Krzysztof Varga
Dziennik hipopotama
Wydawnictwo Iskry,
Warszawa 2020
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Wszystko na sprzedaż
Hipopotam nilowy (Hippopotamus amphibius L.)
– duży (dojrzałe samce osiągają wagę
do trzech ton…) roślinożerny ziemnowodny ssak
zamieszkujący doliny rzek i jezior
w Afryce Subsaharyjskiej; najbliżej spokrewniony
nie ze świniowatymi, jak niegdyś uważano – ale z… morskimi
waleniami: wielorybami, delfinami… Naturalnych wrogów
w przyrodzie praktycznie nie ma; do drastycznego
spadku populacji przyczynia się
kłusownicza aktywność gatunku homo…
(tyle zapamiętałem bez zaglądania do encyklopedii…)
Gdy w zapowiedziach Iskier mignął mi tytuł „Dziennik hipopotama”, ciepełko takie swoiste poczułem wokół serca i wiedziałem, że muszę to przeczytać. Natychmiast, nie licząc się z kosztami. Bo jestem hipopotamem; domownicy i bliscy przyjaciele tak do mnie mówią (zdrobniale oczywiście Hipek) od czasu ekscesów pływackich dobre pół wieku temu na plaży w Warnie, gdzie mój nienaganny klasyk skwitowany został przez najbliższą mi wtedy i teraz osobę jako styl „na hipopotama”… I to mogło polegać na prawdzie – nie spieram się. Ale od tamtej pory nic, co hipopotamie, nie jest mi obce.
A do tego jeszcze nazwisko autora… Krzysztof Varga. Tego pół-Węgrzyna trzymam wysoko w prywatnej hierarchii pisarzy polskich doby doczesnej, którym ufam, którym wierzę, których lubię, a opinie i poglądy ich (z małymi, niewartymi sporu wyjątkami) podzielam, afirmuję i propaguję, po świecie rozwlekając. Od jego felietonów zaczynam lekturę „Dużego Formatu” – poniedziałkowego dodatku „Wyborczej” – bo w Vargi sądach znajduję odnośniki i potwierdzenia mych własnych opinii literackich tudzież tyczących innych poletek kultury (wyjąwszy może seriale, których aż tak jak on intensywnym konsumentem nie jestem) i życia publicznego.
Hipopotamowa tożsamość Vargi zaś budzi we mnie rozczulenie i poczucie wspólnoty, gdy pisze on tak: „Oglądaliśmy hipopotamy wylegujące się w wodzie, a potem przy posiłku, gdy metodycznie pochłaniały sterty trawy, w całej swojej oszałamiającej urodzie, dostojności i elegancji. Czułem zdziczałą potrzebę, żeby zeskoczyć z niskiego tarasu i wbiec między nie, przytulać się do nich, głaskać, bawić się z nimi; spodziewam się, że skończyłoby się to szybką moją śmiercią. A przecież to najbliższe mi istoty, z którymi czuję tak mocne pokrewieństwo, jak z niemal żadnymi ludźmi, (…) hipopotamy miały charakter, osobowość, były w swej hipopotamowości doskonałe, w swej tłustości zgrabne, w monumentalności delikatne, w dostojeństwie mądre, jak nikt z dwunożnych.”
Czyż nie piękne, poruszające wyznanie? Tylko z tą „zdziczałą potrzebą” bym nie przesadzał – hipopotam rzeczywiście potrafi zabić w try miga. A poza tym, ponieważ należy do terytorialsów, ma zwyczaj zaznaczania swych posiadłości. Robi to przy pomocy odpadów po procesie przemiany materii. W wodzie ulegają one szybkiej entropii dzięki fluktuacjom środowiska, wywołanym przez prądy i falowanie, no i sedymentacji spowodowanej przez grawitację. Na lądzie, czyli tzw. świeżym powietrzu hipopotamie zrzuty materii postmetabolicznej (a jednorazowy ładunek może ważyć do stu kilogramów…) zachowują się inaczej – otóż błyskawicznie przybierają konsystencję dobrze zmaturyzowanego betonu. Poznałem kiedyś człowieka, z zawodu operatora filmowego w telewizji wrocławskiej, który niebacznie zbliżył się do hipopotamicy na wybiegu… Odkuwanie skorupy z kolegi operatora trochę trwało, a kamerę – znakomitą szesnastkę arriflexa – trzeba było spisać ze stanu inwentarza, zaś rewelacyjne kadry filmowe oczywiście przepadły…
Ale mniejsza z ciekawostkami z życia hipopotamów. „Dziennik hipopotama” okazał się być ciekawostką z życia Vargi, albowiem – zgodnie zresztą z niemylącym tytułem – jest to dziennik prawdziwy, diariusz intymny niemalże, aczkolwiek pisany nie tyle z potrzeby serca, co korzystniejszego zbilansowania budżetu domowego, co Varga zakłada od samego początku pisania. Innymi słowy dziennik niemal intymny, ale komercyjny. Umówmy się jednak: nie ma w tym żadnej sprzeczności, wszystko jest na sprzedaż. Film o takim tytule nakręcono dokładnie w roku, w którym Varga dopiero przyszedł na ten świat… Mechanizm w nim ujawniony wydaje się prosty: wszystko jest tworzywem mojej kreacji artystycznej – w tym ja sam; granica intymności nie istnieje, a przynajmniej sytuuje się naprawdę blisko ciała, oddając opinii publicznej niezmierzone połacie moich emocji, myśli, a nawet fizjologii. Granicę ekspozycji ekshibicjonizmu – osobliwie, gdy rzecz angażuje inne osoby – wyznacza nie tyle sumienie twórcy, ile tzw. ostrożność procesowa, podpowiedziana przez prawników w trybie rewizji tekstu przed wrzuceniem go w tryby edycji książkowej.
A szczerość? No cóż, jak każdy towar podlega „obróbce” w celu urynkowienia. Nawet dyskretne napomknienia o fatalnym stanie stosunków męsko-damskich (rozwód bodajże, jakiś romans demoniczno-płomienny…) doprowadzają pisarza do autopołajanki, żeby „nie zamieniać się z fallusem na głowy, co ostatnio radośnie zrobiłem” – tyle że słabo wyczuwamy, czy to bolesne szarpnięcie bebechów, czy krygowanie się narcystycznego, notorycznego hipochondryka emocjonalnego. Diarystyka Vargi jest kreacją ostentacyjną – oto mnie macie w całej okazałości (no, niech się wam tak wydaje…). Co wam sprzedałem, to sprzedałem. Dyskusji się nie przewiduje – zamiast negocjacji pocałujcie mnie wszyscy w dupę.
Diarystyka Vargi jest (przy wszystkich swoich zaletach – erudycji zaś w szczególności) jest nieco fircykowata i minoderyjna; młody ten człowiek (dwadzieścia lat młodszy ode mnie) kreuje się na definitywnego, przegranego starca, niemalże stojącego nad grobem i przepełnionego myślami o śmierci. Panie Krzysztofie – ma pan czas, pan się zajmie czymś innym na razie, a o śmierci to za jakieś dwadzieścia – trzydzieści lat. Bo na razie pańska fiksacja pachnie sztucznością i kreacją – niemnożko kabotyńską; napomykanie o śmierci wygląda jak domaganie się uwagi i współczucia nawet – i to od publiczności. A ta zmienną bywa: jak się odwróci, jak w pysk palnie! Sam się pan zdziwi…
W dzienniku w ogóle – tak sobie mniemam – nie należy przesadzać z kreowaniem samego siebie, chociaż okazja jest i kusi. Owszem – dziennik się pisze po to, by wydać się lepszym niż w rzeczywistości. I dużo lepszym, niż napiszą o nas inni. Każdy zabierający się za dziennikowanie pisarz zapewne czytał przedtem dzienniki Gombrowicza, więc mniej więcej wie, jakie z grubsza pułapki i wnyki czekają na diarystę. Wie, jak wysoko uniesiona jest poprzeczka i jak cienka bywa granica między szczerością a śmiesznością. Między kreacją a prawdą, między gniewnym okrucieństwem krytyki a bęcwalstwem manifestowanego nieustannie poczucia wyższości. Więc przy lekturze trzeba uważać i nie nabrać się na pozorną, hipopotamowatą łagodność.
Poglądy Vargi zdecydowanie podzielam w całości (i każdy pogląd z osobna…), przeto trudno mi zdobyć się na obiektywizm. (Jeszcze silniej ten defekt pojawia się przy lekturze jego cotygodniowych felietonów…). Ale mniejsza z tym – w końcu zdobywanie się na obiektywizm i dochowywanie takowego nie jest regulaminowym obowiązkiem recenzenta/rekomendanta. Przeciwnie. I nie mnie dociekać, czy dopieprzając Mrozowi, Twardochowi, Kuczokowi, Lipińskiej, Andermanowi, Rudnickiemu czy tam Bondzie, Varga czyni to z dobroci serca i najgłębszej troski, czy z „gnomicznym” uśmieszkiem, w nadziei wywołania awanturki maleńkiej takiej… Przy okazji uprasza się czytelników, by pamiętali, że Varga jest niedoścignionym na polskim rynku mistrzem persyflażu (lepszym znacznie, niż niegdyś bywał Janusz Głowacki). Nie zachęcam, by czytać Vargę przez siatkę dyfrakcyjną, ale warto mieć w tyle głowy tę świadomość, że czytanie winno iść w parze ze zrozumieniem…
A poza wszystkim – trzeba ufać człowiekowi, który wyznaje: „(…) – niebywale zaangażowałem się uczuciowo w hipopotamy, myślę, że spełniłbym się jako opiekun hipopotamów w zoo, hipopotam stał mi się najbliższym stworzeniem spośród wszystkich. Współodczuwam z hipopotamami, rozumiem hipopotamią filozofię życia, pojmuję ich legendarną agresywność, zajadłą terytorialność, jeślibym wierzył w reinkarnację – chciałbym odrodzić się jako hipopotam z pełną świadomością bycia hipopotamem i pławić się w swojej hipopotamowości.” To wyznanie jest również moim wyznaniem. Jeśli zatem reinkarnacja rzeczywiście odprawia się na tym świecie wedle buddyjskiego rytuału wędrówki dusz, czekam na pana, mości Vargo, nad brzegiem Limpopo albo Zambezi, z powitalną porcją hiacyntów wodnych. Chyba że woli pan jakieś zaciszne zoo, gdzieś w kulturalnej Europie, gdzie zachwyceni ludzie dbają o pełne koryto dla hipopotamów i ich bezstresowy spokój ducha…
Tomasz Sas
(6 09 2020)
Jeden komentarz
Panie Tomaszu,
dziękujemy serdecznie i pozdrawiamy!
Piotr