Maria Nurowska
Dziesięć godzin
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2017
Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 3/5
Od Piniora do Kaczora, czyli Woland z recyklingu
Wzruszenie ramion, inkrustowane niepewnym chichotem. Zażenowanie, może nawet wstyd. Gonitwa myśli przykrych i niewesołych. Zwątpienie. Zgorszenie. Zgroza. Epitety. Ten na „gie” (duże Gie) na pierwszym miejscu. Żal. Poczucie bezradności. Zawiedziona miłość. Porażka. Masakra. Bolesne rozczarowanie. I co jeszcze? Dojmujące poczucie uczestniczenia w jakiejś nie do końca zdefiniowanej hucpie, może mistyfikacji (daj Boże, gdyby tak było…) albo zgoła degrengoladzie…
To właśnie mniej więcej mnie dopadło po (sine ira et studio, zapewniam!) lekturze „Dziesięciu godzin”. Maria to wszystko sprawiła Nurowska! Moja ukochana wariatka z Komańczy, autorka „Wieku samotności”, „Andersa”, „Tanga dla trojga” i „Domu na krawędzi”… Ale intencje miała dobre. Ba, szlachetne! Aczkolwiek nie przez wszystkich rodaków podzielane (co odnotujmy dla porządku). Z tym, że ci potencjalnie niepodzielający to akurat silna, zwarta grupa plemienna suwerena-zwycięzcy, przekupieni żołnierze tzw. dobrej zmiany i wyznawcy sekty smoleńskiej skupieni wokół Świętej Drabinki i jej kapłana Antoniego… Mniejsza o nich. Nurowska pisze dla swoich – trochę poobijanych, ale wciąż silnie (może i coraz silniej w obliczu nieubłaganych faktów) przekonanych, że kurduplowaty, mściwy, socjopatyczny wódz-guru tamtego drugiego plemienia jest szkodnikiem groźnym dla Polski – jej przyszłości, teraźniejszości, a nawet przeszłości, którą chce napisać i wtłoczyć w spreparowane półmózgowia bezbronnej młodzieży na nowo, iście po orwellowsku… I tak ma być – bo to jest sprzeciw pisarki, jej głos w publicznym dyskursie zatroskanych, przerażonych obywateli. Zdumionych tempem i rozległością antykonstytucyjnego zamachu stanu, rozmiarami zawłaszczania (przedstawianego w propagandzie jako odzyskiwanie…) państwa, wszechwładzą odwetu, opresji i kłamstwa… A wszystko w rezultacie zwykłej, poniekąd standardowej w ustroju demokratycznym wymiany ekip w wyniku wyborów. Póki jeszcze wolno mówić, demonstrować, pisać, drukować, wydawać i kolportować, co się chce, Nurowska realizuje swe przyrodzone prawa obywatela i twórcy.
Ale nie o to chodzi, że „Dziesięć godzin” to fabuła aktualna, tycząca się prawdziwego zdarzenia, spreparowana wedle subiektywnego poglądu autorki, publicystyczna, pełna brutalnych ocen, odniesień i aluzji do rzeczywistego stanu spraw publicznych – w takim oświetleniu, jakie autorce wydaje się słuszne, godne, prawe i sprawiedliwe. To akurat nie jest problemem wartym polemiki, zwłaszcza gdy poglądy autorki w tej akurat kwestii (bo w innych – na przykład w sprawie Kuklińskiego – już nie: fundamentalnie, głębinowo – nie…) podziela się w całości, bezdyskusyjnie i gorąco. Istota mej niezgody, opisanej na wstępie, zasadza się na czym innym zgoła. Na tym mianowicie – jak to jest napisane i skonstruowane, jakich użyto środków, technik opowiadania, chwytów retorycznych i innych imponderabiliów tudzież didaskaliów, dygresji, emocji…
Osią fabularną „Dziesięciu godzin” jest tak zwana sprawa Piniora sprzed kilku miesięcy, gdy to prokurator za poduszczeniem CBA po spektakularnym zatrzymaniu byłego senatora i zarazem legendy pierwszej „Solidarności”, kieruje do sądu (konkretnie rejonowego w Warszawie) wniosek o zastosowanie środka zapobiegawczego w postaci aresztu tymczasowego (na standardowe trzy miesiące). Zatrzymanemu Józefowi Piniorowi zarzuca się ni mniej, ni więcej, tylko udział w zorganizowanej grupie przestępczej tudzież przyjęcie korzyści majątkowych w kwocie czterdziestu i sześciu tysięcy złotych w zamian za obietnicę wywarcia nieformalnego acz skutecznego wpływu na czynności urzędowe… Sprawa trafia do referatu pani sędzi Małgorzaty, bo się bidulka… zagapiła. Troje kolegów wykazało się stosownym refleksem i złożyło druki L-4; ona nie… No i teraz ma dziesięć godzin na wydanie postanowienia. Jest sama – tylko w szufladzie biurka schowany wiernie towarzyszy jej ten srebrny orzeł w koronie i na mosiężnym łańcuchu. Ma też studia, aplikację, doświadczenie w orzekaniu, a w pamięci (i pod ręką) teksty kk i kpk… Ma też skomplikowane życie osobiste. Męża komputerowca na wózku (dotkniętego nieuleczalnym w zasadzie i szybko postępującym schorzeniem: sclerosis multiplex) – wycofanego i wściekłego na cały świat (dlaczego akurat ja!?). Córeczkę gimnazistkę, lekko zbuntowaną. Rewelacyjnego kochanka, profesora psychologii i… terapeutę męża. Dziewczynę do pomocy, ukraińską wiolonczelistkę, która jednak woli konie (i poza tym męża pani sędzi, mimo wszystko). Psa – kundla cierpiącego na depresję. Węzeł liryczny całkiem w stylu Nurowskiej…
I wszystko byłoby w porządku; uprząść by się dało z tych składników całkiem przyzwoitą fabułkę, z elementami uczuciowymi, sensacyjnymi, politycznymi, dobrze przyprawioną anegdotami, tajemnicami alkowianymi z kręgów już to biznesu, już to władzy, mediów a może nawet kościoła… Ale Nurowskiej było mało. Coś ją podkusiło (czorny bies jakiś – ani chybi!), by obudować tę zgrabną całostkę elementami transcendentalnymi, metafizycznymi, zgoła magicznymi. Taki sobie to byłby koncept (wolno dyskutować…), gdyby magia była oryginalna. Ale nie – Nurowska zaprzęgła do roboty już raz z wielkim sukcesem wykorzystaną aparaturę Nadprzyrodzonego Świata. Sięgnęła do Bułhakowa; z genialnej arcypowieści „Mistrz i Małgorzata”, wypreparowała messera Wolanda z jego świtą – Fagotem, Behemotem, Asasellem – i kazała im interweniować nad Wisłą. To znaczy: doprowadzić do upadku formację Kaczyńskiego, jego rząd i całą resztę… Diabli nadali! Tak się nie godzi… Nie dlatego, że współczuję tej ekipie i chciałbym pokonać w uczciwej walce. Nie – niech szlag ją trafi szybki i bolesny, przyrodzony lub nadprzyrodzony – wsio rawno… Nadużyciem jest samo zapożyczenie; i nie wypada powoływać się, że w dobrej wierze!
Sama w sobie pożyczka (z pszerupką; to cytat ta pszerupka – pamiętacie z czego?) jest chwytem niezbyt eleganckim, choć literatura zna takie przypadki (ale rzadko usprawiedliwia!). Przyznaję jednak, że mógłbym dopuścić i wybaczyć taki chwyt formalny. Gdyby uzasadniony był i przyzwoity w kwestii formy. Ale w „Dziesięciu godzinach” żadna taka okoliczność łagodząca nie zachodzi. Przeciwnie: mamy do czynienia z bezwstydną zrzynką „bez dowcipu i puenty” (to też cytat – z kogo i czego?). U arcygenialnego Bułhakowa od momentu dysputy teologicznej na Patriarszych Prudach moskiewska ekspedycja Wolanda z kolektywem aż kipi od ekspresyjnego, groteskowego dowcipu. Przypomnijcie sobie choćby scenę dewastowania apartamentowca Massolitu, spektakl w variete Lichodiejewa, bal na Sadowej pod trzynastym czy finałowy pożar restauracji w rezydencji Gribojedowa… To istne arcydziełka fabularne (a jest ich u Bułhakowa więcej). No i skonfrontujcie z nieśmiesznymi, nabzdyczonymi groteskową publicystyką produkcjami Nurowskiej: rozmową Prezesa z kotem ( w rezultacie której rząd podaje się do dymisji, a sejm się samorozwiązuje), wkręcaniem Rycha Cz. w Order Imperium, translokacją marszałka Psa w roli tancerki do nocnego klubu na Hawajach czy konfuzją wiadomej Kancelarii, gdy się okazało, że ustawy podpisuje… sam garnitur (bez zawartości). Różnica taka jak między filet mignon (z butelką yquem) czy foie gras na liściu sałaty z dodatkiem trójkątnego plastra livarota (i z butelką montrachet…), a porcją duszonej woł.ciel. z kością (rąbanej razem z budą) plus połówka bałtyckiej… Nic nie zostało z Bułhakowowskiej lekkości, finezji i tej słodkiej nieprzewidywalności. Przeciwnie: fabuła, struktura, język i duch opowiadania w wydaniu Nurowskiej są ciężkie jak dupa hipopotama, sztywne jak dekiel od trumny i nudne jak śmierć w domu starców w upalne niedzielne popołudnie…
Nie warto nawet ukrywać – Woland z recyklingu to wielce wstydliwy epizod w dziejach współczesnej literatury krajowej, godzien tylko natychmiastowego zapomnienia. Wypadek przy pracy, niegodziwa dezynwoltura czy persyflaż? Zachodzę w głowę – co to takiego. I nie wiem; wobec takiego bezmiaru hucpy staję bezradny, obezwładniony i zniesmaczony. Porażka literacka na całej linii. Lecz jeśli ktoś chce sobie wyrobić zdanie w kwestii stanu ducha pewnego odłamu antypisowskiej opozycji, lektura wydaje się nieodzowna i tłumacząca wiele…
Tomasz Sas
(24 04 2017)
Brak komentarzy