Zgorzelisko

29 września 2024

Maria Gąsienica-Zawadzka 


Zgorzelisko
Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2024

Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 3/5

Zawróciła z dobrej drogi…

Z pewną taką pobłażliwą życzliwością potraktowałem debiut prozatorski pani Gąsienicy – czyli wielce udatny horror zakopiański „Gniew halnego”. Bo to była dobra, pomysłowa, zdradzająca niepospolite talenta ruchowe zaprawa (w sensie: gimnastyka poranna z przebieżką) przed czymś poważniejszym jeszcze. „To coś” miało niebawem nadejść. No i nadeszło – ale czy jest lepsze? Test drugiego podejścia jednak sprawił pani Gąsienicy poważne trudności, co stwierdzam z pewnym takim żalem i niedosytem głębszym niż Morskie Oko… Co nie znaczy jednak, że się nie wywiązała i test oblała. Nie – ale nie poszło śpiewająco – za to z poważnym wysileniem, by sprostać wysoko w debiucie zawieszonej poprzeczce.

Bo o ile „Gniew halnego” był dziełem autonomicznym i co do definicji – osobnym w istocie, niepodlegającym zbiorowej intoksykacji błyskotliwym horrorem, z nietypową i zuchwale poprowadzoną intrygą – a do tego smakowitą jak porcja rydzów z patelni w nieodżałowanym starym „Poraju”, o tyle „Zgorzelisko” to regres, cofka do konwencjonalnej formuły narracji sensacyjnego thrillera, jakich prozatorska wyrobnicza ferajna produkuje na pęczki. Wygląda zatem na to, że pani Gąsienica powściągnęła wodze swej fantazji narracyjnej i w ogóle fabularnej, by nie wiedzieć po co upodobnić się do rzeszy talenciaków, udatnie naśladujących rynkowe trendy i kopiujących akurat tych, którym powodzi się najlepiej. Była kolorowym motylem, ale wpadła w szare mydło. Nie przeczę – szare mydło to specyfik pożyteczny, ale czy każdy musi takie coś produkować?

W swej debiutanckiej powieści pani Gąsienica wykorzystała genialny w swej prostocie pomysł wyprodukowania prozy par excellence sensacyjnej, z natury thrillerowatej – ale z pierwiastkiem transcendentalnym, co się – po pierwsze – rzadko dotąd zdarzało, a po drugie: wielce było udane. Zakopane i same Tatry są nie tylko idealną scenografią dla takiej fabuły. One same mogą być jej głównym bohaterem. Są tam miejsca i zjawiska wprost wymarzone do snucia narracji rodem wprost z zasobów klasycznej prozy grozy – gotyckiego horroru, meteorologicznej tragedii albo demonicznej groteski z pierwiastkiem ludyczno-folklorystycznym. Nie mówiąc już o fantasy noir – bo to za łatwe… Imponderabilia i dekoracje tudzież szablony opowiadania są na miejscu od dawna i tylko czekają na użycie. Każdy, kto urodził się tam – w pasie od Witowa i Chochołowa po Bukowinę, Brzegi i Głodówkę – i jeszcze w spadku po ojcach dostał talent do gędźby alboli bajania prozą, zna odpowiednie miejsca, legendy, ludzi… Wystarczy uruchomić wyobraźnię. A potem komputer.

A tu pani Gąsienica zlekceważyła ten dar, zlekceważyła szansę i postanowiła upodobnić się do drużyny swoich mniej szczęsnych, słabiej przez naturę wyposażonych współzawodników. Więc wymyśliła sobie konwencjonalny, sztampowy romans esbecki, teczkowo-mafijny – jakich przed nią napisano wiele i po niej wiele się napisze. Nic nie usprawiedliwia tej dezercji, ucieczki z krainy mistrzowskiej grozy do wygodnego obozowiska tuzinkowych wyrobników taniej sensacji. Ale co ja tam będę wydziwiał – pani Gąsienica może robić, co chce, a jak akurat jestem ostatnim, który mógłby jej tego zabronić, lecz tego nie zrobi. Bo niby dlaczego? Pani Gąsienica może się cieszyć bez ograniczeń nijakich wolnością twórczą – miarkowaną tylko skłonnością wydawcy do ryzyka. Ale skoro ten inwestuje, widać ma jakieś swoje racje. I co komu do tego? Chyba tylko przeciwnicy rżnięcia i przerabiania lasów na papier mogą mieć cokolwiek przeciw. A reszta uczestników procederu edytorskiego niech ma choć wyrzuty sumienia…

I co wymyśliła pani Gąsienica? Jest zatem Zakopane (zimą) i prowadząca od Bystrego przez Jaszczurówkę, Toporową Cyrhlę, Brzeziny, Zazadnię, Wierch Poroniec, Łysą Polanę i Palenicę Białczańską do Morskiego Oka droga Oswalda Balzera. Gdzieś tak w połowie na tym szlaku, między szosą a górnymi przysiółkami sporej (wbrew nazwie) podhalańskiej wsi Małe Ciche na polanie tuż przy drodze Balzera i na granicy parku narodowego wybudowano luksusowy (jak na swój czas) ośrodek wypoczynkowy w posiadaniu bodajże urzędu rady ministrów albo i nawet kace partii – a może i obu razem (nie wiem, nie pamiętam, byłem tam tylko raz i raczej krótko, bez nocowania – ma się rozumieć; ale potwierdzam, że obiekt taki istniał i bodajże nadal istnieje). No i tam się cała intryga rozgrywa…

Ponieważ ośrodkami tego typu bezpośrednio zarządzało wojsko (jak w mazurskim Łańsku i podbieszczadzkim Arłamowie, gdzie władał niejaki pułkownik Doskoczyński), pani Gąsienica i swój hotel „Rysy” obsadziła załogą zmilitaryzowaną, pod komendą niejakiego majora Malickiego. Onże major, gdy koniec Polski Ludowej zbliżał się już nader wyczuwalnie, wespół z bratem (wysokim funkcjonariuszem WSW) skitrał gdzieś w podziemiach swego hotelu kilka teczek z kompromatami, podważającymi nieskazitelną moralnie postawę paru ważnych działaczy opozycji antykomunistycznej, proroczo przewidując, że niebawem panowie owi mogą zająć ważne stanowiska polityczne w nowej Polsce, a wtedy… No cóż, wtedy kwity mogą się przydać jako argumenty na rzecz wypracowania spokojnej (i zasobnej) emerytalnej przyszłości zapobiegliwych braci M.

Jak na początek skomplikowanej w zamyśle (ale w wykonaniu – średnio…) intrygi sensacyjnej – nieźle. Teczki w naszym kraju to materia na tyle atrakcyjna, że śmiało można na niej budować sensacyjne fabuły jeszcze przez wiele lat i ustrojów; żadne przecież państwo bez tajemnic obejść się nie może… Teczka to broń, to polisa ubezpieczeniowa, argument ostateczny w politycznych sporach i waluta wymienialna o niezmiennie wysokim kursie. Dobrze użyta, ma siłę rażenia większą i bardziej dalekosiężną niż kostka C4 lub pocisk z ergiepepanca. Teczka trzyma w ryzach awanturników, fantastów, moralistów, hipokrytów, bandziorów i mężów sprawiedliwych. To narzędzie władzy – nie mniej skuteczne niż dostęp do lukratywnych posad, rządowych kontraktów, mandatów w europarlamencie i innych przywilejów materialnych tudzież niematerialnych. Teczka to mroczny obiekt pożądania, fetysz, totem, pochodnia, bęben szamana, arka przymierza… Kto je ma (wracamy do liczby mnogiej, bo jedna teczka nie wystarczy), wywyższonym jest między skurwysynami.

No i teraz do wyścigu po teczki przystępują pierwszoplanowi bohaterowie pani Gąsienicy: synalek majora M., nieślubna córeczka żołnierza służby zasadniczej z załogi hotelowej oraz góralki z Małego Cichego i były funkcjonariusz WSI. Radek M. to klasyka wśród klasyki symbolicznych figur literatury rozrywkowej: przystojny trzydziestolatek w typie twardziela, prowadzący działalność gospodarczą, czyli firmę survivalową dla korpoludków, weteran z Afganistanu (modna figura literacka – niebawem więcej będzie „weteranów afgańskich” w prozie niż w rzeczywistości) z traumą, ale nie PTSD, tylko na skutek fatalnego układu z ojczulkiem. Karolina (rówieśniczka Radosława) to urocza psycholożka, poszukująca swych prawdziwych korzeni na podtatrzańskiej polanie. No i niejaki Gerard Winter (przystojny niczym Clooney), były protegowany braciszka majora M. ze służb – obecnie czynny na rynku handlu bronią; potrzebuje tych teczek „pozariez”, by z karku sobie zdjąć niezadowolonych Albańczyków i w ogóle polepszyć swój status biznesowy. Czwarty w tym gronie, niejaki Atos, jest kluczem do sukcesu, ale samymi teczkami zainteresowany bywa jakby mniej – może dlatego, że jest okazałym… malinois, czyli owczarkiem belgijskim.

Ciąg dalszy całej intrygi i jej smakowite szczegóły (w tym erotyczne, choć dość skąpo ujawnione) objęte są naszym umówionym embargiem. Są trupy – dawne i świeże – są nieoczekiwane zwroty akcji i wyjaśnienia starych spraw. Ale skłamałbym, gdybym twierdził (jak niegdyś nieszczęsny Prokesch w recenzji z „Wesela”…), że całość wieńczą urocze tańce i górolsko muzyka. Mimo to czyta się bez niepożądanych objawów i odruchów…

Tomasz Sas
(29 09 2024)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *