Robert Harris
Drugi sen
Przełożył Andrzej Szulc
Wydawnictwo Albatros
Sp. z o.o., Warszawa 2020
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5
Jesień Średniowiecza?
„Wiara, która nie może znieść świadectwa prawdy,
nie jest warta tego, by ją zachować.”
wielebny Christopher Fairfax, dopiero co wyświęcony alumn
diecezjalnego seminarium duchownego w Exeter
Typową dominantą pejzażu angielskiej prowincji są kościelne wieże z szarego kamienia, na ogół klockowate, na planie kwadratu, rozmaitej objętości i wysokości, zwieńczone pinaklami lub ostrymi wieżyczkami (w guście miniaturowych minaretów…) w czterech rogach wieżowej bryły. Na górnym pięterku oczywiście dzwon. Standardowa angielska parafia wiejska ma swój kościół z taką właśnie wieżą w stylu gotyckim lub neogotyckim, gdyż w XIX wieku chętnie naśladowano pospolity, klasyczny styl wiejskiej architektury sakralnej – trochę spatynowany, wpływał korzystnie na wizerunek okolicy (i ceny nieruchomości). Solidne przysadziste prostopadłościenne wieże (od 40 do maksymalnie 60 stóp) dominują w sielskim pejzażu, są drogowskazami i punktami orientacyjnymi – a poza tym wiadomo, że jeśli widać kościelną wieżę, to obok na pewno jest jakiś starożytny pub, gdzie można liczyć na łyk piwa i proste, niewyszukane przekąski w umiarkowanej cenie, jak dla swoich…
Taki pejzaż, tyle że bardziej dziki, pusty, zmoczony ulewnym deszczem, zamaskowany mgłą znad wrzosowisk i wzgórz krainy zwanej Wessex – korka zamykającego dostęp do Kornwalii – wiosną roku pańskiego 1468 przemierzał, kierując się azymutami wedle kościelnych wieżyc-dzwonnic, młody ksiądz w służbie diecezji Exeteru – niejaki Christopher Fairfax, wysłany przez swego biskupa z misją szczególną – pochowania księdza Lacy’ego – proboszcza odległej parafii, który zmarł w okolicznościach nie całkiem jasnych; ale częścią misji braciszka Fairfaxa było wyjaśnienie (lub zaciemnienie – zależnie od sytuacji na miejscu) sprawy. Tu pojawia się zawoalowana obietnica intrygi kryminalnej. Ale nie uprzedzajmy faktów i wydarzeń…
Ulewa nie ustawała, trakty spływały kaskadami deszczówki. Zresztą trakty to nazwa umowna, nie oddająca istoty rzeczy – w gruncie rzeczy to były śródpolne, śródleśne dukty, wydłubane w gruncie kołami wozów, udeptane końskimi kopytami i tysiącami stóp pospiesznych (bo jednak nieustanne deszcze niespokojne to nie jest aura skłaniająca do leniwych wędrówek…) piechurów przez liczne stulecia. Nad wrzosowiskami kwiliły rude kanie (Milvus milvus), w krzakach na skraju lasu gziły się papużki (?) aleksandretty (Psittacula krameri). W końcu tuż przed zmierzchem ksiądz Fairfax z wysokości końskiego grzbietu dostrzegł w niewielkiej dolince kamienny kościół z kwadratową wieżą i wokół niego nieco chat krytych słomą – to była parafia Addicott St George, przez miejscowych w skrócie nazywana Adcut – probostwo nieszczęsnego ojca Lacy’ego i cel jednoosobowej ekspedycji fratra Fairfaxa.
No i co my tu mamy? Wbrew porze roku (przypominam: kwiecień…) – mamy ewidentnie Jesień Średniowiecza – epokę-symbol pewnej takiej schyłkowości, znak, może nawet topos w wokabularzu kultury pop. Nie dlatego, że w kultowym filmie Quentina Tarantino „Pulp Fiction” pada obietnica zrobienia komuś z dupy rzeczonej jesieni średniowiecza (pamiętacie – kto komu obiecał?). Jesień średniowiecza znalazła się w miejskim slangu także dlatego, że co najmniej od lat 40. ubiegłego wieku książka holenderskiego uczonego Johana Huizingi pod tymże tytułem stała się powszechną zmorą (i pewnie nią jest do dzisiaj) studentów amerykańskich college’ów – wszędzie tam, gdzie wykładane są nauki społeczne (czyli praktycznie w każdej uczelni). Od lektury „Jesieni średniowiecza” zaczynają się tameczne programy nauczania, a armia studentów uniwersyteckich, którzy ją przez te dekady „przerabiali”, jest milionowa. Jesień średniowiecza to dla nich symbol wtajemniczenia, klucz porozumiewawczy, znak wspólnoty i szyfrowy kod komunikacji międzyosobniczej. Więc jak się im powie: „Jesień średniowiecza”, wszyscy mniej więcej wiedzą, o czym mowa…
Robert Harris sprokurował i zaaplikował swoim czytelnikom coś w rodzaju obrazka tej epoki w stylu powszechnie rozpoznawalnym – lecz uzupełnionym testem spostrzegawczości: znajdź dziesięć szczegółów, którymi obrazek różni się od innego na ten sam temat; innego, który też dobrze znasz… Więc skąd ta niewątpliwie subtropikalna papuga? Ale zacznijmy od daty: jest rok tysiąc czterysta sześćdziesiąty ósmy, zatem schyłkowo średniowieczny niewątpliwie; to skąd w powszechnym użyciu są fajki z tytoniem, skoro do Europy przywloką nicotianę załoganci Kolumba za dobre pół wieku? Skąd herbata (i to w dwóch gatunkach), skoro do Anglii trafiła dopiero w wieku XVII? Skąd kieszonkowe zegarki, skąd sporo ręcznej broni palnej – głównie na wyposażeniu szeryfów, czyli tamtoczesnej policji, ustrojonej w jajowate kaski typu „bobbies”? Dlaczego wynalazek druku już zdążył się rozpowszechnić? Jakim cudem wczesny pra-kaptalista i przedsiębiorca Hancock zbudował przędzalnię wełny z tysiącem wrzecion, napędzanych wydajnym kołem wodnym? Dlaczego płytko w ziemi leżą tysiące ludzkich szkieletów? Skąd wiejski pleban mógł mieć sprawną i silną lunetę? Czemu znajduje się w ziemi masowo przedmioty z osobliwego tworzywa o nieznanym pochodzeniu – jakieś słomki-rurki, lalki, klocki precyzyjnie do siebie dopasowane? Do czego mogły służyć inne masowo wykopywane przedmioty – płaskie, mieszczące się w dłoni pudełka z jedną ścianką ze szkła, oznakowane symbolem Antychrysta – nadgryzionym jabłkiem?
Ale dopiero analiza ksiąg parafialnych wioski Addicott daje rozwiązanie testu spostrzegawczości. Najstarsze z nich prowadzone są bez istotnych przerw chronologicznych do roku 2025 ery starożytnej, kiedy to w zapiskach robi się przerwa – czarna dziura… Zaczęła się bowiem Apokalipsa. Co dokładnie – nie wiadomo. Ludzie masowo uciekali, ginęli również masowo, załamała się struktura społeczna, rozpadła gospodarka, padła cała technika, bezużyteczna stała się infrastruktura, zniknęły zasoby materialne, kapitały, zerwały się powiązania sieciowe, przepadł zasób intelektualny… Cywilizacja wpadła w otchłań. Na jak długo? Dokładnie nie wiadomo; nikt nie miał głowy, by to liczyć. Po latach ludzie zaczęli się znów gromadzić wokół centrów duchowej odnowy – chrześcijańskich kościołów i rezydujących w nich fanatycznych kapłanów, czerpiących siłę z przykazań fundamentalizmu i integryzmu religijnego. Odtwarzała się struktura państwa, spleciona nierozerwalnie ze strukturą kościoła. Wszelkie naukowe dociekania, a osobliwie badania przeszłości, zostały uznane za herezję, a każda herezja (czyli odstępstwo od literalnie rozumianego przekazu Księgi) stała się przestępstwem ściganym i surowo karanym z mocy prawa państwowego. Wznowiono również rachubę czasu – od zera, czyli roku Apokalipsy, Ale ku przestrodze do naturalnego porządku astronomicznego dopisano liczbę sześćset sześćdziesiąt sześć – liczbę Bestii. To znaczy, że rok, w który akcja „Drugiego snu” się toczy – rok 1468 – jest w istocie rokiem osiemset drugim nowej post-apokaliptycznej ery….
No, ale mniejsza z tym. Zawieśmy relacjonowanie przypadków i przygód epistemologicznych księdza Fairfaxa; niech czytelnik ma dziewiczą przyjemność ich rozczytywania i zgłębiania. Osobliwie uwadze waszej polecam epizod wielopłaszczyznowej seksualnej inicjacji młodego kapłana. Detektywistyczne kawałki też są wielkiej urody… Jeśli migną wam w tle jakieś analogie do przygód Adsa z Melku i jego mentora – Wilhelma z Baskerville, to się nie dziwcie. Umberto Eco z daleka patronuje Robertowi Harrisowi.
Istotą „Drugiego snu” nie jest sama przygoda antykwaryczno-detektywistyczno-romantyczna, ale konstatacja, że Apokalipsa jednak się zdarzyła. I ta istota tekstu nabiera zdumiewająco aktualnego znaczenia w obliczu wszystkiego, co dzieje się z nami i wokół nas akurat teraz, w czasie zarazy. Czy to profetyczne ostrzeżenie, czy tylko zbieg okoliczności? Nieważne – istotne jest, że tyłek przypieka. Katastroficzna wizja naszej nieodległej przyszłości (naszej jako gatunku…) robi wrażenie swą adekwatnością. Nie jest to dystopia z gatunku światów równoległych, wymyślonych i sfabularyzowanych gwoli „rozrywkowego” straszenia publiki. Tkwi w niej jądro racjonalnej prognozy – zbudowanej na solidnych naukowych podstawach i probabilistycznych scenariuszach. Jeśli założymy, że stanie się A – to w konsekwencji raczej pojawi się B lub C, niż D. Innymi słowy: przyjmując za pewnik pewien określony rozwój wydarzeń zakładamy, że w jego rezultacie dojdzie raczej do awarii, kolapsu – niż pomyślnego rozwoju… Zadziała prawo Murphy’ego – jeżeli coś może się spieprzyć, to się spieprzy. Na pewno…
Harris skłania się ku wersji, gdzie praprzyczyną apokalipsy jest generalne załamanie technologii komputerowej po cyberwojnie czy ataku sieciowym wirusem. Ale wśród tzw. scenariuszy Morgensterna autor wymienia punkt szósty: „wybuch odpornej na antybiotyki pandemii” – czyli coś, co dotknęło nas dzisiaj. Zakładam, że tym razem jeszcze zdołamy się obronić. Ale kto wie, co Matka Natura szykuje nam niebawem – za kilka, może kilkanaście lat? Warto przemyśleć… „Drugi sen” się piekielnie zaktualizował. Moc takiej lektury skłonni jesteśmy – pod ciśnieniem faktów – nieco przeceniać. A potem równie szybko i gruntownie o niej zapominamy. Co tu ukrywać – jest przecież rozrywkowa! Ale to nie znaczy, że gdy pandemia ustanie, możemy ochoczo i niezwłocznie przystąpić do kontynuacji demolki naszego świata. Może tym razem się uda – sam jestem ciekaw, jak świat potoczy się dalej, choć nie zakładałbym się, że od jutra w dobrą stronę. Fundamentalna bowiem różnica między optymistą a pesymistą to różnica wieku…
Tomasz Sas
(31 03 2020)
Brak komentarzy