Anna Nasiłowska
Mrożek. Biografia
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5
Zbyt wysoko zawieszona poprzeczka?
„CHŁOP I: – Zasię jeden był silny okrutnie.
CHŁOP II: – Opowiedzcie no, kumie.
CHŁOP I: – Ano, zadziwił ci się on raz, aż się za głowę złapał…
CHŁOP III: – To i co, że się złapał za głowę? Nie dziwota.
CHŁOP I: – Poczekajcie krzynę. Złapał ci się on,
a jako że silny był okrutnie,
głowa mu w rękach została.
CHŁOP II: – Musi w szyi był słaby…”
fragment trzeciego intermezza – rozmów chłopów w karczmie
– indolentnego wtrętu do bez-akcji (?) „Indyka” Mrożka
Biografię Mrożka pisać – ministrem kultury zostaniesz (albo i coś równie drastycznego cię spotka, chociaż nie wiem, co by to mogło być…). Ale precz ze złymi snami – na jawie spotkasz coś jeszcze gorszego: objawy zawistnego lekceważenia albo zgoła wykluczenie z zakonu literackich kapucynów/kapucynek bosych… Czemuż-to, ach czemuż? Bo „właścicieli” Mrożka legion jest – objaśniaczy, egzegetów, krytyków, wystawiaczy. „Kolegów”. I każdy rości sobie prawo. A po drugie: zachodzi tu okoliczność w biografistyce na szczęście niezbyt częsta, ale dla każdego kandydata na biografa upierdliwa i nie do pominięcia (chociaż zbójeckie próby się odbywały…). Mianowicie bohater sam zadbał o swój wizerunek i zawczasu opublikował – a to pamiętniki, dzienniki i inne memorabilia, a to całkiem regularną autobiografię czy przetworzone literacko wspomnienia. Mało? Druga żona Mrożka – Meksykanka Susana Osorio – opublikowała własne raptularze, całkiem sympatyczne i dorzeczne. W takiej sytuacji biograf, by sukces odnieść, musi przeskoczyć biografowanego. Wraz z okolicznościami mu towarzyszącymi… A to, jak dowodzi doświadczenie, łatwe nie jest.
Zaś z Mrożkiem to już zupełnie niełatwe… Nie dość, że opublikował trzy tomy „Dzienników”, tom „Listów” i wiele innych memuarów, to jeszcze napisał „Baltazara” – księgę rozmiarami niewielką, ale niezwykle masywną w sensie intelektualnym, a pod wieloma względami nietypową. Przede wszystkim zaś nietypową z powodu źródeł jej powstania. No i biograficzną – przed użyciem przedrostka auto- się wzbraniam realizując niedopowiedzianą do końca wolę autora, który uznał, że pisze tę księgę inna osoba, inna niż PRZEDTEM. A przed czym? 15 maja 2002 roku Mrożek przeżył udar mózgu, po którym nadeszła afazja – utrata zdolności posługiwania się językiem, mową, słowem, liczbą, funkcjami mnemotechnicznymi… W trybie poudarowej terapii zaczął… pisać autobiografię, co okazało się doświadczeniem bolesnym, nieskończenie uciążliwym – ale skutecznym. W rezultacie „Baltazar” – dzieło tyleż biograficzne, co lecznicze, rehabilitacyjne (w sensie fizjologicznym, nie zaś moralnym) – jest w „mrożkologicznej” praktyce nie do pominięcia. Trzeba byłoby mieć dobry powód.
Nasiłowska – skądinąd przecież profesor zwyczajna w IBL-u przesławnym, krytyczka, historyczka i teoretyczka literatury z imponującym dorobkiem – powodu takiego nie znalazła. Zresztą – czy szukała? Skonfrontować się z tym, co Mrożek napisał i opublikował sam o sobie to przecież większe wyzwanie – nie tylko artystyczne, ale i badawcze – niż próba ominięcia, pominięcia, napisania wszystkiego od nowa „na surowym korzeniu” jak gdyby nigdy nic. No więc naprostowała parę błędów samego Baltazara, który przecież mógł je popełnić, bo pisał z pamięci, w celach leczniczych, po wyniszczającej afazji. I rozmyślnie nie chciał grzebać w papierach, by zmusić mózg do większego wysiłku… Poza wszystkim zaś pani profesor postanowiła nie ignorować całej „mrożkologii” dotychczasowej, ale też nie przywiązywać się do jej dorobku nadmiernie – tym snadniej, że nie bardzo jest do czego. Bo tak jak długa jest lista bibliograficzna mrożkologów, tak pusta intelektualnie jest jej merytoryczna agenda i masa krytyczna. Poważni krytycy i teoretycy odbijali się od fenomenu Mrożka jak od betonowej ściany (aczkolwiek wydawało im się, a także czytającej publiczności, że weszli w nią jak w masło). Mrożek – mimo pozornie owocnego rozszyfrowania kodów, inspiracji i znaczeń twórczości, mimo ujawnienia i „rozkminienia” domniemanych i prawdziwych zawiłości samej osoby autora i jego podglebia – nie do końca dał się zbadać. W istocie był (i zapewne jest nadal) nieprzemakalny, opancerzony i otoczony siecią mylnych, maskujących tropów. Wbrew pozornej łatwości lektury – hermetyczny. Ironiczny, drwiący, przekorny, śmiechotwórczy – czy surowy, krytyczny, obsesyjny, demaskatorski, zabójczy zgoła?
Kłopot z Mrożkiem na tym polega, iż jako jedyny z czołowej gromady pisarzy polskich (z naciskiem na piszących w XX wieku) w świadomości zbiorowej odnalazł się na płaszczyźnie pozaliterackiej – w komplecie haseł, idiomów, językowych skrótów słowo „mrożek”, aczkolwiek nadal pozostające w łączności ze swym osobnym fizycznym desygnatem (pisarzem Sławomirem M. znaczy…), zyskało obocznie znaczenie oderwane od osoby, stało się synonimem pewnego zjawiska w sferze sensów języka – po prostu: „mrożek” (pisany małą literą, jak rzeczownik pospolity) funkcjonuje jako idiom. Gdyby nie fakt, iż jego stosowanie ma początek jeszcze w latach 60. ubiegłego wieku (gdy się utrwaliło w masowej praktyce językowej Polaków), rzec można by, że to mem, bo pewnie tak współcześnie byśmy zjawisko nazwali. Ale to po prostu skrót językowy o mocno określonym i utrwalonym w zasobie kulturowych narzędzi porozumiewania się znaczeniu – czytelny tylko dla biegle władających językiem i wyposażonych w wiedzę o kontekstach emocjonalnych czy intelektualnych. Czyli – tylko dla tutejszych z tamtych czasów. Często występuje w zwrotach wartościujących – na przykład, że coś jest „jak z Mrożka”, że to „czysty Mrożek” albo „Mrożek by tego nie wymyślił”.
Czyli – powiedzmy to wreszcie wprost: „mrożek” to zastępczy synonim absurdu. Ale nie każdego… W gruncie rzeczy chodzi tu o pewien finezyjny (by nie rzec wyrafinowany) typ absurdu – w tradycji CK monarchii nazywano to absurdem kancelaryjnym, dziś mówimy – biurokratycznym; pasują do tego zbioru nonsensy prawne, polityczne, propagandowe, administracyjne i wiele, wiele innych… A Mrożek stał się ich patronem – udzielając nazwiska! – nie dlatego, że niestrudzonym był ich tropicielem (bo w gruncie rzeczy nie był), ale ponieważ doprowadził do mistrzostwa, do spiętrzonego, skondensowanego absurdu sztukę opowiadania (i wykładni…) nonsensów oraz kretynizmów życia codziennego w Polszcze w epoce tzw. socjalizmu praktykowanego. W zasadzie żaden biograf nie powinien pomijać ani źródeł, ani mechanizmów tego osobliwego przeobrażenia się pisarza i jego twórczości w zjawisko życia codziennego, w powszechnie funkcjonujący kod kulturowy.
Pani profesor Nasiłowska podeszła do dylematu obszernie, ale stereotypowo – ot, koszmary PRL-u, ustrojowe nonsensy tzw. komunizmu, ogólny prymitywizm następujących po sobie tzw. ekip i wiele jeszcze innych bezeceństw, których bezkarnie dopuszczało się państwo, wyzwoliły, zainicjowały w jestestwie twórczym Mrożka reakcję łańcuchową, doprowadziły do zgromadzenia masy krytycznej, która zaowocowała ostrym twórczym atakiem ironii, satyrycznej zgrywy-zagrywy (nierozpoznanej w porę przez intelektualnie nieprzygotowaną cenzurę) i refleksji wielorakiej nad egzystencją człowieka w okowach. Ale dlaczego przypadłość ta – a w zasadzie dar, iskra boża – ironii, drwiny, sarkazmu, persyflażu – tak masywnie dotknęła tylko Mrożka z grona debiutujących po wojnie poetów i prozaików? Co on takiego w sobie miał i nagromadził w swych formacyjnych latach, że mu się to zamieniło w tak osobliwą „aurę”?
Biografka dokonuje szeroko zakrojonej kwerendy na terytoriach mrożkowskich prapoczątków. Słusznie – bo jeżeli gdzieś coś ma wyjść na jaw, to tylko tam. Teza, że Mrożek był z chłopów, wydaje się oczywista. Ale… Ojciec Antoni, weteran wojny bolszewickiej, był pocztowcem, kierownikiem wiejskiego urzędu w Borzęcinie. Matka Zofia z domu Kędzior wywodziła się z rodziny o korzeniach chłopskich niewątpliwie, ale cokolwiek awansowanej w hierarchii lokalnej społeczności – była bowiem córką zamożnego właściciela mleczarni (w tuż-powojennej nomenklaturze klasowej – byłaby córką kułaka, i to z wyższej półki…). Oboje młodzi państwo Mrożkowie byli edukowani ponad ówczesny przeciętny poziom wsi galicyjskiej, oboje mieli nieco lepszą niż przeciętna bazę materialną (stała urzędnicza pensja na wsi to było coś wartościowego…), oboje mieli aspiracje socjalne przewyższające oczekiwania otoczenia. W zasadzie mieszczańskie, tyle że realizowane w warunkach sielskich. Ot, familia w fazie dynamicznej zmiany statusu klasowego, zmiany podkreślonej przenosinami do Krakowa w 1935 roku (na czas wojny i okupacji wszelako wrócili na wieś ze względów bezpieczeństwa – w sensie ścisłym tudzież ekonomicznym). Gdy Sławomir po wojnie trafił na edukację do elitarnego „Nowodworka”, był już mieszczuchem par excellence – miał oczywiście świadomość pochodzenia (tudzież kompleksy, chociaż umiejętnie tłumione), ale wpisał się w progres całym sobą (nie bez powodu niespełna dekadę później dzieło definiujące jego stosunek do świata – nieco ironiczny, nieco persyflażowy – nazywać się będzie szczerze: „Postępowiec”).
Biografowie (przypadłość nie ominęła pani profesor Nasiłowskiej) z uporem godnym poszukiwania kamienia filozoficznego zgłębiają tajniki życiorysu Mrożka, by odkryć, czemu onże jako młodzieniec złożył (i skonsumował) akces do członkostwa w przewodniej sile narodu. Znaczy: wstąpił do PZPR i gorliwie uczestniczył w szerzeniu komunistycznej propagandy. Jakież to ciemne siły kierowały umysłem młodego dziennikarza i początkującego literata, że dopadło go i sponiewierało owo słynne „heglowskie ukąszenie”? Jakich wrednych komuchów miał za podpowiadaczy i podżegaczy? Czemuż to, ach czemuż nie od razu został walecznym, niezłomnym i boleśnie represjonowanym opozycjonistą-męczennikiem? No cóż, drodzy biografowie – musicie dostrzec iunctim między dokuczliwą dziurą w bucie a bałwochwalczym tekstem o Nowej Hucie… Tak – każdy, kto nie docenia wzorcotwórczej, „bezwyjątkowej”, atrakcyjnej funkcji tamtej przynależności, wpada w pułapkę moralnego besserwisserstwa – a stąd już krok do rygoryzmu. Skądinąd kwestionującego znaczenie zdrowego cynizmu w życiu towarzyskim i uczuciowym lat 40. i 50. ubiegłego stulecia…
Mrożek dość szybko wyłabudał się z tamtej przynależności; biograficzna anegdota mówi o akcie gwałtownej iluminacji w trakcie warszawskiego festiwalu młodzieży w 1955 roku, gdy młody korespondent prasy krakowskiej zobaczył w jednym z teatrów Pałacu Kultury bezmyślnie kołyszące się szeregi młodych płci obojga w takt i do słów chóralnie wykonywanej pieśni ludowej „Szła dzieweczka do laseczka”. Ogarnął go wtedy tak przemożny odruch womitalny, iż wprędce przeniósł się on na wszelkie inne ideowe treści tudzież imponderabilia ustrojowe. Rozumiem – mam z tą pieśnią podobnie; gdyby nie istniało genialne, zuchwałe i brawurowe tłumaczenie jej tekstu na niemiecki, sporządzone przez Andrzeja Waligórskiego nieodżałowanej pamięci, też bym na samo jej wspomnienie obficie rzygał…
Niezależnie od tego, czy poczucie absurdu spłynęło na Mrożka w postaci jednorazowej iluminacji (takowa w biografii wygląda lepiej…), czy było sumą jednostkowych, małych doświadczeń nawarstwiających się aluwialnie – rezultat jest jasny: Mrożek został specjalistą, rozpoznającym i definiującym każdy nonsens życia publicznego i wszelaki inny. To jego zindywidualizowana, archetypiczna pieczęć literacka. Czas Mrożka – symbolisty walczącego z symbolami, demaskatora (poprzez brutalną, inwazyjną tracheotomię) zakamarków „duszy polskiej”, odkrywcy i preparatora różnych śmieszno-strasznych narośli na polskim mózgowiu – nadejdzie zaraz potem. To być może ten czas między „Śmiercią porucznika” a „Monizą Clavier” i przede wszystkim „Tangiem”. I w tym miejscu przyznać muszę, że – ku zadowoleniu czytającej publiczności – biografka obeszła się nader uczciwie i obficie z epoką przeobrażenia Mrożka oraz w konsekwencji – jego pierwszej „ucieczki na południe”. Polityczne, intelektualne tudzież etyczne relacje pisarza z jego ojczyzną – nolens volens Polską poniekąd Ludową (a i on sam z ludu przecież, tego się nie wypierał) – zostały przez panią profesor rozpracowane i skomentowane szczegółowo, bez publicystyki w policyjnym, ipeenowskim formacie. I to jest ta bezcenna wartość dodana…
Ale skrupulatna, wielonurtowa, bardzo szczegółowa (omal nie przyczynkarska) robota biografistki dociąga do połowy życia biografowanego. To znaczy do fazy przed decyzją o drugiej „ucieczce na południe” – do Meksyku mianowicie. Wygląda na to, iż pani profesor uznała, że już wszystko w życiu jej bohatera objaśniło się – a teraz już tylko z górki. I rzeczywiście: tekst dotąd gęsty i pełen drobiazgów przyspiesza jak furka po drodze z Porąbki Uszewskiej do Borzęcina; szczegóły się zacierają, narracja się rozpędza, następstwo zdarzeń doznaje pewnego uszczerbku, fakty gnają ino mig… Gdy docieramy z powrotem do Krakowa, Mrożek staje się patriarchą, pomnikiem, obiektem badań nieledwie, totemem, wykopaliskiem dla młodych krytyków i ludzi teatru, szacownym klasykiem (przyznajmy, że trochę niezrozumiałym), pretensjonalnym starcem, niepojętym, obciachowym. Żaden Klata, żadna Strzępka, żaden Warlikowski go nie wystawi.
Potem znów Mrożek ucieka na południe – po raz trzeci. I już nie wraca. Może te zdarzenia wymagałyby nieco pilniejszej roboty biografa? Ale poprzeczka powędrowała chyba zbyt wysoko. Profesor Nasiłowska nie wyczuła już konieczności przepracowania finału życia swego bohatera w zmienionych dekoracjach, już nieopisanych szczegółowo w odautorskich didaskaliach (co dotąd Mrożek miał w zwyczaju). Ale doprawdy – to nie jest dyskwalifikująca wada tej biografii. Wad takich nie ma. Poza jedną: poznawanie Mrożka z drugiej ręki to jednak nie to samo, co pilne studiowanie tekstów rzeczonego… Ale po lekturze tej biografii jest jakby nieco łatwiej – zwłaszcza tym, którzy nie tkwią po uszy w kontekstach…
Tomasz Sas
(05 11 2023)
PS. Drobniutka uwaga do w zasadzie bezbłędnej roboty pani profesor i zespołu redagującego… Na stronie 420 następujący znalazł się passus: „Nie wiem, czy „Kultura” wydrukowała list Wysznackiego (awantura z 1964 roku, gdy czepiano się Mrożka za „Śmierć porucznika”) „skwapliwie”, raczej go zmarginalizowała, został on umieszczony na przedostatniej stronie numeru, na dole, i złożony małą czcionką, petitem.” Otóż to – w zasadzie drobiazg, ale trochę drażniący starego redaktora. Petit, choć z nazwy istotnie mały (po francusku) naprawdę jest czcionką średniej wielkości, z tych stosowanych w tekstach zwartych. Ma osiem punktów i wedle badań nad komfortem postrzegania i w ogóle percepcją druku – to w zasadzie wielkość idealna dla przeciętnego ludzkiego oka. Jak się chciało komuś pokazać, że się jego tekstu nie poważa, ale drukować się musi – to składano mniejszymi czcionkami: siedmiopunktowym kolonelem lub zgoła sześciopunktowym nonparelem (ten to już był ledwo nad granicą percepcji; trzeba było wzrok wytężyć). Oczywiście nie pamiętam, jak szczegółowo wyglądał ówczesny layout „Kultury”, zwłaszcza zaś jakich garniturów czcionek (co do kroju i punktacji) używano. Wydaje się jednak, że skład zasadniczych tekstów był nawet nieco większy niż petit – zapewne borgis (dziewięć punktów) na dziesięciu, góra jedenastu punktach interlinii. Jeśli tak, to list Wysznackiego złożono zapewne kolonelem, bo nonparelem raczej nie… Ówczesna jakość papieru, farb i w ogóle technologia typograficzna chyba nie pozwalały aż na taki „brak szacunku”… TS
Brak komentarzy