Yaa Gyasi
Droga do domu
Przekład: Michał Ronikier
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3 (może nawet 3,5…)/5
„Korzenie” odrastają, ale cieńsze i suche…
Kto Ghanę opuszcza, jest głupcem;
kto do Ghany wraca, jest głupcem po trzykroć…
(wygląda na przysłowie ludu Fante,
a może walecznych Aszantich,
a może żadnego z nich, tylko tych
łazęgów Mandingo – bo ja wiem?)
Talizman z czarnego kamienia, prosty naszyjnik przekazywany sobie przez kobiety z rodu pięknej Effi, krążący między Złotym Wybrzeżem a Wschodnim Wybrzeżem, ma mieć magiczną moc spajania losów paru pokoleń (od ostatniej ćwiartki XVIII stulecia poczynając…) rozgałęzionej ghańskiej familii, której część sobie autochtoni (uwaga: to czasownik!) w Afryce, uprawiając kakao (potem zasię magię, edukację i niepodległość…) w okolicy starej kolonialnej twierdzy Cape Coast, część zaś w postaci towaru (czyli niewolniczej siły roboczej…) trafia na amerykańskie plantacje bawełny, do amerykańskich kopalń, degeneruje się w znarkotyzowanym amerykańskim Harlemie, by w końcu… po odrodzeniu (w stylu – wypisz, wymaluj – American Dream…) doktoryzować się z amerykańskiej socjologii w amerykańskiej Kalifornii…
Bardzo to mimo wszystko optymistyczne… W rzeczywistości niepowieściowej takie historie naznaczone są piętnem zła z częstotliwością statystycznie większą niż dobra. Któżby jednak chciał o nich czytać, gdyby kończyły się fatalnie. Osobliwie na rynku amerykańskim, a przecież w ten celuje autorka Yaa Gyasi…
A poza tym wszystko to już było… Pamiętacie taki serial „Korzenie” sieci ABC z 1977 roku, z niesamowitym LeVar Burtonem w kultowej roli niewolnika Kunta Kinte? Scenariusz powstał z adaptacji nagrodzonej Pulitzerem powieści Alexa Haleya (o tym samym tytule). To Haley (a nie sentymentalna abolicjonistka Harriet Beecher Stowe z jej ckliwą „Chatą wuja Toma”) był w istocie pionierem literatury korzenno-rozliczeniowej, zmagającej się z problemem niewolnictwa. To Haley szukał miejsca (i znalazł), skąd wywiódł się Kunta Kinte (to była Gambia – brytyjska kolonia wciśnięta niczym wyrostek robaczkowy w trzewia francuskiego Senegalu. A od wzmiankowanego Złotego Wybrzeża oddalona o parę tysięcy kilometrów na zachód i północ…).
Wszystko, co w tej materii napisano po nim, musiało się zmierzyć z legendą „Korzeni” chcąc czy nie chcąc. Dwudziestoparoletnia Gyasi, urodzona w Ghanie absolwentka kalifornijskiego Uniwersytetu Stanforda (licencjat z literatury angielskiej), podeszła jednak do dylematu z pewną taką dezynwolturą, jakby Haleya nie czytała… Obejrzała Twierdzę (obsadzoną niegdyś przez brytyjski garnizon „czerwonych kurtek” faktorię niewolniczego biznesu w Cape Coast, skąd eksportowano miliony niewolników) z jej cuchnącymi intensywnie po dziś dzień kazamatami (dla porównania przeczytajcie, jak Mirosław Żuławski opisał podobny „dom niewolników” na senegalskiej wyspie Goree w „Ucieczce do Afryki”…), a wtedy pod wrażeniem poczuła mus pisania. No i bardzo dobrze…
Sprawiła się przyzwoicie, bo „Drogę do domu” czyta się doskonale – gładko, bez przerywania innymi zajęciami (poza absolutnie koniecznymi), ponieważ to sprawnie i rzeczowo opowiedziana historia jest. Bez zbędnych emocji, bez nadmiaru słów powszechnie uznawanych za nadęte, grafomańskie i nieprzyzwoicie „pulchne” (w sensie: przeładowane pensjonarskim szczebiotem).
Tyle o kunsztach Gyasi (i tłumacza)… Ale jej perfekcyjna narracja sprowadza na „Drogę do domu” niebezpieczeństwo sui generis autyzmu – w sensie ścisłym. To coś w rodzaju oddalenia, denerwującej chwilami czytelnika nieprzenikalności i nudy. W rezultacie powstaje nieodparty efekt powierzchowności tam, gdzie autorce wydaje się, że drąży… Nie jest to gęste, nie kipi. Ale może tak miało, tak powinno być… A ja się czepiam korzeni, że chude i suche…
Tomasz Sas
(11 07 2016)
Brak komentarzy