Piotr Pustelnik (wysłuchał Piotr Trybalski)
Ja, pustelnik. Autobiografia
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5
Idzie, krocząc po górach, czyli zespół niespokojnego serca…
Pięćdziesiąt lat wakacyjnego, urlopowego włóczęgostwa w Tatrach, ale bez żadnej ekstremalnej wspinaczki ze sprzętem lub bez – tylko po wypucowanych, wyfroterowanych szlakach – do niczego nie upoważnia. W szczególności zaś do komentowania czy nawet rekomendowania ksiąg starych wyrypiarzy, łojantów, poddanych wiadomej Korony – czy częściej niestety ksiąg o starych wyrypiarzach, łojantach, poddanych wiadomej Korony. O nich – bo sami ksiąg napisać nie zdążyli, lub ledwie je napoczęli. Matka Natura wezwała ich, by… pogrzebali się w szczelinie lodowej, odpadli w jakimś kuluarze, zamarzli pod śniegiem, zasnęli snem wiecznym w deficycie tlenu, rozpłynęli się w wichrze i kurniawie… To znaczy nie tak… Matka Natura wezwała ich do drogi, obiecując każdemu jego miraż – temu ekstremalne przeżycie, sukces, sławę, pieniądze, tamtemu mistyczne uniesienie, ekstazę, iluminację; innemu zaoferowała przeskoczenie samego siebie; jeszcze innemu – profesjonalne, dobrze płatne zajęcie do przyspieszonej emerytury, kolejnemu – tylko dotknięcie Boga… A że nie wyszło? Matka Natura jest usprawiedliwiona: to oni nie sprostali wezwaniu…
Niespełna dwa miesiące temu rekomendowałem tutaj biografię Wandy Rutkiewicz – wybitnej himalaistki (w skali globalnej!) i kobiety, którą dosłownie pożarła własna ambicja, która sobie samej nie potrafiła powiedzieć: dość, dalej i dłużej nie dam rady. Z kart tamtej książki (autorstwa niezrównanej Anny Kamińskiej) krzyczy smutek i samotność wspinacza, atakuje strach przed zejściem z gór, osacza pustka, lęk przed kompromitacją, zwaleniem pomnika „na żywca”, usidlają dwie naraz niemożności: życia w górach i życia poza górami. A w końcu żadna agencja eksploracji życia nie kwapi się z wystawieniem nowego permitu na kolejny sezon letni ani zimowy… Więc odeszła. Może do nieodległego Shangri-La? Gdzieś między Tybetem, Bhutanem, Sikkimem, w Ladakhu czy Mustangu…
To smutna książka. Ale autobiografia Piotra Pustelnika też wesoła nie jest, chociaż wyznawał on (i wyznaje nadal – tak mniemam…) inną filozofię gór. Chodzić ekstremalnie – tak. Ale pamiętać, że zawsze góry są lepsze nie tylko ode mnie, ale od kogokolwiek z nas. Ambicja plus pokora. I strach. Rutkiewicz tak tego nie czuła. Może dlatego nie ma jej z nami. A Pustelnik jest. W koronie weterana, podobno z jakimiś nowymi ekscytującymi planami. Ale jest. Na ulicy można go spotkać, czy w kawiarence Bliklego w Galerii Łódzkiej z synkiem na ciastkach. Albo z poważną miną na reklamowych banerach…
Autobiografię himalaisty przeczytałem również z poczucia wspólnotowego obowiązku. To samo miasto, to samo osiedle Nowe Rokicie, te same ulice. Ba, nawet liceum ukończyliśmy to samo (tylko on parę roczników później), więc niewykluczone, że może nawet minęliśmy się kilka razy na korytarzu dziewiątki. To dobry powód, by polubić faceta. Bo to wcale niezła szkoła była i wybrakowanego towaru w świat nie wypuszczała… Być może pan Piotr jeszcze pamięta nazwiska profesorów Korczyńskiej, Dramińskiej, Papisowej, Stefanowiczowej, Moskalowej, Lisa, Czeczela, Bruździńskiego, Jarugi, Olczyka, dyrektora Szyburskiego. Ja pamiętam, choć minęło ponad pół wieku. Ale mniejsza z tymi starymi wspomnieniami. Mniejsza o szczegóły. Ważne tylko, byśmy wiedzieli, skąd przyszliśmy, gdzie jesteśmy i z grubsza – dokąd zmierzamy. Jak z tą nawigacją radzi sobie Pustelnik?
Lektura podyktowanej autobiografii himalaisty daje wiele odpowiedzi. Prócz tej jednej: dlaczego? Albo w wersji nieco strywializowanej: po co? Bo na takie pytanie w ogóle nie trzeba odpowiadać. Ale jak już ktoś zechce odpowiedzieć – to wysłuchać go w milczeniu, nie przerywać i rozejść się: kto w górę, kto w dół… W każdym, kto po górach chodził, tkwi jakaś jego prawda. Nienazwana dokładnie. Zresztą rzadko komu udaje się ją zwerbalizować. Choć liczni się starają. Słowa są po prostu nazbyt banalne, mocno zużyte. Wczesny poranek na Kościelcu, gdy słońce łypnie przez szczerby grzebyka Wierchu pod Fajki, by za chwilę wyskoczyć nad Granaty, wymyka się wszelkim możliwościom opisu. To jak sobie poradzić z pejzażami himalajskimi? Jak mówić prawdę, całą prawdę i tylko prawdę o tym, co się czuje przed drogą, w drodze, na szczycie i po drodze? Jak zapisać strach, mróz (do stadium zamrożenia mózgu bez mała…), śnieg, lód, zmęczenie, zniechęcenie, wściekłość, odpływ siły, głód, pragnienie, zwątpienie, dezorientację, brak powietrza, śmierć wreszcie? Tu Pustelnik się stara, na krawędzi ekshibicjonizmu (kontrolowanego). Uważna lektura przeto daje część odpowiedzi temu, kto ich potrzebuje.
Z drugiej zasię strony mamy nieskłamany obrazek wspinaczkowego „romantyzmu” w warunkach funkcjonowania przemysłu himalajskiego, mit rzekomego „powszechnego wszechbraterstwa” ludzi gór w nieustannej konfrontacji z prawdziwymi przyjaźniami – aż po emeryturę lub śmierć w szczelinie, w lufie kuluaru, na linie czy poza nią… Ładnie mówi o ludziach Pustelnik. Lubi ich. Z pewnymi wyjątkami – to oczywiste i normalne. Ale w sumie chyba się na nich nie zawiódł. Nawet per saldo na sponsorach. No i siebie nie oszczędza, podsumowując życiowe, pozagórskie dokonania. Osobiste, rodzinne. Towarzyskie, profesjonalne. Wyglądają tak sobie – za to ten facet był na wszystkich ośmiotysięcznika świata! Czy to się równoważy? Dobre pytanie. Moim zdaniem tak – ale nie wiem, czy to opinia mniejszości, czy większości?
Mimo to z przekonaniem polecam lekturę pustelniczej autobiografii. Zalecam tylko pamiętać, iż Pustelnik jest inny niż każdy z nas. Trochę tylko inny, ale to trochę na końcu robi jednak poważną różnicę…
Tomasz Sas
(18 08 2017)
Brak komentarzy