Jarosław Molenda
Nienacki. Skandalista od Pana Samochodzika
Wydawnictwo Prószyński i S-ka.,
Warszawa 2023
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5
Łaskawość Kłobuka
Mam poniekąd osobliwy stosunek do rezultatów roboty pana Molendy – bohatera tej biografii znałem osobiście przez dobrych lat parę, a nadto w niektórych opisywanych przez Molendę intrygach tudzież epizodach zdarzało mi się uczestniczyć bezpośrednio, więc osobą własną… Przeto trudniej mi o konieczny obiektywizm (choć w zasadzie to precz z obiektywizmem – tym koronnym składnikiem solennego nudziarstwa). Pan Zbyszek (byliśmy długo w familiarnych stosunkach, choć zawsze na „pan”) w zasadzie nie był osobnikiem łatwo nawiązującym i kultywującym znajomości, zwłaszcza gdy nie służyły bezpośrednio jego osobistym celom i zamiarom. Ale przecież nie o to chodzi – nie jesteśmy tu po to, by jakoweś sądy sprawować nad bliźnim. Idzie o to, by wspomnieć (dobrze czy tak sobie – byle po nazwisku…) ludzi, z którymi się mijaliśmy po drodze – i nie były to spotkania obojętne, bezobjawowe, lecz zetknięcia wywołujące wpływ (może być, iż minimalny, ale jednak…) na bieg naszych spraw. Jakieś osmotyczne zderzenie, jakiś emocjonalny bądź intelektualny wpływ, inspiracja (albo całkiem przeciwnie – abominacja…) – w każdym razie oddziaływanie. Mierzalne lub nie, ale dostrzegalne.
Nienackiego poznałem (przelotnie, ale trwale – to nie paradoks) gdzieś tak w połowie lat 70. ubiegłego wieku. „Będąc młodym dziennikarzem”, poprzez splot typowych w ów czas okoliczności towarzyskich, zetknęliśmy się w jakimś zawiązywanym ad hoc, na jedno popołudnie, kółku bywalców Klubu (adres: Piotrkowska 96) u pani Zosi. On od dawna już był wziętym pisarzem (młodzieżowym poniekąd) i rezydentem pejzażu nad Jeziorakiem, ale czasami wpadał do rodzinnej Łodzi (z tym, że raczej rzadko), a jeszcze rzadziej nawiedzał starych znajomych w łódzkich redakcjach (zapewne z racji wymuszonej już wtedy abstynencji). Zetknęliśmy się zatem za sprawą osobliwego przypadku, ale wśród kilku zdawkowych zdań, które z siebie wykrzesał, jedno mnie ujęło, bo wspomniał dobrze (w sensie jakościowym, nie ilościowym) mego ojca, również dziennikarza.
Potem dopiero w 1983 roku nasza znajomość wskoczyła na inny poziom. W lipcu tegoż roku zostałem zastępcą redaktora naczelnego „Odgłosów” – łódzkiego tygodnika społeczno-kulturalnego. Pismo robiło bokami – siedem tysięcy nakładu, a realna sprzedaż w granicach pięciu… Ale wczesną jesienią już było osiemnaście – a to dzięki niezrównanemu Andrzejowi Makowieckiemu i jego mikropowieści obyczajowej „Czarna wdowa”. Lecz to wciąż mało; poniżej granicy bezpieczeństwa… I wtedy redakcja satyrycznych „Szpilek” wydrukowała znienacka kawałek nowej powieści Nienackiego „Raz w roku w Skiroławkach”. Mąt się zrobił niebywały! Felietonista „Polityki” Daniel Passent wzruszył się niezmiernie wizją swej nagiej córeczki (pani Agato, przepraszam, ale tak było) biorącej kąpiel w wannie (zapewne po wyczerpującej lekcji tenisa) i jeremiadę wysnuł całą – co to będzie, gdy rzeczonej córeczce jego wpadnie w ręce pornografia niecnego Nienackiego. Redakcja „Szpilek” w akcie solidarności z kolegą po fachu wycofała się z zamiaru kontynuowania druku fragmentów i momentów ze „Skiroławek”. Po krótkim namyśle, właściwie bez namysłu, postanowiłem przejąć aktywa tej afery. Tak się złożyło, że mój naczelny, redaktor Lucjusz Włodkowski, akurat był na urlopie, więc nie miałem z kim akcji skonsultować. Ale w zbiorze danych naszego sekretariatu wytropiłem kontakt do Jerzwałdu i następnego dnia byliśmy po słowie. Pan Zbyszek, nie powiem – najpierw kurtuazyjnie ucieszył się, że to akurat ja (gdy mu przypomniałem, w jakich okolicznościach się poznaliśmy) jestem „wicem” w jego starych „Odgłosach”, a za chwilę już miałem zaklepane duże fragmenty pierwszego tomu i cały drugi „Skiroławek”, w dodatku – co niezmiernie ucieszyło i księgowego, i dyrektora wydawnictwa Piotra Sagana – za jakieś symboliczne honorarium; akurat bowiem autorowi nie chodziło o pieniądze. Teraz tylko rzecz całą trzeba było efektownie sprzedać…
Jasne – całość na ostatnią stronę plus dobry akcent graficzny. Nie chwaliliśmy się nikomu, nawet panu Zbyszkowi, ale redakcja miała w zanadrzu „broń masowego rażenia”: zatrudnialiśmy wybitnego grafika – specjalistę gazetowych layoutów, wielce utalentowanego rysownika tudzież ilustratora. Do niego należy połowa (co najmniej!) sukcesu „Skiroławek” w „Odgłosach”. Janusz Szymański-Glanc – mistrz wyrafinowanej, smakowitej kreski o lekkim zabarwieniu erotycznym – ilustrował niezmordowanie kolejne odcinki powieści z niegasnącym zaangażowaniem. Autor tekstu był pod wrażeniem, czytająca publiczność uwielbiała ryciny Glanca, a zsyłane do chemigrafii oryginały kresek notorycznie ginęły (na szczęście po wytrawieniu blachy…). Nakład rósł, a sprzedaż była niemal bezzwrotowa. I o to chodziło. Do tego Nienacki odegrał się na „warszawce”. A przynajmniej tak mu się wydawało. Potem drukowaliśmy odcinkami jego powieści „Dagome iudex” (taką sobie, raczej kiepską) i „Wielki las” (bardzo dobry!), które osobiście nam przywoził w maszynopisach i z lubością urządzał parogodzinne gawędy z dygresjami… Gdy dwa lata później odchodziłem (w sensie bardziej ścisłym: pewien nad potrzebę pryncypialny parteigenosse – niech mu ziemia lekką będzie – z wyższej instancji kazał mnie ekspulsować za domniemane odstępstwa od doktryny socjalizmu) z „Odgłosów”, nakład ustabilizował się na poziomie 70 tysięcy egzemplarzy, z minimalną pulą zwrotów. Dzięki „Skiroławkom” w znacznej części – przeto ani jednego złego słowa o samym tekście i jego autorze nigdy nie napiszę.
Dlaczego w ogóle wspominam o moich osobistych stosunkach ze Zbigniewem Nienackim? Bo mieszane mam uczucia wobec metody robienia biografii, zastosowanej przez pana Jarosława Molendę. Zacny i obrotny mąż ten wiele czasu poświęcił na sporządzenie w miarę kompletnej i obszernej listy ludzi, którzy o Nienackim mieli choć blade pojęcie i jakoś się tam w jego życiu pojawili, może nawet jakkolwiek zaznaczyli. Gdy już listę miał, zaczął jej lokatorów nagabywać o parę zdań wspomnień na piśmie. Trafiłem na tę listę, więc i mnie nagabywanie nie ominęło. Ale los łaskawy ustrzegł mnie przed zaangażowaniem w ten „projekt” – już to z powodu wrodzonego lenistwa, którym się nie szczycę, ale je mam – już to dzięki jakowymś niesprecyzowanym bliżej obawom, iż uczestniczyłbym w przedsięwzięciu wątpliwej natury. Wątpliwej o tyle, o ile pan Molenda po prostu obficie spisywał pozyskane teksty, przytaczał archiwalia – gazetowe oraz bezpieczniackie, opatrywał własnymi, raczej zdawkowymi tudzież trywialnymi komentarzami i z tego patchworka czynił swój opus, pracowicie zacierając ślady ściegów. Nie podoba mi się to – ale to tylko kwestia estetyczna; co do zasady nie mam nic przeciwko takiej technologii pisarskiej. Tak krawiec kraje, jak mu staje – pomysłu i surowca.
W rezultacie praca pana Molendy poraża obfitością i rozległością, chociaż bogactwa szczegółów przypisać się jej nie da. Tyle bowiem tych szczegółów jest, ile korespondenci pana Molendy ujawnili; on sam przyłożył się do tej kwerendy nieznacznie. Jakiekolwiek były okoliczności, niewątpliwą zasługą pana Molendy jest zebranie całości w zgrabną kupkę i nadanie jej atrakcyjnej formy – na tyle atrakcyjnej, że całość czyta się bez przymusu ani wstrętu. Przeciwnie: lektura biografii Nienackiego, pomijając jej merytoryczną, dokumentalną wartość (bo to inny temat), jest zajęciem przyjemnym, aczkolwiek może być doświadczeniem przykrym (nawet demaskatorskim, burzącym mit) dla pokolenia, które – już dziś dojrzałe – było w przeszłości podstawowym konsumentem wielkiego, na skalę przemysłową, serialu „panów samochodzików”… Molenda bowiem dokładnie wie, o co w pisaniu chodzi – o trzymanie uwagi czytelnika na uwięzi, ale takiej niedostrzegalnej, w której czytelnik tkwi z własnej niejako woli po części. Biografie, aczkolwiek obarczone pewną wadą narracyjną, bowiem z góry wiadomo, jak się zawsze kończą (w sensie ścisłym – zejściem podmiotu z tego świata) stwarzają możliwości doskonalenia warsztatu samego opowiadania. Wspomniana wada zarazem jest zaletą, bowiem każe ograniczać i powściągać formułę gawędy, każe nadążać za kalendarzem i w odpowiednim momencie (nie za wcześnie, nie za późno) wszystko elegancko, satysfakcjonująco zamknąć. Akurat temu ograniczeniu Molenda sprostał summa cum laude…
Niezgrabny tytuł tego tekstu (cóż bowiem znaczy „Skandalista od Pana Samochodzika” – że „samochodziki” były same w sobie skandaliczne, czy że ich autor pod wpływem pracy nad „samochodzikami” przeistoczył był się w skandalistę?) zwiastuje, że autor biografii założył i to założenie zrealizował – iż żywot jego bohatera na dwie zasadnicze podzieli części – jedną tyczącą się długiego epizodu prozy „młodzieżowej” ze wspomnianymi „samochodzikami” na pierwszym i jedynym planie, a drugą – o skandalizującym aspekcie jego twórczości „dla dorosłych”. Plus oczywiście długa i wyczerpująco dokładna „rozbiegówka” – czyli jak do pisarstwa doszedł – od uprawiania dziennikarstwa w Łodzi, studiowania w Moskwie i ucieczki w mazurską głusz. Nienacki bowiem wystartował do pióra pod dobrą gwiazdą – w dobrym czasie i w dobrym miejscu. W owej epoce (mam na myśli lata pięćdziesiąte ubiegłego stulecia) Łódź, aczkolwiek już pozbawiona stołecznych „ostróg”, wciąż jeszcze była prasowym i kulturalnym zagłębiem – trzy gazety codzienne (partyjny organ, dziennik tzw. czytelnikowski, czyli ze stajni Borejszy oraz klasyczna popołudniówka o przedwojennych tradycjach i sporej sile oddziaływania), tygodnik społeczno-kulturalny – czyli rzeczone „Odgłosy” (Panie i panowie, zatykajcie nosy / Jażdżyński z Piechalem robią Odgłosy…) i na dodatek fenomen na skalę krajową – pisemko satyryczne „Karuzela” – o gigantycznym nakładzie, założone przez fenomenalnego dziennikarza Leopolda Becka, który przed wojną praktykował w… Wiedniu (do Anschlussu). Poza tym radio i ambitna telewizja, wydawnictwo książkowe tudzież mnóstwo innych gazet i gazetek rozmaitego przeznaczenia i formatu. Dziennikarze byli potrzebni, a Nienacki miał dryg do tej profesji i niewątpliwie coś, co syntetycznie można nazwać talentem, iskrą bożą…
Tyle że miał też inne cechy charakteru – a wśród nich jedną ważną: już we wczesnej, ówczesnej fazie rozwoju osobistego objawił się jako egocentryk z dominującymi skłonnościami narcystyczno-megalomańskimi. Tymczasem robienie w gazecie to praca zespołowa, wymagająca wyrzeczenia się przynajmniej części indywidualnych mniemań o sobie i skłonności do autopromocji na rzecz dobra kolektywnego. Nienacki był zbyt integralnym samolubem, by potrafił iść na ustępstwa, z dobrą miną do złej gry. A poza tym nie musiał: jego indywidualny projekt na życie zakładał, że zostanie wziętym, znanym i lubianym pisarzem. Gdy zatem zorientował się, że członkostwo związku literatów daje mniej więcej takie samo bezpieczeństwo socjalne co praca w prasie na etacie, bez żalu zrezygnował z tego ostatniego i poszedł na swoje. Tym łatwiej, gdy okazało się, że związane z nowym statusem serwituty partyjne są dla niego, doświadczonego oportunisty, do uniesienia. A kotwicę z przystani w Łodzi podniósł ze względów raczej „towarzyskich” – miał parę dobrych powodów, by nie tkwić tu dłużej. Molenda do niektórych motywów dotarł…
Gdy Nienacki kupił zaniedbaną rybaczówkę we wsi Jerzwałd nad brzegiem pięknego Jezioraku i zaczął się powoli urządzać, miał już za sobą sukces niewątpliwy pierwszych tomów serii o Panu Samochodziku. W owych latach literatura młodzieżowa, przygodowo-dydaktyczna, miała w Polsce swój dobry czas. Dość wspomnieć o sukcesach Alfreda Szklarskiego. Nienacki szturmem dołączył do tego kręgu, bo jego wykreowany w bólach (ale zdrowo!) bohater oraz otaczający go świat idealnie trafił w tęsknoty młodej publiczności (a może nawet trochę te pragnienia podkreował…). Pan Tomasz – młody historyk sztuki, agent-detektyw ministerium kultury, tropiący rodzime skarby i chroniący takowe przed rabunkiem, planowanym przez bezczelnych zachodnich kolekcjonerów i antykwariuszy – to postać w sam raz pasująca do dydaktycznego wzorca. A do tego wyposażona w pojazd wszech czasów – stary dobry volkswagenowski schwimmwagen (udane rozwinięcie klasycznego niemieckiego kübelwagena – podstawowego pojazdu osobowo-terenowego armii niemieckiej w czasie II wojny; „ubrany” w szczelne nadwozie, napęd na dwie osie i śrubę do pływania) – ulubiony samochodzik Waffen-SS (fabryki Ferdinanda Porsche’a dostarczyły ponad 15 tysięcy sztuk na użytek esesmanów). Do tego fantazja autora kazała wstawić pod maskę silnik z rozbitego gdzieś hen pod Tatrami ścigacza ferrari. Co w rzeczywistości raczej by się nie powiodło – po kilometrze jazdy na pełnych obrotach taki silnik rozłożyłby resztę konstrukcji starej amfibii na czynniki pierwsze… Ale co tam – nie o to chodzi; dla młodzieży w wieku młodszoharcerskim Pan Samochodzik stał się idolem nad idolami. A Nienacki dowiódł bezspornie, że poszukiwanie skarbów templariuszy w mazurskiej głuszy pod względem wartości przekazu nie odbiega od tropienia okapi w dżungli Ruwenzori czy pogoni za yeti. Co więcej – lepsze jest, bo bardziej polskie, bardziej patriotyczne niż kosmopolityczne wyprawy Szklarskiego i jego figury – Tomka (co za zbieżność imion) Wilmowskiego. Sukces czytelniczo-komercyjny „fabryki samochodzików” jest niewątpliwy: do dziś za sprawą biznesowych skłonności spadkobierców pisarza grono wynajętych dopisywaczy produkuje nowe książeczki z przygodami, wywiedzionymi wprost z tamtego starego konceptu Nienackiego…
Ale co sam pisarz zrobił z własnym sukcesem wydawniczym, gdy jeszcze żył? Niewątpliwie Pan Samochodzik, choć zgrabną i forsodajną był konstrukcją, z racji swej „młodzieżowości” nie zaspokajał ambicji Nienackiego, by zostać ni mniej, ni więcej, tylko najlepszym polskim pisarzem. Nigdy bym w takiego kalibru megalomanię nie uwierzył, gdybym nie słyszał na własne uszy. Ale słyszałem i tego się raczej nie odsłyszy (choć można zapomnieć…). Ale jak nim zostać? Pan Zbyszek wymyślił, że poprzez ostrą szarżę obyczajową. Przygotowany był, narzędzia miał i kilka prób literatury dla dorosłych za sobą. Ale nikt, kto znał go bliżej i obserwował prozatorskie „ekscesy”, nie miał podstaw, by przypuszczać, że stać go będzie na tekst taki jak „Raz w roku w Skiroławkach”. Nienacki przekroczył ludzkie pojęcie. Jak mu się to udało? To tajemnica, której nader dociekliwy Molenda też zadowalająco nie rozwiązał.
„Skiroławki” (nazywajmy je tak dla uproszczenia) to pod każdym względem najlepsze dzieło Nienackiego, zdecydowanie wyrastające ponad wszystko, co przedtem i potem napisał (choć on sam mógłby mieć inne zdanie). Podejście prymitywnego nienawistnika każe widzieć w tym tekście, napisanym jakoby z niskich pobudek materialnych i gwoli zaspokojenia chuci tudzież plebejskich instynktów prostackiej gawiedzi, tylko pornografię, rozpustę i zboczenie. Tak Nienackiego potraktowali (z nielicznymi wyjątkami) pobudzeni, przyłapani z rączkami pod kołderką dwulicowi, oburzeni krytycy. Sam – od pierwszego zetknięcia się z tekstem „Skiroławek” – uważam powieść za moralitet, dla niepoznaki ustrojony w lekki kamuflaż erotyczny, ale w istocie poświęcony rozpracowaniu (w trybie tzw. obserwacji uczestniczącej) typowej społeczności stworzonej u swego zarania przez przybyszów zewsząd, ale poprzez sui generis izolację geograficzną dążącej do swoistej izolacji społecznej, nawet pewnej zamierzonej hermetyczności i wytwarzającej w tym trybie „inności” własne dzieje, legendy, obyczaje, mity i wartości „konstytutywne” – objaśniające same siebie. Nienacki po prostu przepracował całą swoją obecność nad Jeziorakiem – i to mu wyszło… Czasem pod wpływem wspomnienia „Skiroławek” skłaniam się do wiary w to, że natchnął pana Zbyszka (może zgoła symbolicznie zapłodnił) mityczny Kłobuk – totem duchowy pruskiego plemienia Galindów. I tyle…
Mam wrażenie, że Molendzie udało się dotknąć zasadniczego dylematu Nienackiego, czyli kogoś, komu mniemania i marzenia drastycznie rozminęły się z możliwościami. Nienacki zdawał sobie chyba sprawę z rzeczywistego stanu rzeczy i całe życie poświęcił próbom zaklajstrowania rozpadliny między sobą a światem. Jedna z tych prób była udana, bardzo udana i biografia pióra pana Molendy temu ani nie zaszkodzi, ani też faktu nie wesprze. Co nie znaczy, że czytać jej nie warto – przeciwnie: tekst pana Molendy zaleca się kompletnością i rzeczowością, nie ma w nim skłonności do narzucającego się w takich razach „pamfletyzmu” nacechowanego politycznie (no, prawie – ale to prawie to nieistotny drobiazg). Więc czytajcie Molendę, jeśli interesują was losy przeciętnego pisarza z końca epoki tzw. realnego socjalizmu, który to pisarz jednak dwukrotnie, siłą woli, zostawił nieusuwalny ślad na poletku zbiorowej wyobraźni…
Tomasz Sas
(28 11 2023)
Brak komentarzy