Magdalena Kordel
Zagubiony Anioł
Wydawnictwo Znak, Kraków 2022
Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 3/5
Wyroby piekarnicze angelizowane, z polewą słodką, na życzenie lukrowane
„(…) liryka, liryka, tkliwa dynamika,
angelologia i dal.”
Konstanty Ildefons Gałczyński (1946)
Tradycyjnie raz w roku, w okolicach ostatniego, napęczniałego świątecznie miesiąca, ze stosu „literatury” romansowej ku pokrzepieniu serc edytowanej, wybieram na chybił-trafił jeden obiekt, by rekomendować czytelnikom jego zawartość intelektualno-emocjonalną. Na co wskazał tym razem los-przypadek, o tym za chwilę. Wprzódy winien jestem wyjaśnienie, czemu w ogóle robię wyprawę, której celem jest literacka terra incognita (powiedzmy od razu, że ta nieznajomość dotyczy tylko mnie i moją wyłącznie jest winą) – w zasadzie jeden z wielu literackich lądów nieznanych (dla mnie nieznanych – jak na przykład literatura dziecięca i młodzieżowa, jeszcze większym brakiem mego zainteresowania „ciesząca się”, niż proza romansowa), wokół których na co dzień nawiguję z pewną taką dozą aroganckiej obojętności. Wyprawy, które podejmuję na literackie lądy nieznane, czynię nie tylko po to, by egoistycznie poszukiwać powodu do dobrej zabawy (ponabijać się, ponaśmiewać…) cudzym kosztem. Boże nieistniejący, uchowaj! Idzie mi tylko o stałe ugruntowywanie przekonania, że literatura dzieli się wyłącznie na dobrą i złą. Wszelkie i jakiekolwiek próby dyferencjacji, naklejania etykietek – już to zdeterminowanych płciowo (literatura nazywana „kobiecą”…) już to gatunkowo, pokoleniowo, intelektualnie (tak zwana hochliteratur – przeciwstawna plebejskiej rozrywce…) czy też terapeutycznie – aczkolwiek tolerowane, ostatecznie są dla mnie nieważne; stosuję wyłącznie jeden porządek ocenny – czy tekst jest dobry, czy zły. Dlaczego dobry, dlaczego zły – to temat na inne opowiadanie. Na potrzeby tego opowiadania przyjmijmy, że dzięki intuicji tudzież wieloletniej praktyce, popartej samodzielnym studiowaniem teorii, umiem już odróżnić dobro od zła – przynajmniej w obszarze prozy drukowanej. Być może czasem się pomylę, ale nie są to pomyłki drastyczne ani dyskwalifikujące…
Czym zatem jest „Zgubiony Anioł”? Ustalmy na początek – że niczym szczególnym. To produkt seryjny, spod sztancy, o urodzie samopowielającej się pieczątki z trywialnym tekstem i takimiż imponderabiliami. Banalny jak zegar z kukułką, pęk srebrnej choinkowej lamety, jak torba zeschniętych ubiegłorocznych pierniczków cynamonowych z posypką. To wyrób (może wypiek – ta technologia jakoś najbardziej mi pasuje do osobowości i dzieła madame Kordel…) literaturopodobny. Jak literatura – składający się ze słów, ułożonych w zdania wedle reguł gramatyki naszego języka (no, prawie, co czasem czyni wielką różnicę…), pogrupowanych w akapity i dalej rozdziały (zatytułowane – żeby nie było…). Całość – wydrukowana na papierze i zmontowana sztuką introligatorską, opakowana w okładkę – wygląda jak książka. I to jest ta zmyła… Wszystko – od obrazka na obwolucie i pierwszej literki tekstu po kolofon, blurby, kod paskowy, numer ISBN i sugerowaną cenę detaliczną – stwarza wrażenie (a w zasadzie ma stwarzać wrażenie), że – droga czytelniczko/szanowny czytelniku – masz przed sobą książkę jak się patrzy, produkt intelektu i rzemiosła przeznaczony (poprzez proces wyuczonego wcześniej czytania) ku twej rozrywce, wzruszeniu, emocji wzbudzeniu, zaciekawieniu i moralnemu zbudowaniu.
No i pięknie… Ta maskarada służy dwóm celom. Jeden wydaje się szlachetniejszy, bo w zasadzie jest terapeutyczny: ku pokrzepianiu serc skołatanych i neuronów nadwątlonych przez nadmiar bolesnych życiowych impulsów. Drugi cel maskarady książkopodobnej już tak szlachetny nie jest, ale wcale to nie znaczy, że godzien potępienia. Idzie bowiem o zarabianie pieniędzy – do potępienia akurat tego procederu nie damy się przywieść żadną miarą. Nie tym razem – zarabiane pieniędzy jest akceptowalne. Istnieje rynek sygnalizujący popyt na osobliwie wprawdzie, ale jednoznacznie zdefiniowaną strawę duchową w postaci lektur odstresowujących, krzepiących, leczniczych. A skoro tak, to popyt powinien być obsłużony – przez czworokąt specjalistów, który w skróceniu wielkim nazywam AWDK (autorów, wydawców, drukarzy i księgarzy). Nie ma żadnego powodu, by mniemać, że chęć zarobienia z takiej okazji to coś nagannego czy moralnie wątpliwego. Ja tego nie zrobię. W końcu literaturopodobna mistyfikacja to nie zbrodnia. Owszem – mamy tu do czynienia z procederem oszukańczym (a ściślej: z wprowadzaniem w błąd co do istoty i faktycznej wartości towaru), ale nikt nabywcy nie wmawia arcydzielności oferty. Poza tym transakcje są całkowicie dobrowolne; jedynym sposobem nacisku jest… genialny marketing, polegający na bezczelnym (aczkolwiek wyrafinowanym) wmawianiu, że arcydzieło ratuje życie, jest niezbędne dla naprawy temperamentu, stanu ducha i w ogóle daje wsparcie w trudach egzystencjalnych… Przypuszczam, że niektóre osoby z kręgu AWDK święcie wierzą w niepokalane intencje swej misji i czystość motywów. Ale to da się leczyć. Większość AWDK to jednak cyniczni naciągacze, kuglarze. Dowolną autorkę prozy z tego literaturopodobnego cyrkułu, która pierwsza przyzna publicznie (na fejsie lub twitterze, bądź czymś podobnym takim) , że ma w dupie samopoczucie i w ogóle dobrostan wrażliwych duszyczek swych czytelniczek – natomiast pisze i wydaje wyłącznie dla pieniędzy (powtarzam – w tym akurat nie ma nic nagannego; idzie tylko o szczerość) – gotów jestem obdarować pochlebną (wbrew oczywistości nawet) i entuzjastyczną rekomendacją tudzież postawić kolację. Terminy tego i owego oraz koordynaty i menu – do uzgodnienia…
Wszelako najwyższy już czas, by wrócić do madame Kordel… BigData w sieci ujawniają, że ma czterdzieści cztery lata, książek wydała ponad trzydzieści, a pisanie przyszło do niej jako rodzaj terapii po traumatycznych przeżyciach osobistych. Z pobieżnej analizy tytułów i treści zbioru jej dzieł wynika, że zasadniczym jej zatrudnieniem intelektualnym (poza wysiłkiem pisania oczywiście) jest tzw. angelologia – gałąź wiedzy ezoterycznej (a może transcendentalnej…), obejmująca zagadnienia egzystencji aniołów, czyli duchów-bytów astralno-metafizycznych, wypełniających w universum tę dotkliwą, trudną do pojęcia lukę między Istotą Najwyższą a jej tworami-stworami: plemieniem ludzi mianowicie. Przy czym to wypełnienie luki nie jest biernym, statycznym zapchaniem przestrzeni – zbiór istot zwanych aniołami w zasadzie ma pomiędzy Istotą najwyższą a ludźmi pośredniczyć. Czynnie: objawiając wolę Najwyższego (kimkolwiek jest i jeżeli jest), strzegąc przed złem, lub zgoła do zła tegoż podżegając. Ten trzeci sposób działania zarezerwowany jest dla podzbioru aniołów upadłych, czyli demonów i stanowi osobną dziedzinę wiedzy, zwaną demonologią. Zaś angelologia to te z przodu. Anioły są zatem te dwa pierwsze: komunikujące i stróżujące…
Pani Kordel specjalizuje się w tych drugich – czyli w tzw. aniołach-stróżach mianowicie. I w tej działce angelologii osiągnęła poziom mistrzowski. Jej anioły krążą tak gęsto w przestrzeni, że gdyby umieścić je w Wielkim Zderzaczu Hadronów, ich masa pokolizyjna natychmiast zapchałaby to delikatne urządzenie. Na szczęście anioły nie mają masy i przy tym nawigują równie zręcznie jak nietoperze. Ich zagęszczenie i ruchliwość wynikają zaś z prostego założenia: każdy astralny osobnik anielski opiekuje się jednym „ludziem” – a jest już nas osiem miliardów; każdy ma swoje interesy i problemy – bywa, że rozbieżne, więc zasady drogowego ruchu anielskiego, hierarchie i pierwszeństwa muszą być lwią częścią każdej angelologii. A poza tym pani Kordel z pewną taką dezynwolturą wprowadza do gry anielstwo figuratywne (w sensie ścisłym – jako materialne odwzorowania dwu- i trójwymiarowe tychże bytów metafizycznych). Figurki namalowane na płótnie czy desce, wyrzeźbione w marmurze, albo tylko ceramiczne, szklane, metaloplastyczne, tekstylne, tekturowe i z papier-mâché nie są oczywiście aniołami w sensie konfesyjnym, ale zdaniem pani Kordel mają też jakąś cząstkę transcendentalnej mocy… Przeto między aniołami metafizycznymi a materialnymi (choćby z gipsu albo cynfolii…) różnicy nie ma właściwie żadnej. A niektóre są po prostu piękne! W sensie jako dzieła sztuki – widzieliście anioła namalowanego przez Jana z Fiesolo (znanego pod mianem Fra Angelico) w scenie zwiastowania na obrazie w toskańskiej Cortonie? Albo „Rannego anioła” Hugona Simberga w galerii narodowej w Helsinkach?
W tej sytuacji naturalnym zabiegiem wydawałoby się mianowanie pani Kordel fabrykantką aniołków; ale tego nie zrobimy pod żadnym pozorem. Metafora ta bowiem w spisie polskich kodów kulturowych ma jednoznaczną konotację, zdecydowanie ujemną i kompletnie odmienną niż mogłoby się wydawać. Przeto pozostańmy przy metaforyce piekarniczo-cukierniczej, wprowadzając tylko do technologii wypieku wyimaginowany, ale łatwy do zrealizowania w razie czego zabieg angelizacji. Tym mianem nazwaliśmy nadmierne przesłodzenie, poza granice nie tylko dobrego, ale każdego smaku; rezultatem udanej angelizacji jest wykreowanie wyimka prozatorskiej fikcji fabularnej, wymykającego się dobrej praktyce opowiadania, przechodzącego wszelkie pojęcie, urągającego rozumowi i doświadczeniu… Taki wyimek fikcji fabularnej w praktyce zawaliłby się pod ciężarem własnego dobra i słodyczy, gdyby nie podtrzymywała go ingerencja autorska; a pani Kordel jest mistrzynią prozatorskiego cukiernictwa. Jej cukier to beton…
W „Zagubionym Aniele” – oprócz stada aniołów metafizycznych oraz zmaterializowanych (w tym dwóch przedwojennych, o dużej sile rażenia…) – mamy koniec listopada i sytuację fabularną o rodowodzie zaiste bajkowym, klasyczny układ z potrzebującym pomocy i o walce dobra ze złem, Główna bohaterka, niejaka Michalina, czasem zdrobniale-poufale zwana Chaśką, rok temu była na dnie: po ucieczce z córeczką-niemowlęciem z przemocowego domu, od beznadziejnego, opresyjnego Karolka, tułała się po mieście bez pomysłu na ciąg dalszy. Ale proszę – anioły pomogły: jest ciepły dom, kochający mężczyzna (adwokat Konstanty, zwany Kotulą). No i „babcia” Nela – starsza pani o wielkim sercu (ale dobrze zamaskowanym), paskudnym charakterku i języku jak żyleta. Chaśka ma też płatne zajęcia w kwiaciarni. I mnóstwo, mnóstwo szczęścia… Ale pewien starszy anioł, pewnie ktoś w rodzaju rewizora-kontrolera, poddaje próbie rudymenty duchowej przemiany udoskonalającej, jakiej doznała Michalina… No i stawia jej na drodze drugą Haśkę (przez samo „h”, bo tym razem to zdrobnienie od Haliny bodajże) – dziewczynę w sytuacji niemal identycznej jak jej własna sprzed roku – po ucieczce z opresyjnego domu, z noworodkiem przy piersi, kryjącej się na przemarzniętym poddaszu… Czy Chaśka pomoże Haśce, odwdzięczając się aniołom za swój własny sukces?
Tak mniej więcej (bez tych wszystkich barwnych, słodkich szczegółów, którymi nieugięcie, beztrosko i rozrzutnie szafuje pani Kordel…) jawi się dylemat fabularny „Zagubionego Anioła”. Nie uwierzycie, ale oczywiście rozwiązuje się on radośnie, bezkonfliktowo i szczęśliwie – z bimbaniem zegara, rodzinnym chórem wniebogłosy zawodzącym kolędy w oparach woni korzenno-miodowego piernika. Wesołych Świąt!
Bimbanie bimbaniem, a mówiąc zupełnie serio – nie byłoby takiej „literatury”, gdyby nie Charles Dickens i jego „Opowieść wigilijna” (zmajstrowana w 1843 roku – po to, by… spłacić długi karciane…). Wielki Anglik przetarł szlak, ale nie sposób go winić za to, kto później tym tropem pobiegł – i z czym. Na szczęście literatura dobrotliwa jest, wspaniałomyślna i tolerancyjna; wybacza wiele – osobliwie w czas bożonarodzeniowo-noworoczny. Jej łaskawość czasem może objąć nawet tandetę. Dlatego szlak postępu przed panią Kordel widzę ogromny. Podążajcie za nią, czytelniczki/czytelnicy, bo jest bezpiecznie, aczkolwiek czasem dziwnie, bardzo dziwnie. No i nie poprzestawajcie tylko na takich lekturach – świat prozy ma bowiem do zaoferowania więcej, znacznie więcej…
Tomasz Sas
(3 12 2022)
Brak komentarzy