Wiesław Godzic
Okrakiem na barykadzie. Dziennikarze i celebryci
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2016
Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 4/5
Wymierający gatunek uprasza o życzliwą pamięć…
Dowodem niezbitym na to, że Matka Natura kocha nas – dziennikarzy (w ścisłym tego słowa znaczeniu – a jakie ono jest, o tym za chwilę…), jest istnienie tzw. medioznawców, czyli ludzi uprawiających zajęcie, do którego my im dostarczamy pretekstu (czyli jednakowoż to niższe ogniwo łańcucha pokarmowego…). Medioznawcy wszak nie mieliby sensu bez mediów. Mediów, czyli produktu dostarczanego światu przez dziennikarzy (tak przynajmniej dotąd było; teraz już nie jestem taki pewien…).
Ja tzw. medioznawców, czyli teoretyków dziennikarstwa, szczególnym darzę uwielbieniem. Takich, co to na własny rachunek, pod własnym nazwiskiem i twarzą ani niczego w gazecie nie napisali, ani (czego już Boże Broń!) nie zredagowali, ani w radiu nie powiedzieli, ani w telewizji nie pokazali. Za to wiedzą doskonale, jak się to robi, zaś osobliwie dobrze wiedzą – jak się robić powinno! Jak ich mam nie kochać ja, który przez lat czterdzieści i cztery dzień w dzień, świątek, piątek i niedzielę, pisałem, redagowałem cudze teksty i robiłem z nich gazety (po drodze zahaczywszy też o gmeranie w telewizji…). No jak? Gdy przychodzi taki i mówi, że wie, bo teoretycznie wszystko zbadał i tak mu wychodzi… To tak, jakby do szewskiego warsztatu sfrunął facecik z miasta, wnikliwie obejrzał lewy but od pary, pomierzył to i owo suwmiarką i calówką, coś tam narysował, tabelkę w excelu przysposobił i oznajmił majstrowi: – Spadaj pan, teraz ja!
Na szczęście praktykujący obecnie medioznawcy (a przynajmniej ich większość, którą znam…) nie roszczą sobie masowo pretensji do zastępowania fachowców przy robieniu mediów. Komentowanie, klasyfikowanie, definiowanie, analizy i rozbiory, teoretyzowanie, od czasu do czasu celne uogólnianie, ba – czasem bezczelne pouczanie, to ich domena. I bardzo dobrze! Niestety, pewna część medioznawców penetruje drugą domenę wokółmedialną, czyli nauczanie. Innymi słowy: edukują adeptów dziennikarstwa (na ogół studentów wyższych i niższych uczelni…). I to już jest horror… Zwłaszcza gdy w tej edukacji medioznawcom nie towarzyszą starzy praktycy fachu, którzy swe doświadczenia potrafili przekuć na odrobinę solidnej teorii…
Dla medioznawców mam dwie wiadomości: dobrą i złą… Zacznijmy od złej – dziennikarstwo jest zawodem niewyuczalnym. To, czego nauczyć można, zawiera się w definicji innego zawodu. Ten zawód to technik przetwarzania informacji. Do uprawiania dziennikarstwa niezbędny jest jeszcze składnik metafizyczny zgoła: jedni nazywają to talentem, inni (i ja się do nich zaliczam) – iskrą bożą… Tym szczególnym rodzajem natchnienia, iluminacji, emocji, intuicji, instynktu, czy czego tam jeszcze chcecie, Iskra boża to coś, czego nie przyswoi się pilną nauką, czytaniem właściwych lektur ani wytrwałym ćwiczeniem. To skądś z góry spływa i się to ma (albo nie ma). I już! Niemal całe swe życie zawodowe poświęciłem szukaniu ludzi z tą iskrą bożą. Takich, którzy nawet nie wiedzieli, nie przeczuwali, że ją mają… Ale postanowili zaryzykować. Udało mi się takich odkryć może osiem, może dziesięć razy. Mało? Pewnie, ale i tak jestem z tego (i z nich…) dumny.
Przyszła tedy pora na wiadomość dobrą: dziennikarstwo jest zawodem niewyuczalnym. To nie pomyłka, że dobra wiadomość jest taka sama jak zła… Jej dobro polega na selekcji: czasem arbitralnej i krzywdzącej, ale sprawiedliwej, bo nie żywiącej złudzeń i pretensji… Za burtą zostają technicy (i jeśli się ze swoimi ograniczeniami ułożą, mają się dobrze…). Iskrą bożą ogorzali płyną dalej, nie wiedząc jeszcze, że dwie trzecie (co ja mówię: dziewięć dziesiątych…) wyląduje przedwcześnie na prowincjonalnych mieliznach.
A co w tym czasie robią państwo medioznawcy? A w stolicy palą cygara. (Jak głosi pewna stara pieśń bojowa.) Wiesław Godzic nie inaczej… O czym on pisze? Czy dziennikarze są celebrytami, dywaguje mianowicie… Czy stają się nimi mimowolnie, czy na własne życzenie – ochoczo i gromadnie. To cholernie ważny i ekscytujący temat, dotyczący kilkunastu, może kilkudziesięciu ludzi w Polsce. Znanych na ogół z tego, że są znani… „Dziennikarze i celebryci”… No cóż – zestawienie znamienne. Mogłoby sugerować, że to dwa odrębne i gatunkowo odmienne byty, lecz uczony odnalazł linie, punkty, płaszczyzny (może nawet trójwymiarowe przestrzenie?) styczne. I teraz je bada. Może też oznaczać, że istnieje jakaś grupa jednocześnie będąca dziennikarzami i celebrytami. Z innej strony na upartego można nawet skonstruować (i obronić) tezę, iż chodzi o alternatywę (w takim sensie pojęcia, jaki nadaje mu logika): albo dziennikarze – albo celebryci. Lub zgoła o alternatywę rozłączną: ani dziennikarze – ani celebryci…
Ale porzućmy te werbalne gierki… Godzic pisze o zjawisku społecznym istotnym w schyłkowej fazie żywota mediów, jakie znaliśmy do tej pory (czyli informujących, czasem objaśniających lub nawet krytykujących). Celebrytyzm w mediach – niezależnie od tego, czy dotyczy bohaterów medialnych publikacji, czy też twórców tych publikacji – jest ewenementem, zwiastującym nową epokę medialną – epokę totalnej rozrywki, zabawy ku radości gawiedzi i wszechobecnego mistyfikowania rzeczywistości (gdzie informacja i komentarz też są elementem gry, ergo: naprawdę nie muszą być prawdziwe, muszą jednak być zabawne…)
Rdzeniem rozprawy Godzica jest szczegółowa analiza egzystencji medialnej trzynaściorga postaci płci obojga, nazywanych naprzemiennie dziennikarzami bądź celebrytami, które same produkują treści medialne. W sensie: są autorami pozycji programowych w telewizjach (bo tylko o telewizje tu chodzi; inne media niemal w ogóle nie istnieją…), lub ich gospodarzami, „twarzami”, czy mówiąc z amerykańska anchormanami…). A równolegle są wszystkie podmiotami publikacji medialnych; o nich się pisze lub mówi w tabloidach, w komercyjnych plotkarskich portalach internetowych, w innych konkurencyjnych kanałach TV, na fotach paparazzich, na forach w sieci, w luźnych rozmowach rodaków wreszcie. Przy czym oczywiście żadną miarą nie chodzi o krytyczną analizę ich dziennikarskich osiągnięć, jeno wyłącznie o pikantne szczegóły (zmyślone lub podkoloryzowane na ogół) ich prywatnego życia i publicznych awantur z innymi celebrytami… Wśród filarów potężnej gromadki Godzica jest parę osób, którym bez oporów (lub z minimalnymi tylko…) miano dziennikarza przyznałbym (Olejnik, Durczok, Prokop; a czemu w grupie nie ma Lisa? Toż to dopiero jest celebryta z tymi jego minoderyjnymi pozami!). Reszta to showmani, satyrycy, reklamiarze, dziwolągi, kosmici zgoła. Na celebrytów nadający się idealnie – próżni w środku, uroczy (a nawet urodziwi), wygadani, dobrze sytuowani (choć różnie o tym mówią…), czasem nawet inteligentni.
Z pracy Godzica jeden wniosek wypływa istotny: tacy celebryci to jest przyszłość mediów. Zresztą wystarczy popytać studentów dziennikarstwa… Ideałem kobiet jest Olejnik, więc adeptki gorączkowo pytają, czy kolekcjonowanie szpilek zacząć od blahników, louboutinów, czy wystarczą dajśmanki? Chłopcy chcą być Wojewódzkim, Lisem albo Mannem – więc albo kupują krawaty, albo przymierzają, jak się nosi tygodniowy niechlujny zarost nad podziurawionym t-shirtem i czerwonymi trampkami… Doprawdy mniejsza z tym, co ci idole musieli mieć w głowach, że osiągnęli to, co osiągnęli… Wymaganie wiedzy to ze strony zgredów małostkowe wyżywanie się albo zawiść (o tę młodość) zgoła…Adepci tzw. szkół dziennikarskich Godzica i innych medioznawców zaiste winni mieć w programie obowiązkową lekturę „Okrakiem na barykadzie”. Zobaczyliby jak w lustrze swą zawodową przyszłość. Kilkunastu, może kilkudziesięciu przypadnie w udziale chwalebne pokoleniowe zastępstwo wspomnianych tu już celebrytów. Gdzieś tam studiuje już nowa Wellman, nowa Olejnik, nowy Kolonko czy nowy Wojewódzki… Wróć: Wojewódzki to taki gigant, że zastąpić go musi Czech – czech takich jak on (że pozwolę sobie sparafrazować pewien szmoncesowy wic…). Reszta będzie szczęśliwa, jeśli trafi do anonimowego aparatu obsługi tych celebryckich gigantów. Większość czeka inny los: wegetacja w pisemkach, portalikach, telewizyjkach, radyjkach na prowincji – uwiarygadniających z oddaniem i czołobitnością lokalne satrapie, kliki i gangi. Mogą też wybrać imperium pewnego znanego ojczulka. Z deszczu pod rynnę… Mogą im też odnóża w dupy wrosnąć od stania po krzakach i na korytarzach…
Z tych to powodów uprasza się tzw. medioznawców o przebadanie dla potomności, na wieczną rzeczy pamiątkę fenomenu dziennikarstwa takiego, jaki na naszych oczach dobiega kresu. Póki jeszcze nie wymarliśmy, nie zostaliśmy zgnębieni przez tego Niemca – jak mu tam… na A. Oczywiście możecie powiedzieć, że nie warto. Po co komu na przyszłość wiedzieć, że dziennikarz to taki osobliwy twór był, który miał ambicję innych o świecie informować, a może czasem zawiłości objaśniać, coś skomentować, o coś zapytać, komuś na ręce popatrzeć, kogoś ostrzec, a nawet może zabawić (oczywiście bez odwracania uwagi od bólu istnienia).
Na szczęście analizy celebrytyzmu u Godzica obudowane są porządnie refleksją teoretyczną na wysokim poziomie. Któż na przykład bez wyrafinowanego aparatu pojęciowego zrozumie zdanie następujące: „Dopiero spojrzenie na gatunek w kategoriach dyskursywnego procesu nastawionego na kontekst, pozwoli – nie dość że – lepiej zrozumieć reguły gatunku, to – ponadto – trafniej zakotwiczyć gatunek w kulturze.” Naprawdę takie coś autor napisał (str. 47). Wszelako mniejsza z tym – dość, że teoria u Godzica kupy się trzyma i nie sprzeciwia się (chyba…) potocznemu mniemaniu doświadczonych praktyków, Szczególnie wdzięczny jestem za uwagi o dziennikarstwie gonzo i za przybliżenie medialnej refleksji teoretycznej nieodżałowanego arcybiskupa Józefa Życińskiego. Też bardzo mi go brakuje…
Tomasz Sas
(25 11 2016)
Brak komentarzy