Jerzy Pilch
Portret młodej wenecjanki
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5
Silva rerum w sensie ścisłym
Osobliwa lektura przed wami… Upozowana na kilka sposobów, zalecająca się być a to romansem, a to dziennikiem intymnym, a to esejem de litteris et artibus, a to felietonem kpiarskim z „Tygodnika”, a to wyklejanką bezładną z resztek i okruszków po uczcie bogów, a to regestrem czynów i przewag zaprzeszłych, wielce przez to fantazyjnych tudzież z dnia na dzień piękniejących, a to skargą, trenem bez mała, za utraconą sposobnością Innego zgoła. Frunąć lekko będziecie nad kartami „Młodej wenecjanki” jakbyście na powrót całą prozę (felietonów gazetowych zwłaszcza nie pomijając) Pilcha czytali jednym nieprzerwanym ciągiem (przypominającym ciąg nałogowca zresztą…). Bo to Pilch jest w sensie ścisłym (że pozwolę sobie użyć ulubionej jak chroniczna czkawka frazy Pilchowej) – aczkolwiek zmontowany z remanentów, remontów, rekonstrukcji i renowacji. Przecież także Pilchowych…
Formalnie to belle lettre – lekko nostalgiczna (ach, ta powracająca jak kosmiczne drgania smutna, przez co niewymownie heroiczna, fanfara starości…) relacja z romansu (jednego z wielu – a zarazem przykładnie wymownego, wręcz wzorowego) narratora z kobietą – realną i zarazem symboliczną. Pralina Pralinowicz, bałkańska piękność nadnaturalna, fizycznie i jednopostaciowo w życiu narratora obecna czas jakiś (za krótko? za długo? – rzecz dyskusyjna, ale nie podlegająca negocjacjom…), stała mu się bytem ikonicznym, całożyciowym ekstremalnym doświadczeniem, tłamszącym w jedno byt przedpralinowy, pralinowy i popralinowy. Ten ostatni skądinąd jako niebyt raczej… Pilch zatem opowiada – nie opowiadając. Więc może tylko notuje? Chyba tak, to pewnie dziennik intymny, z dokładnie odmierzonymi porcjami prawdy i zmyły. Monolog. Może nawet erudycyjny test sprawnościowy…
Pralina Pralinowicz nie jest kobietą syntetyczną, nie jest summą Pilchowej eksperiencji męsko-damskiej (szczególnie w aspekcie praktycznego zgłębiania różnicy płci, pospolicie zwanego bzykaniem, rżnięciem, waleniem, dmuchaniem i co tam jeszcze fantazja słowotwórcza i dźwiękonaśladowcza podsunie…), ani też synkretycznym traktatem o istocie ścisłego sensu fenomenu femininum. Czymże jest zatem? Bodajże eksperymentem. Pilch bowiem należy (a może tylko tak się kreuje – kto go tam wie…) do szczególnego gatunku samców, które muszą doświadczać. Utrwalać gatunek. Z czysto narcystycznych pobudek, z przekonania o supremacji własnego nasienia, Nawet jeśli się zabezpieczają, to tylko ze strachu przed odpowiedzialnością. Ale na ogół nie, bo wtedy akurat nie myślą. Tak potrafią funkcjonować kilkadziesiąt lat. Im starsi i mocniej doświadczeni, tym z większą determinacją praktykują. Poranieni, obolali, wyzuci z rezerw – rzucają się na oślep, pewni, że za tych kilka uniesień warto cierpieć i przyjmować nowe rany. Blizny nie powstrzymują – nie lubią grzecznych dziewczynek, wolą szatańskie indywidua. Im różnica wieku większa, tym lepiej. Cena nie gra roli. Potem się zobaczy, jak i co trzeba będzie leczyć. Czy duszę, czy ciało, czy obacwaj…Aksjomat, wyznanie wiary wiecznej kopulacji, senne marzenie nastolatka przekute w czyn…
Pilch nie zostawia na sobie suchej nitki. Pozornie. Naprawdę zaś ma kapelusz, kapiszon, parasol, pelerynę, kalosze, prezerwatywę na lufę. Cały jest metaforą, więc musi przetrwać, by ocalić pamięć i twórczo spożytkować. Więc gdy on mówi, że coś jest głębinowe, studzienne – to jeszcze ma parę metrów do dna w zapasie, dyskretnie upięte szelki Grammingera pod obowiązkową czarną koszulą i zblatowanych sztankieterów. Kabotyn? Żadną miarą. Zatem kto zacz? Twórca wybitny, tyle że dobrze zaasekurowany… Nie jest też Münchhausenem, by się ewakuować za własną czuprynę siwą… Jest mistrzem kreacji: własne życie eksploatuje bezlitośnie, na fabułę przesmażając, zaś z ewidentnych bajek i zmyśleń, ślady zacierając, życie własne kręci. To wielka sztuka, godna najszczerszego podziwu. I tak mniemam szczerze, bez cienia niegodnego persyflażu.
„Portret młodej wenecjanki” to zagadka. Pralina jest do niej podobna i niepodobna zarazem… Fizycznie na pewno nie, duchowo… A to być może. Ale mikroesej o tym malarskim dziele (Bildnis einer jungen Venezianerin – Öl auf Holz) Albrechta Dürera w wiedeńskim Kunsthistorisches Museum wiszącym jest pierwszorzędnym wyznaniem wiary gorliwego historyka sztuki. Precyzyjnym, strzelistym, emocjonalnym (choć niewolnym od drobnego przeinaczenia, podkreślającego seksualność całego wywodu; w oryginale nie ma dekoltu w karo…). Zresztą cały „Portret…” pozszywany (solidnym niewidocznym niemal ściegiem, nie żadną białą prowizoryczną fastrygą…) jest z całostek rozmaitej konduity. Jest traktat o różnicy wieku, rozprawka metodologiczna o wyższości wieszania (się) nad innymi formami samobójstwa, bagatelka o Krakowie, poradnik porządkowania biblioteki, mikroeseje o melancholii, o strachu, o kopulacji. Silva rerum, materii pomięszanie… Ale to nie są wykopaliska z szuflady ani recyklingu. Coś je porządkuje, coś definiuje. Poza osobą autora. To chyba przynależność do osobnego uniwersum, obecnego już autonomicznie, poza Pilchem samym. „Portret…” to fragment większej całości i do lektury przystępując warto o tym pamiętać…
Przy okazji: rzucił był Pilch pomysł napisania fikcyjnej (chociaż kto to wie na pewno?) rozmowy biesiadnej przy kolacji w Rzymie roku pańskiego 1510 – między Lutrem, Dürerem i Rafaelem. Byłoby możebnym coś takiego wykonać? Poza tym – Pilchu, ciągle liczę, że da pan radę napisać obiecaną własną „Postyllę” – zbiór luterskich kazań niedzielnych na rok cały. Z tą nadzieją pozostawiam czytelników przy lekturze.
Tomasz Sas
(5 02 2017)
Brak komentarzy