Pomocnik kata

13 maja 2020

Marek Krajewski 


Pomocnik kata
Wydawnictwo Znak,
Kraków 2020

Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 3/5

Pieriepały z Razwieduprem

Po raz pierwszy, odkąd mam do czynienia z Krajewskim i jego twórczością, osobną i wysokie zajmującą miejsce w mojej prywatnej hierarchii i historii krajowej literatury współczesnej, nader powściągliwe namawiam (a właściwie: nie namawiam) do lektury jego najnowszego dzieła, czyli „Pomocnika kata”. Rekomendacja „niekoniecznie, ale gdy czasu nie szkoda…” – aczkolwiek sformułowana ostrożnie, w istocie przecież może znaczyć: dajcie spokój, słabizna! W istocie… Przykro mi to pisać, ale amicus Plato…

Nowy „krajewski” to kontynuacja rozpoczętego niedawno szpiegowskiego wątku przygód podkomisarza lwowskiej policji Edwarda Popielskiego – długoletniego (jak ten czas leci; to już dziewiąty „popielski”!) równoległego „towarzysza” nieco większego, sławniejszego i… lepszego cyklu o Eberhardzie Mocku, policjancie z Breslau. Jest już dziesięć „mocków”, znanych, tłumaczonych na liczne języki obce (podobno ktoś kupił nawet prawa do sfilmowania „mocków”). Pierwszy sensacyjno-szpiegowski „popielski” to była wydana jakoś tak rok temu „Dziewczyna o czterech palcach” (rekomendowałem ją – pozytywnie, niemal entuzjastycznie – w tym blogu 16 maja 2019 roku…) – o tajnej (ale nieustępliwej i krwawej…) wojnie na pograniczu toczonej przez polski kontrwywiad, policję i KOP, z sowieckim Razwieduprem (razwiedywatielnoje uprawlienie – zarząd wywiadowczy, oddział sztabu generalnego Armii Czerwonej, od początku tzw. wojny ojczyźnianej z Hitlerem w 1941 roku znany już jako GRU) tudzież finansowanymi przez tę „firmę” dywersantami i bandami rozbójniczymi. Zgrabna to ci historyjka, z sensacyjną intrygą – jeśli nawet niezbyt prawdopodobną, to w zamian odpowiednio awanturniczą, nawet łobuzerską i zamaszystą. A poza tym obiecującą. Obiecującą nasz ulubiony ciąg dalszy na równie wysokim, ekscytującym poziomie. W końcu dzieje wywiadowczych potyczek Polski z sąsiadami w tzw. międzywojniu to kopalnia incydentów, nadających się do rozwinięcia w pełnokrwiste powieści. Każdy z osobna. Nawet gdy uwzględnimy, że w terenie miewaliśmy agentów doskonałych, wręcz genialnych, to sztabami służb w stolicy kierowali zazwyczaj nieudacznicy, karierowicze, ograniczeni zupacy czy zgoła zwykłe dupki… No, w każdym razie w swej rekomendacji sprzed roku wyraziłem nadzieję, że Krajewski złapie trop i ruszy nową odnogą swego literackiego przeznaczenia…

No i złapał. I ruszył. Ale od początku lektury daje się wyczuć pewne takie… zmęczenie materiału – że użyjemy metafory mechanicznej, pojemnej i w zasadzie nie nacechowanej emocjonalnie. Ta ostatnia właściwość opisu pozwala nam użyć słów i sformułowań neutralnych, nie naruszających wprost dobrego samopoczucia twórcy.

Ale do rzeczy… Intryga „Pomocnika kata” wygląda, jakby zabrakło jej pary i obraca się siłą inercji, a mocarne zręby konstrukcji – do tej pory znak firmowy Krajewskiego – zmiękły jak podtopiony wosk. Więc żeby się nie zawaliło, Krajewski zastosował znany skądinąd w literaturze chwyt formalny – wprowadził nośny szkielet zewnętrzny – jak chitynowy pancerzyk u robactwa, muszla u mięczaków.

Oto w listopadzie 2019 roku profesor Roger Greymore – ozdoba ciała pedagogicznego i wspólnoty naukowej amerykańskiego Uniwersytetu Princeton (klejnotu w wieńcu Ligi Bluszczowej…) – został zaproszony na dwutrymestralny cykl gościnnych wykładów na angielskim uniwersytecie w Coventry (dlaczego akurat Coventry? To ukłon Krajewskiego w stronę zaprzyjaźnionej z jego macierzystym uniwerkiem uczelni). Greymore (WięcejSzary?), postać drobiazgowo i z uczuciem wykreowana przez autora, aczkolwiek absolutnie i całkowicie fikcyjna – ulubiony uczeń i współtowarzysz zmarłego niedawno supersowietologa Richarda Pipesa, wybitny, ceniony znawca historii politycznej i wszelakiej innej Europy Środkowo-Wschodniej – miał wygłosić cykl wykładów o sowieckich służbach specjalnych. Pozyskanie tej klasy specjalisty dla prowincjonalnego w gruncie rzeczy zakładu naukowego graniczyło z cudem. Toteż Greymore był nieco zdziwiony chłodnym przyjęciem, ale skojarzył to z polemiką wokół jego książki o zbrodniach stalinowskich na terenie Polski, a osobliwie z zarzutem, że nie przywołał „symetrycznie”zbrodni Holokaustu… Lewacy różnej maści – od żiżkowców po neomarksistów lub nawet ortodoksyjnych komunistów – oprotestowali jego wykłady, ale Greymore zdecydował się głosić takowe dla dziesięciorga odważnych studentów.

Pierwszy z tych wykładów dotyczył wydarzenia z 7 czerwca 1927 roku, gdy 19-letni gimnazjalista i białoruski emigrant Borys Kowerda na tymczasowym kolejowym dworcu głównym w Warszawie strzelił do ambasadora radzieckiego w Polsce – Piotra Łazariewicza Wojkowa – śmiertelnie go raniąc. Profesor Greymore (co tu ukrywać – pewno imaginacyjne alter ego samego Krajewskiego) niczym augur wszystkowiedzący prowadzi swych słuchaczy (a osobliwie pewną studentkę o urodzie „angielskiej róży”…) przez tajniki tej historii, na początek wprowadzając na arenę lwowskiego policjanta Edwarda Popielskiego. Krajewski zdecydował, by zamach Kowerdy – opisany w aktach sądowych jako zuchwały, szaleńczy czyn samotnego mściciela tudzież młodzieńczego idealisty, z nikim niepowiązanego – przedstawić jako rezultat wielopodmiotowego, finezyjnego spisku sił politycznych po obu stronach frontu. To w zasadzie fikcja historyczna, bez oparcia w faktach i dowodach źródłowych – ale co tam… Grunt, że da się na tym tle zmontować interesującą i wciągającą intrygę sensacyjną, tajemniczą oraz awanturniczą.

I Krajewski montuje… Z wyobraźnią i entuzjazmem. To Razwiedupr postanowił wystawić Wojkowa na odstrzał, albowiem tenże, choć zasłużony był z niego bolszewik, przysparzał nieco dyplomatycznych kłopotów, z racji wymykających się spod kontroli nawyków seksualnych tudzież nieakceptowalnego hedonizmu. Zamach ze skutkiem śmiertelnym w tej sytuacji dawałby Sowietom same korzyści (minus koszty państwowego pogrzebu). Udało im się agenturalnie sprowokować i zainspirować środowiska tzw. prometejczyków (kim oni byli – to temat na osobne opowiadanie…), czyli polityków i działaczy wspierających ideę rozsadzenia Związku Radzieckiego od środka przez lokalnych separatystów.

Skąd w tym Popielski? Z racji swojego nieprzejednanego stosunku do seksualnych drapieżców został… preceptorem młodego Kowerdy, kontrolującym stan jego gotowości do „szlachetnej zbrodni”. Po strzałach na dworcu rozpętało się pandemonium pogoni, bijatyk, korupcji, szantaży, porwań, rewolwerowych kanonad, maskarad i prowokacji, przesłuchań, tortur i seksualnych nadużyć – a w tym już Popielski czuł się jak ryba w wodzie… Szczegółów oszczędzę – zresztą sami sobie doczytacie, jak zechcecie.

W każdym razie głęboko (jak na Amerykanina) wprowadzony w istotę rzeczy profesor WięcejSzary gospodaruje szczegółami akcji bardzo sugestywnie, kreśląc swym słuchaczom atrakcyjny (z punktu widzenia popkultury) obraz walki sowieckiego wywiadu z polskim kontrwywiadem, co u angielskich studentów wywołuje dreszczyk emocji po dopuszczeniu do elitarnego kręgu wtajemniczenia. Tylko po co Krajewskiemu ta narracyjna proteza? By wywatować tekst porcją akademickich rozważań (wcale to a wcale nieodkrywczych…) o stosunkach polsko-rosyjskich? Dajcież pokój! I nie szukajcie innych usprawiedliwień merytorycznych, intelektualnych – bo ich nie ma.

Jest tylko jedno wyjaśnienie, które przystoi pisarzowi i jakoś go tłumaczy. Tedy być może jest to zajawka kolejnej odnogi literackiego terroir Krajewskiego – na przykład wprowadzenie na zasadzie matrioszki – nieco rozerotyzowanej (profesor i studentka – stary temat…) powieści kampusowej z elementami sensacyjnej powiastki szpiegowskiej, inkrustowanej finałową pieriestriełką z agentami putinowskiej FSB? Ale widoczne oznaki zmęczenia materiału nie pozwalają z optymizmem popatrzeć w przyszłość. Intryga „Pomocnika kata” ma w sobie mało wigoru. Za mało, by intrygować. Jedyne, czym mnie rozbawiła wyobraźnia Krajewskiego, to przekonanie, że Polska lat dwudziestych była krainą potwornie zsowietyzowaną. Kędy byś się obrócił i kamieniem rzucił, trafiałeś w agenturę Razwiedupru. Arystokracja, ziemianie, wojsko, bogobojni żydowscy kupcy, obrotni liderzy społeczności lokalnych, białogwardyjscy emigranci, bandziory z Czerniakowa. Od góry do dołu i w poprzek – sowieccy agenci. Jak ta Rzeczpospolita się w tych warunkach tak długo utrzymała? Pod koniec była już chyba bardzo zmęczona…

Co więcej – sam autor wykazuje też oznaki zmęczenia – podobnie jak redaktorzy, przepuszczający ewidentne niedoróbki. Na przykład taką ze strony 406: „Dworzec w Mikaszewiczach był niesymetryczny. Wejście dzieliło go na dwie nierówne połowy.” Dwie nierówne połowy? Litości, panie Marku, doktorze nauk humanistycznych (w dziedzinie filologii klasycznej)! Czyżby w swoim czasie zacny uniwersytet, znany pod kryptonimem UBB, nie dawał swym absolwentom lekcji logiki w pakiecie wyposażenia intelektualnego na dalszą drogę życia? Nie sądziłem… Ale te „dwie nierówne połowy” każą mi zwątpić; oczywiście taki kolokwializm możliwy jest w tekście literackim – ale jako cytat, fragment dialogu – lecz dalibóg, nie w opisie scenografii miejsca akcji (ostatniego zresztą epizodu intrygi). No i ta wymuszona antropomorfizacja rzeczy (dworzec) przy użyciu zaimka osobowego (go)…

Albo niefrasobliwość pewna taka w kwestii stopni wojskowych i ich oznaczeń na mundurach (w tej kwestii przyłapuję Krajewskiego po raz drugi…). Na stronie 372 pojawia się krasnoarmiejec – niejaki „kapitan Morozow”. Pomijam fakt, że w drugiej połowie lat 20. ubiegłego stulecia w Armii Czerwonej stopnia kapitana (podobnie jak innych klasycznych rang, przypisanych do osoby) nie było. Raboczie-Krest’ianskaja Krasnaja Armia długo wychodziła z okresu rewolucyjnego egalitaryzmu, kiedy to (na fali ideologicznego entuzjazmu) stopniami w ogóle się nie posługiwano. Nieco później, gdy struktura armii krzepła i wypiętrzała się, wprowadzono tabelę rang funkcjonalnych, gdzie odpowiednikiem carsko-burżuazyjnego kapitana był komandir roty (w skrócie komrot). Tradycyjne nazwy stopni oficerskich przywrócono w połowie lat 30. XX wieku, a stopnie generalskie i marszałkowskie dopiero w trakcie wojny. Oznaką stopnia komrota-kapitana był malinowy priamougolnik (prostokąt, a może w zasadzie pionowy pasek). Jeden – więc skąd „cztery bordowe grudki na pagonach” Morozowa? Jakich pagonach? Ale po co ja się zmęczonego Krajewskiego kwerulancko czepiam? Idź spać, mój książę. Odpocznij…

Tomasz Sas
(13 05 2020)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *