Ken Follett
Nigdy
Przełożył Janusz Ochab
Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2021
Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 3/5
Ćwiczenie z wyobraźni, czyli anatomia eskalacji
Przez liczne dekady swej pisarskiej posługi na niwie literatury sensacyjnej (z historyczną jest nieco inaczej, a taką też uprawia…) Ken Follett przyzwyczaił nas do pewnej takiej powagi, sierioznej misji, która sam narzuca swej thrillerowej (więc z natury rzeczy pewnie rozrywkowej) prozie. Jak każdy prominentny przedstawiciel małego narodu (jest Walijczykiem) każe się traktować poważnie i nigdy nie pozwoliłby sobie dopuścić do sytuacji, w której posądzono by go o luzik jakiś nadmierny, poczucie humoru (uchowaj nas, Panie!) czy abnegację w kwestii wartości, zasad moralnych tudzież imponderabiliów patriotyczno-narodowo-ojczyźnianych. Ale co to za misja? No cóż, gdyby odwołać się do poetyki interviews z kandydatkami na Miss Universum, chodzi po prostu o pokój na świecie…
Innymi słowy: nasz człowiek wygrywa ekstremalne starcie z ich człowiekiem, a kody startowe – z westchnieniem ulgi – są usuwane z komputerów wyrzutni, No i pięknie… W jednym pakiecie otrzymujemy ostrzeżenie i wybawienie, z serią mordobić w sensie ścisłym i symbolicznym takoż, plus odrobina konwencjonalnego seksu (jeżeli 72-letni autor cokolwiek o tej aktywności człowieczej pamięta). Follett jet majstrem tego rodzaju literatury – 100 milionów nakładów to nie byle co. Uważam go za niezłego rzemieślnika o wyrobionym, charakterystycznym i rozpoznawalnym stylu – w branży thrillerów, a jako autor powieści historycznych osiągnął poziom wtajemniczenia na skalę globalną; jego „Filary Ziemi” to doprawdy klasyka w najlepszym gatunku, dorównująca monumentalnym powieściom Druona. Trzydzieści cztery tytuły, setki przekładów na wszystkie języki świata, liczne ekranizacje… Mistrzowskie fabuły, zaskakujące intrygi – Ken Follett ma zawsze w zanadrzu kawał satysfakcjonującej literatury…
Ale i tak powiem wam w zaufaniu, iż prywatnie uważam, że przez niemal pół wieku aktywności twórczej Follett napisał tylko jedno arcydzieło – wydaną w 1978 roku „Igłę” – skromny thriller wojenno-szpiegowski (doskonale zakonspirowany w Anglii agent Abwehry otrzymuje zadanie zweryfikowania pogłosek o alianckich planach inwazji na kontynent…). To naprawdę kwintesencja tego gatunku literatury, mieszcząca jak w pigułce wszystko, co najważniejsze: intelektualny (i nie tylko) pojedynek Dobra ze Złem, fascynujący pościg, zbrodnię, heroizm zwykłych obywateli w godzinie próby, satysfakcjonujący finał…
Najnowsza produkcja Folletta – opasły (circa 640 stron, waga około kilograma) tom „Nigdy” – nie dorównuje pod żadnym względem, osobliwie zaś napięcia fabularnego, tamtemu dziełu. Ale ma swoje zalety. Przewyższające jego wady. Jakie wady? Jakie zalety? No cóż, to jest pesymistyczna dystopia, pokazująca, jak prosto i blisko od lokalnej ruchawki na Saharze do atomowego guzika. Napisana w celu udzielenia światu przestrogi – to, co może się zdarzyć stosunkowo łatwo, nie powinno wydarzyć się nigdy. Czy zatem dydaktyczny smrodek to zaleta tego tekstu – a może jednak wada? Jeśli nie przeszkadza w lekturze… Mnie nie przeszkadzał. Nawet sentymentalny, kiczowaty obrazek finałowy (w kinie leciałyby na nim napisy końcowe) – płacząca pani prezydent USA (właśnie przed chwilą uruchomiła, chociaż ze wszystkich sił nie chciała, arsenał nuklearny swego kraju) przy stole pod ekranami w podziemnym centrum dowodzenia i przetrwania.
Więc wiemy już, że fabuła „Nigdy” kończy się źle. Rodzi się zatem pytanie, czy autor uczynił wszystko (w swym tekście…), aby przekonać nas, że TO (czyli atomowa apokalipsa) się nie stanie. Bo samo zaklęcie, że NIGDY nie powinniśmy do tego dopuścić, to za mało, daleko za mało. Bo lektura „Nigdy” upewnia nas w przekonaniu, że wywołanie konfliktu atomowego jet dziecinnie łatwe. A społeczność międzynarodowa nie wypracowała (jak dotąd) żadnych skutecznych instrumentów przeciwdziałania. Czyli dupa blada – konflikt stanie się gorący na pewno. Pytanie tylko – kiedy? Nie będzie zmagań samotnego wilka – Jedynego Sprawiedliwego – ze złem całego tego świata, zmagań o niewiadomym do samego spełnienia finale. Technologia produkcji thrillera sensacyjnego o zabarwieniu politycznym dopuszcza taki tryb konstruowania intrygi fabularnej, czyli że działają bezosobowe, wielkie agregaty i algorytmy. W pewnym sensie jest on łatwiejszy od innych – teza końcowa gotowa, wystarczy tylko dopisać atrakcyjną akcję. Co też Follett czyni…
Najpierw czyni na pustyni – Sahara to idealna sceneria dla muzułmańskiego terroryzmu; w końcu są u siebie i potrafią działać w ekstremalnych warunkach… Więc jakaś grupa Państwa Islamskiego pod osłoną piachu prowadzi intensywne szkolenie. Nasi agenci (znaczy CIA i francuskiej DGSE) wykrywają nieomylnie, że młodzieńcy w burnusach i galabijach mają powiązania z groźnymi liderami oraz nauczycielami światowego terroryzmu oraz podejrzanie dużo chińskiej tudzież północnokoreańskiej broni – drogich zabawek nowszych generacji, a poza tym otwierają i chronią nowe szlaki hurtowego (i wysoko opłacalnego) przemytu narkotyków do Europy. A wszystko podejrzanie blisko podpustynnych złóż ropy naftowej… Szybki rajd komandosów przynosi nadspodziewane rezultaty – bazy rozwalone, ale przy okazji odkryto zakonspirowaną… kopalnię złota, a w niej specjalistów wysłanych przez północnokoreański reżim. Dziwnie, coraz dziwniej… Ciekawie, coraz ciekawiej…
Tymczasem pokręcony czadyjski dyktator (nie jak Bokassa, ale prawie), dla niepoznaki zwany Generałem, kradnie Amerykanom bojowy dron i strzela nim w chińską inwestycję – nabrzeże portowe w Sudanie. Robi to w przebraniu sudańskich rebeliantów, mając nadzieję, że wkurzeni Chińczycy przestaną popierać jego wroga, czyli sudański rząd. Ale w Pekinie zaczyna przeważać głos twardogłowych wojskowych-weteranów, a ci z kolei uznają, że to wina Amerykanów i strzelają rakietami w… wietnamski nieuzbrojony statek, prowadzący wiercenia geologiczne na spornych akwenach Morza Południowochińskiego. Amerykańska pani prezydent, w zasadzie liberalna i nastawiona ugodowo, pokojowo – czuje się przyparta do ściany przez swoich wewnętrznych oponentów (raczej ekstremalnych idiotów w stylu Trumpa), więc się trochę usztywnia i radykalizuje… Odtąd zostały trzy, może cztery kroki do czerwonego guzika, a logika następujących po sobie zdarzeń wydaje się być nieubłagana…
Na tym poprzestaniemy i nie zdradzimy nic więcej z przebiegu akcji – i tak pozwoliliśmy sobie na zbyt wiele. Na szczęście fabuła jest nieźle skonstruowana i napisana, więc i lektura przynosi satysfakcję – niezależnie od stopnia „przeczuwalności” przebiegu intrygi. Nawet wątek romansowy – a nawet dwa lub trzy równoczesne – poprowadzony jest perfekcyjnie – na tyle, na ile Follett potrafi… Nie ulega zatem wątpliwości, że bogactwo szczegółów i ich przystawalność do prawdopodobnej rzeczywistości czyni z „Nigdy” przyjemną lekturę, niepozbawioną wdzięku poznawczego. Ale to nie szczegół – choćby najbardziej wiarygodny i atrakcyjny – przesądza o odbiorze całości, ale tzw. ogół, czyli tło polityczne, historyczne i ideowe imponderabilia… Oczywiście – autor ma prawo naszkicować sobie fikcyjny świat, aczkolwiek noszący prawdziwe nazwy i realia topograficzne jako dekoracje. Autor powieści sensacyjnej może sobie zbudować narracyjne universum wedle swojej wyobraźni i potrzeb fabularnych. Niepodobne do rzeczywistego. Ale niech się wtedy nie dziwi, że czytelnicy zechcą powątpiewać w całość jego intelektualnych kwalifikacji i intencji – wszak pars pro toto…
Powołane na użytek powieściowej narracji universum Folletta składa się w istocie z dwóch globalnych potęg: Chińskiej Republiki Ludowej i Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Rosja w tym rachunku została pominięta. Słusznie czy niesłusznie – to dylemat poboczny. Dwaj główni adwersarze zostali sportretowani dość szczegółowo. O ile wszakże Ameryka, potraktowana skądinąd surowo, a może nawet miejscami brutalnie, w sumie została trochę wyidealizowana, o tyle takie Chiny, jak w wizji Folletta dziś po prostu… nie istnieją. Może istniały kiedyś, ze trzydzieści albo czterdzieści lat temu, ale dziś nie. Był w Chinach czas, gdy istotnie młodzi reformatorzy starli się z twardogłowymi, konserwatywnymi spadkobiercami maoizmu. Ale żadni z nich byli reformatorzy – to po prostu funkcjonariusze reżimu, tyle że trochę młodsi i lepiej wykształceni niż niedobitki rewolucji kulturalnej. Z kolei ci twardogłowcy – faktycznie przeważnie wojskowi; armia ma bowiem – jako środowisko naturalne – specyficzny „talent” do promowania tępych umysłów, zupactwa i rzekomego twardzielstwa (na pokaz) – woleli, by wszystko zostało po staremu. Jedynym reformatorem w Chinach wówczas był staruszek Deng Xiaoping… Gdy rzekomi reformatorzy wzięli górę, bo ich oponentów samoistnie wyeliminowała biologia; tylko niektórym trzeba było „udzielić pomocy”, by nie stawiali oporu „dyktaturze kalendarza” – okazało się, że są tacy sami pod względem charakterów, pryncypiów etycznych i całej reszty. Wyłonili się u władzy jako cyniczni pragmatycy, nacjonaliści i biznesmeni-karierowicze. Nikt już nie potrząsał szabelką – zwłaszcza gdy okazało się, że potencjalni konkurenci wokół mają większe szable…
Chiny wkroczyły na ścieżkę rozwoju gospodarczego – stały się „fabryką świata” i bez mała bankiem świata, a na pewno najbogatszym i najśmielszym funduszem inwestycyjnym. Innymi słowy: nastawiły się na biznes i rozwój gospodarczy. Wzrosła też świadomość własnej potęgi i jej źródeł. Pojawiło się też przekonanie graniczące z wyznaniem wiary – że na nuklearnej pustyni interesów robić się nie da. Bo jakie i z kim? Owszem – militarne aspekty chińskiej obecności w świecie nadal są ważne – osobliwie w kwestii tajwańskiej i przyszłości dookolnych akwenów bogatych w to i owo mórz. Ale doprawdy – to nie jest temat na wojnę atomową; przynajmniej tak długo, jak długo rzeczony Tajwan będzie wytwarzał prawie dwie trzecie potrzebnych światu mikroprocesorów, a same Chiny niewiele więcej niż pięć procent…
Czytajmy zatem Folletta przez filtr aktualnej sytuacji geopolitycznej w rejonie Pacyfiku (ale nie tylko). Wedle znawców tych dylematów perspektywa ewentualnego konfliktu wprawdzie jawi się w dającej się przewidzieć przyszłości, ale na samej krawędzi odległego horyzontu. „Nigdy” zatem to pożyteczne ćwiczenie wyobraźni. Czytajmy Folletta, bowiem nic lepszego na razie w tej dziedzinie się nie pojawia.
Tomasz Sas
(1 12 2021)
P.S. Taka drobna uwaga dla tłumacza i redaktorów wydawnictwa (zresztą nie tylko Albatrosa) – w kwestii tzw. łodzi podwodnych. Otóż ta tradycyjnie używana w języku polskim nazwa to pozostałość czasów, gdy rzeczywiście jednostki mogące zanurzać się i swobodnie działać w tym stanie, poziomem technologii przypominały nieco nawodne łodzie wiosłowe lub żaglowe, albo parowe. Ale teraz zaszły pewne zmiany… Łódź podwodna to po prostu niezgrabne określenie łodzi, która zatonęła. Natomiast aparat pływający i operujący pod wodą, uzbrojony przy okazji w pociski balistyczne, pociski kierowane, torpedy i czort znajet, w co jeszcze – to okręt. Okręt podwodny. Wedle nomenklatury stosowanej we flotach wojennych. I tego się trzymajmy. Tym bardziej, że cywilne zastosowania podwodnych jednostek pływających wciąż są minimalne… Owszem, zdaję sobie sprawę, że tłumaczenie frazy „yellow submarine” doskonale brzmi jako „żółta łódź podwodna” – nie inaczej, ale to doprawdy wyjątek. Więc trzymajmy się zasady, że pod powierzchnią oceanów dzisiaj pływają okręty podwodne… TS.
Brak komentarzy