Lars Berge
Korponinja
Przekład: Natalia Kołaczek
Grupa Wydawnicza Foksal – Wydawnictwo WAB, Warszawa 2016
Rekomendacja: 1/7
Ocena okładki: 3/5
Troll sikający do kawy w ołpenspejsie
Korporacja biznesowa (branży dowolnej) – z jej strukturą, formalizmem, osobliwym językiem (kiedyś na taki półprofesjonalny, acz zwulgaryzowany dialekt mówiono kmina…), obyczajami, rytuałami, hierarchią, skrywanymi tajemnicami, subkulturą (podobną do więziennego „drugiego życia”, zwanego czasem niezbyt fortunnie i precyzyjnie grypserą) tudzież życiem erotycznym – jest, jak się wydaje, arcywydajnym tworzywem literackim, wręcz wymarzonym źródłem sukcesu na niwie twórczej. Wystarczy wejść do środka, szeroko otworzyć oczy i uszy, mieć dobrych informatorów (znudzonych, zniechęconych, wreszcie oburzonych – w żadnym razie nie trywialnych zadowolonych…), gapić się i opisywać… Opisywać!
Korporacyjnym świeżym mięskiem (choć czasem trudno je odróżnić od padliny…) żywi się literatura, kino, telewizja. Ba, satyra nawet! I właśnie z tą ostatnią jest kłopot… Bo raczej nie ma się z czego śmiać. Korpoklimaty nadają się idealnie do kryminału; zadowoleni byliby też kontynuatorzy dzieła Kafki, Dostojewskiego, Schulza; może też mistrz King i legion naśladowców jego uszczknąłby surowca dla korpohorroru. Może nawet być obyczajówka z pełnym spektrum wariacji i dewiacji seksualnych. Ale humor? I to w szwedzkim wydaniu? No nie, to już po prostu niemożliwe…
Każdemu, kto pokładałby jakowąś nadzieję w tzw. szwedzkim poczuciu humoru, grozi raczej depresja niż euforia… Nordycki śmiech to raczej oksymoron. A jeśli już pojawia się w przyrodzie, to taki dokładnie, jak ten (choć zgoła innej ci on proweniencji): „Dwie gołe baby kąpały się w jednej wannie. W pewnej chwili zderzyły się pośladkami i to tak klasnęło, że nie macie pojęcia.” (Skądinąd, drogie gołąbeczki: z czego i kogo to cytat?)
Dlatego w literaturze skandynawskiej szukajcie wszystkiego, tylko dowcipu nie… Nie i już, choćby wam dowolnego pisarza z tego kręgu kulturowo-geograficznego reklamowali jako nowego Haszka, Twaina albo sekstet Monty Pythonów zgoła… Coś chyba jest w klimacie takiego, albo w żarciu (kto próbował klopsików w jadłodajni Ikei, wie, co mam na myśli…) to mają, że oczka im dębieją, a ramiona same się wzruszają w osłupieniu, gdy śmieje się Szkot, Serb, Portugalczyk, Maltańczyk, Hucuł czy Gruzin albo Niemiec nawet. Zaś gdy sami się śmieją, no to doprawdy – baniak pęka… A poziom tego taki, że obejmuje co najwyżej mechanikę działania skórki od banana – ze szczególnym uwzględnieniem współczynnika tarcia (niskiego, jak wiadomo…). Więc może lepiej niech oni sobie te swoje kryminały piszą, bo to akurat robić potrafią najlepiej na świecie…
No, ale trafił się debiutant (oczywiście dziennikarz z zawodu, jak większość nordyckich literatów; to przekleństwo jakieś, czy co?), niejaki Lars Berge, któremu wydało się, że dowcipnie pisze, a jego wydawca (i wynajęci klakierzy) utrzymuje go w tym „mylnym błędzie”, że „Korponinja” (uwaga, teraz cytat z blurba) to „zjadliwa i zabójczo śmieszna satyra na pracę w korporacji”. Z całą powagą, na jaką mnie w tej chwili stać, klnę się na szelmowskie usteczka, figlarne cycuszki i jędrny tyłeczek Talii – muzy komediantów, że to nieprawda! Ani język, ani fabułka, ani dialogi, ani opisy pejzażu, ani didaskalia, ani intryga… Nic, dokładnie nic nie jest śmieszne! Więc może pomysł, idea sama? Rozczaruję – też nie, przede wszystkim nie!
A idzie to tak: Jens Jansen, średniego szczebla (brand manager, cokolwiek to znaczy…) pracownik firmy z branży kasków rowerowych, śmiertelnie jest znużony robotą swoją bez sensu… Spaceruje sprężystym krokiem po biurowej otwartej przestrzeni (open space – taki wynalazek poganiaczy niewolników i teoretyków sprawnej organizacji) z telefonem przy uchu i segregatorem pełnym pustych kartek A4 albo chla kawę hektolitrami, pozorując zajętość tudzież pracowitość. Ale ma dość i pewnego dnia po postu wyparowuje – wchodzi do kibla, odsuwa kaseton podwieszanego sufitu i znika w pełnej kabli, stalowych kątowników i rur przestrzeni pod betonowym stropem; dla zmylenia śladów kupuje sprzęt obozowy, a swój telefon wysyła pocztą do górskiego schroniska. Jak nic zwiał i zaginął na ośnieżonych zboczach góry Kebnekaise w Laponii… Nic śmiesznego!
Jens organizuje sobie życie, doskonali biurowe techniki surwiwalowe, zdobywa zaopatrzenie, a w końcu posuwa się do drobnych sabotażowych psikusów robionych kolegom – nabija rachunki telefoniczne (seksolinie…), podrzuca śmieci. Nadal nic śmiesznego!
Jens w końcu nawiązuje kontakt z innym biurowym trollem-uciekinierem z open spasu (tak nieporadnie tłumaczka spolszcza; lepiej chyba od razu fonetycznie z grubej rury: ołpenspejs…), używający ksywy (i stroju) Batmana, który do automatów z kawą w biurach masowo dosypuje środek obniżający męskie libido i w ogóle poziom testosteronu. No i w dalszym ciągu nic śmiesznego!
Aż do samego końca wielkie nic. A w tym samym końcu Jens (z pomocą tatusia) dostaje nową tożsamość – oczywiście korporacyjną, tyle że na wysokim szczeblu. A tam już nikt nie zadaje pytań.
Jedyne, co w tym nieśmiesznym nieporozumieniu pozytywne jest, to nadzieja, że pan Berge znajdzie jakieś inne zatrudnienie poza literaturą. A gdyby jednak pisał dalej (niestety, podobno pisze…), to cała nadzieja w tym, że już nikt tego na polski nie przetłumaczy…
Tomasz Sas
(21 08 2016)
Brak komentarzy