Świąteczna kafejka

4 grudnia 2016

Amanda Prowse 
Świąteczna kafejka
Przekład: Anna Sauvignon
Wydawnictwo Kobiece, Białystok 2016

Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 3/5

Bajka dla niedopieszczonych pań i panów,
bez związku z rzeczywistością…

Wyobraźcie sobie: wasza kieszonkowa plastikowa choineczka made in China, z bombeczkami i lampeczkami – ma się rozumieć – tkwi w piasku, a obok świeczka o zapachu jodły (made in China, jakżeby inaczej…), na tekturowej tacce macie porcję frutti di mare (krewetki, krab, mule…) albo soczyste dzwonko tuńczyka (też od Chińczyka) z sałatką coleslaw, w plastikowym kubku białe kwaskowe chardonnay albo sauvignon Jacob’s Creek, obok zmiętolony pierożek z grzybkami mun (od Chińczyka naturalnie…), nadesłany pocztą pokruszony opłatek, który pieścicie jak jaki skarb. Ubrani jesteście w majtki albo bikini, na głowie mikołajowa czapka, w zasięgu ręki tobołek z prezentami, w empetrójce parę kolęd globalnych (nawet chór – oczywiście Chińczyków z Tajwanu – śpiewa „White Christmas” i „Stille Nacht”). Po zachodzi słońca na niebie miliony gwiazd (trochę innych niż nasze, ale nie z Chin, dzięki Bogu…) zapalają się jednocześnie i nie wiadomo, która pierwsza… Ogólnie jest upał, bo to przecież początek lata, a los was rzucił na najsłynniejszą plażę w Australii – Bondi Beach w Sydney… I jeszcze wyobraźcie sobie, że macie tak co roku, od lat… powiedzmy, że kilkudziesięciu.
Co zobaczylibyście, gdy w takich okolicznościach przyrody zamknęlibyście oczy? Głupie pytanie: śnieg skrzypi pod nogami (albo chlupa jest – obojętne…), biały obrus z siankiem, opłatek, grzybowa, karp, pierogi z kapustą, kompot z suszu, makiełki (sam robię, mam genialny przepis po mamie…), domowy makowiec, takiż keks i piernik, choinka prawdziwa pod sufit; słychać nieskładne ale gromkie „Bóg się rooodzi, moc truchleje…” na pasterce… I jeszcze nieśmiertelne skarpetki od cioci i flaszka co rok takiej samej taniej whisky od szwagra.
Gdy już to wszystko sobie wyobrazicie, przetrawicie w myślach, łatwiej wam będzie pojąć, ukochane czytelniczki i szacowni czytelnicy, sercowe rozterki niejakiej Beatrice Greenstock – pięćdziesięciotrzyletniej wdowy (a to od roku…), niezależnej materialnie (dzięki spadkobraniu…) właścicielki kawiarenki właśnie w Sydney, a nadto mamy i babci… W gorący przedświąteczny czas Bea dostała list z Edynburga (od nieznanej, ale chyba serdecznej niejakiej pani Alex McKay) z zaproszeniem do internetowego globalnego forum właścicieli kafejek – małych świątyń dobrego smaku i wyrafinowanych klimatów (żadnych sieciówek!). Nasz bohaterka podchwyciła więź. Po wymianie paru maili postanowiła zabrać 13-letnią wnuczkę Florę (ta akurat poprztykała się serioznie w rodzicami…) i polecieć do grudniowej, ciemnej, zimnej (a może nawet i śnieżnej…) Szkocji. Dziwne o tyle, że choć urodziła się w Zjednoczonym Królestwie, to jednak w Surrey, na południu Anglii. Czyli za spontaniczną decyzją o świątecznym urlopie w Edynburgu kryje się coś jeszcze… I to chyba nie jest miłość do whisky single malt (osobliwie taliskera…), haggisu, tartanowych spódniczek, rudych dudziarzy, bezkresnych wrzosowisk, Williama Wallace’a, Roberta Burnsa i odmętów Loch Ness oglądanych z wysoczyzny ruin zamku Drumnadrochit. Tak, oczywiście – to romantyczna historia sprzed lat wielu, zapewne z tajemniczym facetem w głównej roli!
Tu właściwie powinienem przerwać streszczanie (którego i tak zazwyczaj unikam…), by zadośćuczynić zasadzie nieopowiadania fabuły, co jest ważne nie tylko w kryminałach. Jest ważne w przypadku każdej prozy, by czytelnikowi recenzent nie odbierał przyjemności odwracania kartek – domyślania się, co też kryje się „za zakrętem” dziewiczego szlaku lektury… I uciechy samego procesu poznawania… Wspomnę tylko, że ów facet rzeczywiście zaistniał w życiu Bei – był młodym szkockim lekarzem, a owocem szalonego (i jednorazowego – tak się złożyło…) zauroczenia pewnej popiknikowej nocy był jej syn (o czym późniejszy pan Greenstock oczywiście wiedział…). Na marginesie: nazwisko tego młodzieńca brzmiało Brodie, co jest chyba zamierzonym, lekko przewrotnym (a może trochę sardonicznym…) żartem pani Prowse, bo przecież w Edynburgu każdy je zna i wie, kim był dziekan Brodie – postać z kroniki kryminalnej szkockiej stolicy i zapewne pierwowzór jednego z najsłynniejszych bohaterów powieści grozy, czyli rozdwojonego doktora Jekylla i pana Hyde’a, autorstwa Roberta Louisa Stevensona (1886)…
Co się potem porobiło, to już sobie sami przeczytajcie… Powiem tylko, że jedna pani okazała się facetem, do tego gejem, że w Edynburgu akurat dokładnie wtedy spadł śnieg, a potem wszyscy (a nawet więcej…) razem wesoło pląsali w rytm bębna bodhran w szkockich tańcach. No i na koniec pewnie odśpiewali chórem „Auld Lang Syne”, aż niosło się po całym Sydney (bo akcja wraca do punktu wyjścia…). No i amen…
Niewielka wartość artystyczna i zapewne też poznawcza literatury tego gatunku na szczęście jest zrekompensowana. Rekompensatą jest ciepło. Niewiele go wprawdzie, bo to lektura na dwie, może trzy intensywne godzinki, z przerwą na dolanie drugiej porcji uisge beatha (no co, to whisky po gaelicku…) albo doparzenie świeżej herbaty. Najlepiej jakiegoś earl greya z tą niepodrabialną nutką bergamotowego olejku… Ale zawszeć to ciepło – wartość o tej porze roku (i nie tylko wtedy zresztą) nie do pogardzenia…
Tomasz Sas
(4 12 2016)

P.S. Nazwisko tłumaczki (skądinąd podobno znanej i płodnej…) to zapewne pseudonim. Jeśli tak, to zabawny… I smaczny. Mam tylko pytanie: białe (sauvignon blanc) czy czerwone (cabernet sauvignon)? (TS)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *