Piotr Tarczyński
Rozkład. O niedemokracji w Ameryce
Wydawnictwo Znak litera nova, Kraków 2023
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5
Bo to jest Ameryka, to słynne USA…
Stany Zjednoczone Ameryki Północnej – kraina-legenda, mit szczęścia i bogactwa dostępnego dla każdego, wzorzec do naśladowania, ziemia mlekiem i miodem płynąca, ostoja pokoju, opoka prawdziwej demokracji, meta grzeszników szukających odkupienia, gotowych je kupować za szelką cenę; gdzie amerykańska wiza i zielona karta imigracyjna są symbolami szansy jednej na milion, wręcz niemożliwej do zmarnowania. Innymi słowy: „świetliste miasto na wzgórzu”, czyli jeden z najżywotniejszych biblijno-arturiańskich mitów fundamentalnych Ameryki. Urodę tej wizji mamy na uwadze, bo długo w nią wierzyliśmy. Byliśmy wszak w końcówce lat 50. i w latach 60. ubiegłego stulecia pilnymi czytelniko-oglądaczami sfatygowanych (ale i tak nadal eleganckich), przechodzących z rąk do rąk egzemplarzy magazynu „Ameryka”. Wszelako żyjąc w prawdzie, z bólem musimy ogłosić co następuje: takie Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, jakie kwitły w onirycznych wizjach kandydatów na emigrantów, jeśli kiedykolwiek istniały, to dziś już na pewno nie istnieją. A to zniknięcie jest nieodwracalne.
Oczywiście istnieje szansa, by owe „świetliste miasto na wzgórzu”, taką Cameloto-Jerozolimę z szlachetnych snów, odbudować – powoli i systematycznie, jeśli przedtem nie dojdzie do otwartego konfliktu, czegoś w rodzaju wojny domowej, bo wtedy szanse przywrócenia atrakcyjności amerykańskiemu mitowi – mitowi demokracji – drastycznie zmaleją. Do zera, i to dla kilku najbliższych pokoleń. Szansa odbudowy mitu zatem istnieje – nie wiadomo wszakże, czy znajdą się chętni budowniczowie – ani wśród tych, którzy literalnie rozumieją i chcą stosować konstytucję, ani wśród zwolenników reform i korekt ustrojowych. Ameryka się dokumentnie i definitywnie rozpadła na dwa światy, dwa plemiona (skąd my to znamy?). I nie wiadomo, czy oba zechciałyby wspólnie wbić łopaty pod nowe fundamenty. Czyli jednak rozkład…
Autor „Rozkładu” – amerykanista Piotr Tarczyński – dość pesymistycznie, z ogromnym ładunkiem zwątpienia tudzież zniechęcenia odnosi się do idei reaktywacji American dream… Raz, że sama idea jakoś mocno wyblakła, dwa – że nie ma ludzi, którym chciałoby się dźwigać ciężary. Bo przecież wszyscy wiedzą, że samo się nie zrobi… Amerykanista Piotr Tarczyński jest niezwykle sugestywny w tym, co ma do powiedzenia o losach republiki USA. Sugestywny, bowiem nie tylko imponujący zasób wiedzy on ma. On do tego po prostu potrafi doskonale pisać, operować językiem poza rejestrami właściwymi dla standardowych możliwości i umiejętności przeciętnego naukowca z dużego kraju środkowej Europy. Tarczyński jest bowiem utalentowanym pisarzem fabularnym, połową duetu autorskiego, zakonspirowanego pod nazwiskiem „Maryla Szymiczkowa”. Duet ten (druga połowa to pisarz Jacek Dehnel…) ma w dorobku kilka powieści par excellence kryminalnych w stylu retro, a ich bohaterka, krakowska profesorowa Zofia Szczupaczyńska, rozwiązuje zagadki ze zbrodnią w tle na przełomie XIX i XX stulecia. Doświadczenie narracyjne i umiejętność posługiwania się konwencjami typowymi dla prozy rozrywkowej przydaje językowi Tarczyńskiego, jego chwytom retorycznym i konceptom samego wywodu – ostrości i barwy. Co czyni lekturę „Rozkładu” doświadczeniem przyjemnym i wielce zadowalającym. A to przecież esej polityczny bardzo serio wywiedziony…
Czemu zatem „niedemokracja”? No cóż, nawet przy najlepszej woli interpretacji nasze europejskie, klasyczne, wywodzące się z praktyk republiki ateńskiej (choć giętko i obficie modernizowane) rozumienie demokracji jako sposobu sprawowania władzy, w otoczce pewnego wspólnego etosu i reguł niejako naturalnych, przyrodzonych idei równości – nie jest w pełni kompatybilne z tym, co pod mianem „demokracji” rozumieją Amerykanie. Tamtejsza demokracja ma – jako ustrój organizacyjny państwa – o wiele więcej praktycznych zastosowań, niż ma je w przeciętnym państwie proklamującym się jako demokratyczne na Starym Kontynencie bądź w innych częściach świata. Co nie oznacza, że wszystkie praktyczne aspekty demokracji są kultywowane współcześnie z równą intensywnością i należnym szacunkiem dla prawa. Ale te, które są uprawiane powszechnie, poza Ameryką budzą zdziwienie co najmniej, jeśli nie lęki lub – co gorsza – drwinę i śmiech pusty, i trwogę…
Między innymi demokratycznymi zwyczajami znaczna część obywateli stanów przywiązana jest do idei obieralności wielu stanowisk publicznych, osobliwie w wymiarze sprawiedliwości i w organach porządku. Wybiera się sędziów, prokuratorów i szeryfów – nie bacząc, że korupcjogenność takiego sposobu kreacji jest aż nadto oczywista. Albo równie oczywista jego podatność na kpinę… W pewnym miasteczku w południowzachodnim Teksasie (bodajże w pobliżu Uvalde) przez kilka kadencji na początku XX wieku wybierano na sędziego niejakiego Jaya, który był… drewnianym totemem, figurą kiczowato pomalowanego Indianina przed miejscowym sklepem. Obywatele radzili sobie bez sądu, a gdy przychodziło do prawdziwego sporu, dylematy rozstrzygano w trybie tzw. ordaliów, czyli sądu bożego z zastosowaniem powszechnie używanych wyrobów fabryki Colta bądź Smitha&Wessona. To wciąż demokracja? Tak, to był przecież ich suwerenny, autonomiczny i wolny wybór.
Ale to tylko folklor. Głębokie przywiązanie społeczeństwa obywatelskiego do formuły elekcyjności życia publicznego, ze wszystkimi jej niedogodnościami, ujawnionymi w toku stosowania praw republiki i nieusuniętymi w trakcie i czasie obowiązywania tych praw, sprawia, że proces sprawnego rządzenia na poziomie federalnym doznaje znaczącego uszczerbku. Dość powiedzieć, że – mimo widocznych i palących potrzeb – konstytucję nowelizowano ostatni raz ponad pięćdziesiąt lat temu, a postępująca polaryzacja i wyrównanie sił w Kongresie między Demokratami i Republikanami (podobnie w legislaturach stanowych) powoduje zdecydowane spowolnienie procesu stanowienia prawa, choć wyzwania modernizacyjne raczej rosną niż maleją…
W tej sytuacji obserwatorów i komentatorów amerykańskiego życia publicznego już żadną miarą nie dziwi, iż punkt ciężkości procesu stanowienia praw wędruje od legislatywy ku jurysprudencji. W tamtejszej praktyce wyroki sądów zawsze były źródłami prawa równorzędnymi z ustawami. Dziś studiowanie prawa publicznego – osobliwie konstytucyjnego – w amerykańskich uniwersytetach (od świątyni Harvarda po marne stanowe ucziliszcze w Piździejewie Dolnym) polega na mozolnym, uporczywym wkuwaniu orzecznictwa Sądu Najwyższego i innych sądów – tych tysięcy precedensów, z których przez dwa z okładem stulecia tka się system wymierzania sprawiedliwości – ze szczególnym uwzględnieniem praw człowieka i obywatela. Im który prawnik zna i rozumie ich więcej, tym lepsze są jego szanse przeżycia i wybicia się w palestrze, prokuraturze i później w polityce. Sąd Najwyższy jako zastępcza legislatura to już nie demokracja. Do Sądu Najwyższego nie sposób trafić z ulicy – to prerogatywa prezydenta i Senatu, aczkolwiek teoretycznie on może wskazać, a oni zatwierdzić byle kogo; ani konstytucja, ani inna ustawa nie określa, jakie kwalifikacje ma mieć kandydat na sędziego. W zasadzie więc – merytokracja albo zgoła demokratura. Ostatnio zresztą Sąd ten, zdominowany przez nominatów Trumpa, zabiera się za demontaż oraz rewizję istniejącego systemu wolności obywatelskich (w kierunku ich ograniczenia – ma się rozumieć). Tak już zrobili ze słynnym orzeczeniem Roe vs. Wade w kwestii dopuszczalności przerywania ciąży, zdejmując tę kwestię z poziomu prawa federalnego; teraz o prawie do aborcji decydują stany.
Tarczyński z dużym ukontentowaniem tropi i obnaża dziesiątki innych symptomów zamiany demokratycznych reguł maszynerii państwa prawa w amorficzną, bezładną i bezwładną karuzelę wolnej gry sił tudzież interesów. Siłą napędową tej zmiany jest rosnąca polaryzacja polityczna połączona z zamianą tradycyjnych układów ideowych. Demokratyczne „od zawsze” Południe zmieniło barwy na republikańskie, bowiem tradycyjny konserwatyzm Południowców dramatyczne przestał pasować do liberalizującego się wizerunku demokraty. Umiarkowani Republikanie z Północy przestali utożsamiać się ze swą Grand Old Party – zdominowaną przez religianckich fundamentalistów i konserwatywnych suprematystów. Elektoraty przewędrowały, potasowały się i usztywniły, a ich reprezentanci blokują się nawzajem i szkodzą gdzie się da. Gerrymandering, czyli absurdalne i całkowicie woluntarystyczne wytyczanie granic okręgów wyborczych (by utworzyć terytorialną „większość” swoich wyborców lub udupić konkurentów, by się im głosy marnowały…) kwitnie w najlepsze. Zrywanie procesu legislacyjnego (wypisz wymaluj jak polska tradycja liberum veto) to kongresowa norma; są w tej branży wyspecjalizowani zawodowcy, prawdziwi zapychacze klozetów. W najlepsze stosowany jest piracki filibuster, czyli praktyka niekończących się przemówień, byle tylko nie dopuścić do formalnego zamknięcia debaty i przejścia do głosowania. A sam sposób finansowania polityki, polityków i wszelkich kampanii urąga nie tylko prawom, lecz w ogóle uczciwości i zdrowemu rozsądkowi…
Gdy ktokolwiek miał wątpliwości – tak jak ja sam, albowiem uważam, że pogłoski o kompletnej destrukcji, wręcz śmierci amerykańskiej demokracji są zdecydowanie przesadzone – Tarczyński cały swój wywód zaczyna z grubej rury. Od sugestywnie drobiazgowej relacji z przerżniętej drugiej elekcji Trumpa i kulminacji samego procederu – próby wywrócenia wyniku wyborczego, czyli napaści na Kapitol 6 stycznia 2021 roku. No cóż – to cios w plecy i zarazem między oczy, śmiertelny w swej istocie i wymowie. Oglądam te sceny z bojaźnią i trwogą, a widok półnagiego faceta, przybranego w bizonie futra, z rogami na łbie i włócznią w łapie, choć sam w sobie groteskowy i błazeński, jakoś mnie nie śmieszy. Tam padły strzały i były ofiary w ludziach… Owszem – codziennie od broni palnej ginie w Ameryce więcej obywateli, ale to jednak był atak na samo centrum państwa. Jeśli to nie początek agonii demokracji – to co? Wygłup? Nie zgadzam się z taką interpretacją. To śmiertelna groźba – a nieukarany podżegacz chodzi na wolności i sposobi się do „ciągu dalszego”.
Lektura „Rozkładu” Tarczyńskiego, wielce – jako się rzekło – sugestywna, dostarcza sporo argumentów i ukierunkowuje tok obserwacji amerykańskiego universum. Poza wszystkim zaś książka dobrze jest napisana, a to w całym natłoku politycznej, amerykanistycznej literatury – niemało…
Tomasz Sas
(02.05.2023)
Brak komentarzy