Marek Trela. Moje konie, moje życie

12 grudnia 2016

Ewa Bagłaj
Marek Trela. Moje konie, moje życie
Instytut Wydawniczy ERICA, Warszawa 2016

Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 4/5

Dobra zmiana niech sobie idzie precz – piechotą…

Matka Natura to szczodra pani; obdarowała nas wieloma przepięknymi zjawiskami występującymi w okolicznościach przyrody… Ale nie wykoncypowała nic piękniejszego nad araba (angloarab też może być…), galopującego w ostrym, jeszcze niskim o świcie słońcu, przez łąkę skrzącą się milionami kropelek rosy. Widziałem to tylko parę razy w życiu (w stadninach w Michałowie i w Walewicach u wspaniałego koniarza i przyjaciela Michała Maciejewskiego…). Tego obrazu z pamięci nic nie wyprze. Żadna tam fregata pod pełnymi żaglami, żadna kobieta – nawet gdyby nazywała się Aishwarya Rai, Monica Bellucci, Charlize Theron, Naomi Campbell, Jennifer Lopez, Karolina Gruszka, Elżbieta Starostecka czy Aleksandra Zawieruszanka…
Koń w Polsce to sprawa osobna. Należy niewątpliwie do żelaznego trzonu imponderabiliów narodowych, symboli wspólnoty, obiektów czci, składników legendy, honorowego wyposażenia polskiej duszy, monumentalnych filarów samego jestestwa plemiennej tożsamości… Wszyscyśmy są ułani księcja Józefa albo husarya Chodkiewicza, Czarnieckiego, Jabłonowskiego, Sobieskiego… Kozietulski, książę Józef, Belina-Prażmowski, Grzmot-Skotnicki, Wieniawa-Długoszowski. Dobrzański, Anders (na białym – pardon, siwym – ma się rozumieć, koniu…), Leliwa-Roycewicz, Kowalczyk – za każdym z tych nazwisk idzie sława, kojarząca się natychmiast i jednoznacznie z końskim grzbietem, szablą, siodłem, kawaleryjskim proporczykiem, szarżą czy choćby skokiem przez oxer na parkurze… Ale to tak od święta. Gdy koń przestał pracować w zaprzęgu, praktycznie zniknął z pól i dróg, a wyścigi na Służewcu podupadły – problem wyparował z narodowej agendy. Szersza opinia publiczna koniem jako takim zajmowała się, gdy z siodła spadła księżniczka Anna, gdy podawano do wiadomości milionowe transakcje na aukcjach. Albo gdy na drodze do Morskiego Oka jakiś wredny wozak dopuścił, by koń padł, zaprzężony do przeładowanego fasiąga… W końcu i tak targi w Skaryszewie, Piątku czy Odrzywole świecą pustkami, a większość pogłowia dawno wyeksportowano do włoskich rzeźni…
Dopiero „dobra zmiana” przywróciła koniowi miejsce w dyskursie publicznym, za jednym zamachem wywalając na bruk dwóch najlepszych na świecie hodowców koni arabskich z dwóch najlepszych na świecie stadnin w Michałowie i Janowie Podlaskim. W końskim świecie się zagotowało, milionowe transakcje rozwiały się jak mgła, fachmani emigrują do Kuwejtu, Bahrajnu i Kataru. Ale „dobra zmiana” ma to w dupie – byle jej zostało na wierzchu, choćby bezczelne było, głupie, wredne i mściwe. Taka już jej natura…
Zapewne na fali tego zainteresowania dziennikarka i początkująca pisarka Ewa Bagłaj napisała o hodowcy, weterynarzu i jeźdźcu Marku Treli, dyrektorze Janowa – jednym z tych dwóch wywalonych. To historia miłosna. Naprawdę.
Chłopak z warszawskiego Koła, ale z rodziny przywianej do stolicy przez wiatr Historii skądś z Kresów (byli w familii i ułani, i koniarze…) miał 12 lat, gdy wymusił na rodzicach szkółkę jeździecką, skąd młody talent trafił do sekcji konnej CWKS Legia, pod opiekę Babireckiej i Ferensztajna – trenerów kilku pokoleń polskiej szkoły jazdy sportowej… Trenował skoki, startował w trudnej konkurencji WKKW (Wszechstronny Konkurs Konia Wierzchowego), reprezentował kraj w mistrzostwach Europy juniorów w WKKW, poszedł nas studia (oczywiście weterynaria…), zrezygnował z kariery zawodniczej, gdy się razu pewnego zorientował, że nie robi postępów i… po studiach trafił do janowskiej stadniny jako lekarz koński (krowi zresztą też…) wiosną 1978 roku…
Najstarsza polska stadnina, wywodząca tradycje od prywatnych hodowli Sanguszków i Potockich, kultywująca i pielęgnująca całe dynastie arabów, wywodzące się z fortunnych transakcji podczas prywatnych penetracji kupieckich polskich koniarzy w XIX wieku na bliskowschodnich pustyniach, to wymarzone, ale zobowiązujące i wymagające miejsce pracy. Zwłaszcza gdy pracuje się u legendarnego dyrektora Andrzeja Krzyształowicza, gdy hoduje się konie wespół z Michałem Maciejewskim. Trela dowiódł po wielokroć, że na koniach się zna i nie bez powodu jest powszechnie szanowanym liderem globalnego środowiska miłośników koni arabskich – szejków saudyjskich, katarskich czy z Bahrajnu, europejskich fachmanów i amerykańskich afficionados… Zresztą zapisane jest to w księgach i wymazać się nie da. Spod jego ręki i jego masztalerzy wyszło niemal wszystko arabskie, co dziś się liczy na światowych arenach, w hodowlach i na torach. Facet jest wart co najmniej tyle złota, ile sam waży… Albo więcej – dorzućmy wagę paru pokoleń klaczy i ogierów z Janowa. Przy czym nie wszystko z tego da się policzyć w euro czy dolarach. Polski arab to wartość sama w sobie – niekoniecznie materialna. Dumy i urody nie da się przeliczyć na pieniądze…
Ale Trela jest skromnym facetem i o wszystkim opowiada skromnie – rzeczowo, bez emocji i właściwej dla koniarskiego środowiska emfazy. Mimo tego „niedociągnięcia” warsztatowego pani Bagłaj, relacje z życia dyrektora czyta się wartko i bez cienia zniechęcenia. A „dobra zmiana” prędzej czy później (oby prędzej…) i tak skręci kark. Swój oczywiście. A my się nie bójmy; bierzmy przykład z dumnych, swobodnych, niezależnych, wolnych synów i córek pustynnego wiatru…
Tomasz Sas
(12 12 2016)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *