Henryk Mountbatten-Windsor (jeśli wciąż on ma prawo tak się nazywać…)
Ten drugi
Przełożyli Miłosz Biedrzycki, Anna Dzierzgowska, Jan Dzierzgowski, Mariusz Gądek, Agnieszka Wyszogrodzka-Gaik
Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2023
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 4/5
Pan Wales na rodzinnej wojnie
Tytuł jest mylący, bo autor już nie jest drugi w kolejce do tronu Zjednoczonego Królestwa, jeno zaledwie piąty, co oznacza, że wedle prawideł dynastycznego prawdopodobieństwa, graniczących w tym przypadku z pewnością, korony raczej się nie doczeka. Zresztą tłumaczenie nie oddaje sensu tytułu oryginalnego – „Spare”, co po angielsku oznacza raczej zapasowy bądź ewentualnie rezerwowy, zbywający, do odstąpienia… Na pewno nie drugi. Ale po polsku „ten drugi” ma sens emocjonalny może bardziej wyrazisty niż „zapasowy”.
Zresztą nie tytuł jest tu ważny, ale zawartość. Formalnie to autobiografia, bardzo sprawnie napisana (brawa dla ghostwritera) i nad wyraz rozsądnie opowiedziana. Młody człowiek, który mieni się być jej autorem, niewątpliwie dostał baty od świata (w tym od własnej rodziny) i w tych emocjach co nieco się światu i rodzinie odpłaca. Co tu ukrywać – jest wkurwiony, i z tego powodu nie jest to żadną miarą uczuciowo letnia fabuła o subiektywnie ciężkim, nieprawdaż, życiu księcia z królewskiego rodu, doznającego osobliwych upokorzeń (w dwunastostopniowej skali Kopciuszka: dziewięć, może dziesięć!). Jest jednak prawdą niepodważalną, iż wielu współmieszkańców księcia z całego naszego globu chętnie wzięłoby na klatę te jego upokorzenia (i tak w opinii wielu tylko mniemane…), byleby tylko żyć jego życiem – próżniaczego, rozkapryszonego smarkacza z wyższych sfer, który nie zaznał bólu i strachów „prawdziwej” egzystencji. I to zaciemnia rzeczywisty obraz sprawy żywota księcia Harry’ego. Tego opisanego i tego nieopisanego – tego prawdziwego i tego istniejącego tylko w wymysłach mediów i zbiorowej wyobraźni zajmującej się tzw. royalsami znudzonej i zarazem podnieconej części publiczności – gapiów tudzież gotowych do akcji o każdej porze dnia i nocy hejterów…
Dylemat biograficzny księcia Harry’ego sprowadza się w istocie rzeczy do uzgodnienia protokołu rozbieżności między tym, co on sam o swym życiu mniema, a tym, co o nim sądzi zainteresowana „kohorta” opinii publicznej (bo dalece nie wszystkich życie to obchodzi…). Wydawać by się mogło, że drugiemu synowi następcy tronu Zjednoczonego Królestwa Anglików, Szkotów, Walijczyków i Irlandczyków Północnych los we wszystkim sprzyjał. Przynajmniej na początku. Ojciec – tytularnie książę Walii, smętny jeździec w rynsztunku do gry w polo, trochę nudny, trochę zwichrowany, ale w sumie porządny gość. Matka wiadomo – królowa serc wszystkich zwykłych ludzi, postać ikoniczno-symboliczna, ofiara medialnej nagonki, później przez te same media nieformalnie kanonizowana. No i on sam – już na początku swej dziecięcej drogi naznaczony: najpierw hałaśliwym rozwodem rodziców pod lufami medialnych teleobiektywów podglądaczy, mikrofonów i transfokatorów, potem tragicznym wypadkiem w tunelu obok paryskiego mostu l’Alma. Gdy jego mama Diana zginęła w roztrzaskanym mercedesie, uciekając przed sforą paparazzich, miał ledwie trzynaście lat. I długo potem wierzył, że mama żyje, tylko się ukrywa. Niejednego dorosłego powaliłaby taka trauma, a co tu dopiero mówić o chłopcu raczej słabo przygotowanym do znoszenia pospolitych ciężarów egzystencji… I do tego pozbawionym koniecznego wsparcia rodzinnego.
Przedsiębiorstwo ceremonialno-dochodowe, znane pod nazwą Royal Family, niczego takiego swym zobowiązanym do służby akcjonariuszom nie zapewniało. Owszem, dawało każdemu z nich względne poczucie bezpieczeństwa i oczywistą, ustaloną przez monarchiczną hierarchię oraz tradycyjne dworskie regulacje ścieżkę indywidualnej kariery (wraz z wolnością od trosk materialnych) – ale o komforcie emocjonalnym (a zwłaszcza o tym, by się o takowy specjalnie starać…) nie mogło być mowy. Wszak królowie uczuć nie miewają. Mają tylko obowiązki i niewiele prostych przyjemności. Ale nie wprost w zamian za służbę – tak trochę na boku. O intelektualnych aspektach posługi w royalsach w ogóle nie może być mowy. Owszem, nikt nie zaprotestuje, gdy ten czy tamten lub tamta zechce na przykład pójść na uniwersytet i zrobić dyplom z historii sztuki czy nauk politycznych. Ale wysoce niestosowny byłby na przykład zamiar edukacji inżynierskiej w dziedzinie instalacji sanitarnych albo studia w dziedzinie biologii ewolucyjnej, glacjologii czy archeologii prekolumbijskiej – nie mówiąc choćby o fizyce kwantowej. Istnieje krótka lista bezpiecznych z punktu widzenia interesów monarchii kierunków studiów; no i dla chłopców zawsze otwarta jest droga kariery wojskowej.
Po ukończeniu elitarnej szkoły Eton książę Harry – po naradach z ojcem i bratem – wybrał wojsko. Nad wyraz słusznie. Ukończył podchorążówkę (noszącą pompatyczny tytuł Royal Military Academy) w Sandhurst, nauczył się latać helikopterem, odsłużył turę na pierwszej linii frontu w Afganistanie jako pilot śmigłowca szturmowego. Armia ma go w swych dokumentach pod nazwiskiem kapitan Wales (aczkolwiek formalnie w dniu odejścia do rezerwy awansowano go do stopnia majora). Wydaje się, że służba wojskowa wpłynęła w sposób dość szczególny na charakter i poczynania Harry’ego, częściowo, jak sądzę, znosząc lub osłabiając niekorzystne rezultaty i pozostałości stresu pourazowego z dzieciństwa.
Wedle wielu dziś formułowanych opinii psychologów śmierć mamy i jej konsekwencje (w tym nieustający festiwal prześladowań medialnych) to był właśnie pełnoobjawowy PTSD – nierozpoznany i zostawiony bez terapii. Przedsiębiorstwo Royal Family było (i wciąż jest) środowiskiem biegunowo niekorzystnym dla leczenia traum. Rezultaty obserwowaliśmy – Harry stał się neurotycznym młodzieńcem, o gwałtownym, bezrefleksyjnym usposobieniu i skłonnościach autodestrukcyjnych, a nawet depresyjnych (z pewnym takim udziałem konsumpcji alkoholu i środków psychoaktywnych). Wystarczy wspomnieć eksperymenty z zielskiem, przebierankę w faszystowski mundur czy rozbieraną orgietkę w Las Vegas. Wszyscy traktowali to jako wybryki zblazowanego gówniarza wyzbytego empatii, oderwanego od realnego życia, zdemoralizowanego i głupiego do tego wszystkiego. A media miały używanie i żniwa. Nikt nie rozpoznał, że to w istocie było wołanie o pomoc; nie rozpoznali przede wszystkim najbliżsi.
Henry Charles Albert David Mountbatten-Windsor wyciągnął się z tego sam – z małą pomocą niewielkiego grona przyjaciół, którzy na drugim planie (czytaj: w dupie) mieli jego „książęcą mość”, za to na pierwszym – jego problemy i dylematy chłopaka, który w życiu mimo wszystko ma pod górkę. Nie traktowali go jak „rezerwowego” w dynastycznej układance, tylko jak faceta z krwi i kości, który potrzebuje wsparcia. A wojsko naprostowało go chyba najbardziej – nauczył się odpowiedzialności, zdobył poczucie wspólnoty. Mniemam, że dziś wielu weteranów, rezerwistów i żołnierzy w służbie czynnej królewskich sił zbrojnych traktuje Harry’ego jako kumpla ze wszystkimi tego konsekwencjami, choć jego związki z wojskiem zostały praktycznie przez rodzinę zerwane…
Ale życie księcia Harry’ego to nie tylko własnoręczne wydobycie się z bagna. Okoliczności sprawiły, że musiał przejść do ofensywy… Czemu? Bo się zakochał – nie pierwszy raz w życiu, ale tym razem do takiego stopnia, że postanowił się z wybranką ożenić. Więc rozpoczął kampanię… Zgodnie z obowiązującymi w domu Windsorów regulacjami najpierw uzyskał zgodę babci – było nie było królowej całego tego interesu. Potem zgodził się ojciec Karol i starszy brat William; reszta familii nie miała już wiele do gadania (za nisko byli w kolejce do tronu), więc i tak się zgodzili. Jakoś… Bo wybranka księcia Meghan Markle spełniała kryteria wejścia do rodziny królewskiej w stopniu tylko umiarkowanym (jeśli nie żadnym). Po pierwsze – rozwódka, po drugie – Amerykanka, po trzecie – aktorka, po czwarte – pochodzenia dość gminnego (wprawdzie genealodzy doszukali się odległego pokrewieństwa taty Meghan z angielską dynastią Plantagenetów, ale to za mało, by ten irlandzki plebejusz, grubas, mitoman, cynik i cwaniaczek mógł się zmieścić w almanachu „Burke’s Peerage”, czyli księgach rodowodowych brytyjskiej arystokracji). No i po piąte – ona jest c z a r n a ! (po mamie). A to w zasadzie, choć formalnie oczywiście mowy być nie może o jakichkolwiek rasistowskich kryteriach i uprzedzeniach, na gruncie czysto towarzyskim horrendum nie do przezwyciężenia. Skoro królowa się zgodziła, to nikt się nie ośmielił zaprotestować, ale gadać i „dawać wyraz” każdy mógł, z czego familianci i załoganci dworu skwapliwie korzystali – już to bezpośrednio, już to karmiąc tabloidy niestworzonymi plotami.
W rezultacie swego wyboru (skądinąd wielce miłego, sympatycznego i rozczulającego) Harry Sussex wstąpił na ścieżkę wojenną na dwóch frontach – ze swą rodziną i z mediami. Przed ślubem, podczas ślubu i po ślubie (w zasadzie po dziś dzień…) księstwo Sussexowie nieustannie walczą z prasą. Nikt w tej kampanii nie bierze jeńców, nie ma mowy o rozejmach, a ogień jest morderczy. I tak już chyba będzie zawsze – zanosi się na długą wojnę pozycyjno-manewrową o trudnych do przewidzenia konsekwencjach. Natomiast na froncie familijnym koleje batalii są zmienne. Początkowo Harry i Meghan oczekiwali wsparcia i skierowania ognia rodzinnego na front medialny – wszak ich związek to sojusz na śmierć i życie… Ale doczekali się tylko wyniosłego milczenia, w arcybrytyjskim stylu splendid isolation. No i wyrafinowanych dworskich zasadzek. W tej sytuacji po prostu wycofali się na z góry upatrzone pozycje – wypisując się z rodziny, z jej zobowiązań i przywilejów.
W ramach odpłaty za zawiedzione nadzieje Harry odpalił autobiograficznego „Tego drugiego”. Sporo zarobił na tej eksplozji (ale to nic gorszącego – ma wszak na utrzymaniu rodzinę…). Wydaje się też, iż zamknął (a przynajmniej niezwykle utrudnił) sobie, małżonce i dzieciom drogę powrotu na łono królewskiej familii. Ale może mu nie o to chodzi. Może chodzi o demonstrację – kim jest i kim mógłby być? Lektura „Tego drugiego” nie daje do końca jasnej odpowiedzi na pytanie – o co mu do cholery właściwie szło? Czyta się tym ciekawiej… Gdy motywy, intencje są niejasne – górę bierze sam tekst, jego anegdotyczne inkrustacje, atmosfera udziału (powiedzmy: krótkotrwałego dopuszczenia) w dynastycznym misterium sprawowania królewskiej władzy. Czytajcie zatem bez uprzedzeń. Sam nie należę do admiratorów księcia, a losy brytyjskiej rodziny królewskiej są mi równie obojętne co potyczki skorpionów na pustyni Kalahari – ale technicznie rzecz ujmując, lektura tej obszernej autobiografii bywa zajmująca, więc czasu nie stracicie…
Tomasz Sas
(09 03 2023)
Brak komentarzy