na ogół słabo wykształceni (aczkolwiek już w liberalnych szkołach szwedzkich), znający w stopniu średnim miejscowe narzecze i obyczaj, za to kiepsko posługujący się rodzimymi językami, słabo piszący i czytający po arabsku, indyferentni religijnie, biedni i z poczuciem krzywdzącego odrzucenia – watahy kumpli bez roboty, bez dziewczyn, bez perspektyw. Za to z przekonaniem, że ich życie blokowane jest przez „svennów”, wygadujących tylko ładnie, poprawnie brzmiące bzdury o integracji wielokulturowego społeczeństwa – ale w praktyce, jak przyjdzie co do czego, zazdrośnie strzegących swych majątków, kobiet, sposobu życia, nieformalnych przywilejów, a nawet praw i wolności, zasłaniających się policją i boleśnie sprawnymi służbami socjalnymi.
Eriksson (niewątpliwie inteligentny analityk) należy do tej grupy znawców przedmiotu, która uważa, że żadni terroryści nie muszą dziś przenikać do Europy, skryci w fali uchodźców. Bo oni potencjalnie już tu są od urodzenia. Baza rekrutacyjna w takich dzielnicach jak sztokholmskie Skärholmen (od Madrytu, Marsylii po Paryż, Londyn, Brukselę, Hamburg i Helsinki…) już jest. Wystarczy podesłać zawodowych agitatorów, wyszkolonych objaśniaczy tekstu Księgi, wychowawców: mułłów i imamów. Werbowników. Instruktorów od kałasznikowa i pirotechniki (choć bezpieczniej i taniej zabrać najzdolniejszych adeptów na pustynię, podszkolić i przerzucić abratno…). Tak to działa; bo terroryzm europejski to nie jest problem militarny, do rozwiązania środkami wojskowymi – to problem policyjny… I policyjnymi sposobami należy go zwalczać. Co oznacza, że walka będzie długa, beznadziejnie nieefektywna, powtarzalna, spóźniona, pełna pomyłek, wrzasków, kłótni, chybionych decyzji, mylnych analiz, nietrafnych wniosków, przesadnych reakcji, braku logiki i absurdalnej przemocy… Ale w ogóle jakaś będzie… W zasadzie nie do wygrania, bez satysfakcji, bez powodów do prężenia muskułów i piersi po ordery – ale będzie. Tak długo będzie, jak istnieć będzie policja… I ochota do walki ze Złem.
Eriksson pokazuje ułamek (więcej to byłaby zdrada stanu…) nieosobliwej osobliwości rodzimej policji bezpieczeństwa, zwanej Säpo (Säkerhetspolisen). Jej liniowi, operacyjni funkcjonariusze to na ogół zbieranina, uformowana z doświadczonych, wyróżniających się i nieźle doszkolonych fachowców – rekrutowanych, wyciągniętych (za lepsze pieniądze) ze zwykłej policji – kryminalnej, obyczajowej, z prewencji. Przebadanych, zmotywowanych, uformowanych, zlustrowanych, zweryfikowanych, z pomierzoną inteligencją i nienagannymi profilami psychologicznymi… Stowarzyszonych ze wspierającą hordą nerdów i freaków – hakerów, analityków, lingwistów, psychoneurologów. Ponurym mitem założycielskim, a w zasadzie bolesnym cierniem w dupach dwóch albo trzech co najmniej pokoleń säpowców jest nierozwiązana (i w zasadzie chyba już nierozwiązywalna…) sprawa zabójstwa premiera Olofa Palmego (1986). Może dlatego tak się starają…
Mają nawet pewne sukcesy. Umiarkowanie dobrze im na przykład idzie zwalczanie rodzimego skrajnego terroryzmu o nordyckich korzeniach i proweniencji nacjonalfaszystowskiej albo ultralewackiej, anarchistycznej. Choć pewnie nie bez racji niezależni publicyści podejrzewają, że czasami na przeszkodzie staje säpowcom… ideowe pokrewieństwo z pierwszym (rzadziej drugim…) nurtem nordyckiego terroru. Ale z również rodzimym terrorem imigranckim, zakorzenionym w takim Skärholmen chociażby, jest inaczej… Zaporę skutecznej, masowej penetracji policyjnej, walki i neutralizacji stanowi najprostsza z możliwych barier: bariera fizjonomiczna. Przykrywkowcy, tajniacy, przebierańcy nie mają czego szukać w tym środowisku. Chyba że… sami z niego się wywodzą. Ale to przypadki rzadkie. Więc w gruncie rzeczy cała agenturalna robota opiera się na przewerbowaniu zwerbowanych, na przekręconych kretach, na zdradzieckich wtyczkach, zdesperowanych przestępcach, chcących uniknąć więzienia (w Szwecji? wolne żarty…) czy deportacji… Właśnie taka historyjka jest fabularną osnową intrygi „Lunatyków”.
Młody Jamal, włóczęga bez stałego zajęcia, porzucony i wyśmiany przez dziewczynę (o imieniu Pirjo, więc niewątpliwie Szwedkę, może nawet Finkę), grywający z kumplami w miejscowej kręgielni i trenujący kickboxing, wpada w oko lokalnemu imamowi (ale krzewiącemu pokojową wersję islamu i dżihadu), zaś zaraz potem paru obrotnym twardzielom z dzielni, interesujących się poglądami i planami chłopaka. Ba, trafił on nawet do obozu szkoleniowego gdzieś na sudańskiej pustyni, by zaprzyjaźnić się z kałasznikowem i utwardzić serce (jakimi metodami – to już doczytajcie sami…). Niestety, standardowe szkolenie nie mogło wykryć luki w pancerzu Jamala-wojownika. A to była przyjaźń… No i wiara w wersji pokojowego imama… Wojownik zwątpił, gdy dowiedział się, jaką krzywdę wyrządzili jego współbracia serdecznemu przyjacielowi od dziecka. A pokojowy imam ostatecznie go przekręcił ( w realnym świecie, niepowieściowym, raczej niemożliwe…). Policja wcisnęła się przez szczeliny w pancerzu, zawarła deal przy wzmacniającej herbacie…
Tym razem się udało, ale przecież kolejne grupki nadal lunatykują na obrzeżach wielkich miast Zachodu. Tylko czekają, aż je obudzi kolejny dobrze przeszkolony zdeterminowany najemnik, fanatyczny nauczyciel, religijny demagog, płomienny agitator… Tak Eriksson widzi dylemat terroru i walki z nim. Czy się myli? Nie wiem. Wiem, że są w obiegu inne objaśnienia i inne środki zaradcze. Tak czy inaczej, tędy czy owędy… Walka trwa!
Tomasz Sas
(26 09 2017)
Brak komentarzy