Umberto Eco
Migracje i nietolerancja
Przełożył Krzysztof Żaboklicki
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2020
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Lektura na czas zarazy…
La Nave di Teseo Editore – włoskie szacowne wydawnictwo (przy okazji dla pani prezes Elisabetty Sgarbi wyrazy najgłębszego szacunku…) z Mediolanu z dorobku swego nieodżałowanego założyciela i autora Umberta Eco wybrało i wydało cztery króciutkie eseje, teksty ulotne i stenogramy publicznych mów, powstałe w ciągu piętnastu lat (od 1997 do 2012 roku) i poświęcone w zasadzie czekającym nas (mam tu na myśli Europejczyków) zmianom kulturowym czy wręcz cywilizacyjnym. Zbyt wysoko cenię sobie dorobek intelektualny Eco, by zlekceważyć te ledwie trzydzieści stroniczek druku, co w epoce autorów i edytorów, ścigających się, by wypuszczać na rynek księgi tysiącstronicowe bez mała, a każda po dwa (albo lepiej trzy…) kilogramy wagi – wydaje się arogancką prowokacją.
To ważne teksty – osobliwego nabierające znaczenia właśnie teraz, w czas zarazy. Stan bezpośredniego zagrożenia zdrowia i życia, pojawiający się i utrzymujący masowo, globalnie, skłania do zachowań dysocjacyjnych. Instynkt samozachowawczy z jednej, a pobudki racjonalne (na przykład odpowiedzialność…) z drugiej strony znacznie redukują nasz przyrodzony apetitus societatis – w zamian wzmagając potrzebę izolacji, zerwania więzi. Wyostrzają odruchy obronne i w ostateczności prowadzić mogą do zachowań ekstremalnych – z użyciem siły włącznie. Jeśli jednak okiełznamy paskudne instynkta i opanujemy emocjonalne rozedrganie, możemy stan izolacji potraktować jako… intelektualny prezent od losu, jako wezwanie do przemyślenia i uporządkowania tego i owego, do refleksji, do przestudiowania (czasem ponownego) ksiąg mądrych i uniwersalnych. Oto Matka Natura w swej niezgłębionej przenikliwości zatrzymuje (fakt, że hamulce ma bolesne i ostre…) nasz bieg i daje czas do namysłu.
Dysocjacyjne wektory zarazy niechcący przecież wzmacniają izolacyjne skłonności i tęsknoty, izolacyjne strachy i i ideologie. Pomyślcie tylko, jaki potępieńczy chichot wydobywać się musi z trzewi pewnego lokalnego polityka, który kiedyś przestrzegał, że migrujące masy uchodźców przywloką na naszą „wieś spokojną” jakieś egzotyczne dżumy i cholery… Gdy zagrożenia oraz strachy miną i ustaną, stan post-epidemicznego izolacyjnego wzmożenia zapewne pozostanie w atmosferze na dłużej. Może nawet przekształci się w doktrynę – miejmy nadzieję, że do krótkotrwałego użytku… Ale nie wróżę jej powodzenia. Nie tylko dlatego, że z natury rzeczy: pochodzenia, tradycji, biologii wreszcie – Europejczyk jest migransem – wędrowcem, piechurem, kolonizatorem…
Gdy nasze praindoeuropejskie gromady łowiecko-zbierackie stanęły na granicy cichego, zalesionego „wyrostka” Wielkiego Lądu Afroazji, kraina ta była niezbyt gęsto wprawdzie, ale zamieszkana – od Gibraltaru po Syktywkar – przez niewielkie, rozproszone gromady homo neandertalensis, które dużo wcześniej, o parę epok, wyrwały się z kolebki gatunku na afrykańskiej sawannie. Poszliśmy dalej bez skrupułów, konkurując z tymi dziwnymi tubylcami o łowiska, zdobywając przewagę, osobliwie w kwestii mamuta – prawdziwej „bomby” żywieniowej, rozwiązującej problem białka. W ferworze konkurencji o terytoria i ich zasoby nie zauważyliśmy nawet, że nasze kobiety jakoś przychylnie figlują z ich samcami-neandertalami – niewątpliwie obficiej wyposażonymi przez naturę atrakcyjnymi tęgopytkami, ozdobionymi przy okazji okazalszą, choć mniej wydajną niż nasza, muskulaturą.
W rezultacie tej praindoeuropejskiej konkwisty przybysze z Azji wytłukli i zagłodzili neandertalskich tubylców. Ale osobliwa międzygatunkowa tolerancja seksualna (jej echa trwają wciąż w eterze…) sprawiła, że dwa procent mniej więcej naszego genomu, czyli kolekcji genów – dziedziczonych molekularnych „instrukcji” budowy człowieka, pochodzi od tamtego wytępionego sąsiada, a w tym tak ciekawe cząstki, jak geny odpowiedzialne za odporność na wrogie otoczenie biologiczne naszego gatunku…
I na tym nie koniec. Przez kolejne tysiąclecia masywne migracje – wędrówki ludów – decydowały o obliczu kontynentu, czyniąc z niegdyś cichego zakątka Afroazji zgiełkliwy i swarliwy jarmark narodów. Pełen zagadek, zbrodni, wojen, zdrad i nieszczęść… Skąd na przykład my, Słowianie, przyleźliśmy w nasze obecne leże? Kogo i dokąd wyparliśmy? Czy już jesteśmy tutejsi, czy ciągle dźwigamy odium barbarzyńskiego najeźdźcy? I czym różnimy się od innych? Nauka twierdzi, że biologicznie – niczym… Jesteśmy hordą mieszańców, targających we krwi i innych biologicznie ważnych miejscach ciała cechy wszystkich ludów napotkanych i zagarniętych po drodze, wszystkich sąsiadów – i to w stopniu uniemożliwiającym identyfikację grupową. Gen słowiańskości nie istnieje. A co jest na pewno?
Na pewno to jest wspólnota – dosyć luźna i w zasadzie bardziej egoistyczna niż jednolita – i raczej oparta na zasadzie ius soli niż ius sanguinis, choć wyobrażamy sobie, że jest dokładnie odwrotnie. Tymczasem ani krew, ani rasa, ani inne biologiczne faktory nie mają znaczenia – po tysiącleciach migracji i imigracji jesteśmy hybrydami i w kierunku jeszcze większej, globalnej biohybrydyzacji zmierzamy. Nadal utrzymujące się odrębności to kwestia kultury – języków, wzorców zachowań, potencjału intelektualnego, kreatywności… To one się zderzą w pierwszej kolejności – twierdzi Eco. W rozpoczętym właśnie tysiącleciu „Europa będzie kontynentem wielorasowym albo – jeśli wolicie – »kolorowym«. Będzie tak, jeśli wam się podoba; jeśli wam się nie podoba, będzie tak również.” Ta konfrontacja kultur, zdaniem Eco, może nawet wiązać się z rozlewem krwi. Ale w rezultacie w tym tysiącleciu dojdzie na kontynencie do wielkiego „metysażu kultur”. Kiedy dokładnie? Nie wiadomo. Ale – zdaniem mistrza Umberto – można robić projekty na przyszłość, bo nasza cywilizacja potrwa jeszcze kilkaset lat na pewno…
Może się udać, jeśli wprzódy przezwyciężymy, a przynajmniej ograniczymy nietolerancję. Ale jak? Nietolerancja wobec odmienności, wsparta fundamentalizmem religijnym (w znaczeniu dosłownego rozumienia przekazu świętych ksiąg) oraz integryzmem, zakładającym, że normy religijne muszą być jednocześnie źródłem praw państwowych i politycznego obyczaju – jest nie do przezwyciężenia. A przekaz międzypokoleniowy jest wczesny, szybki i brutalny… Jeśli do kompletu dołączy jeszcze rasizm, to problem robi się poważny.
Eco jest zdania, że „uczenie tolerancji dorosłych, którzy strzelają do siebie z przyczyn etnicznych lub religijnych, to strata czasu. Za późno. Nietolerancję prymitywną zwycięża się więc u jej podstaw, poprzez stałą edukację od wczesnego dzieciństwa – zanim wpisze się w psychikę i przekształci w zbyt grubą i twardą skorupę nawyku.” Europa już odnotowała w swej historii krótkotrwałe (ale jednak!) zbiorowe refleksje tego rodzaju. Utopijne, ale nie zawsze; jedna z nich przybrała nawet formę umowy międzynarodowej… Eco wspomina ją właśnie: traktat w Nijmegen z 1679 roku, przewidujący ex ante, że odtąd wszystkie spory między wysokimi układającymi się stronami będą rozwiązywane poprzez rokowania i rozjemczy arbitraż. Fenomenalne postanowienie polityczne… Tyle że działało krótko – z oczywistych względów.
Ale lekcja Nijmegen nie została całkiem zarzucona i zapomniana w Europie. Zdaniem Eco – praktykujemy ją od 1945 roku. Myślę wprawdzie, że professore przesadził z tym entuzjazmem, bo strzelaliśmy (i nadal strzelamy) do siebie w tej Europie często – gęsto. Lista przypadków użycia broni jest zawstydzająco długa: od wielkich, długotrwałych, krwawych konfliktów jak Bałkany, Donbas, wojenki Izraela, Gruzja, Belfast, Czeczenia, Górski Karabach, Cypr – po drobne pieriestriełki na antypodach jak Falklandy, czy morska pukanina w kwestii islandzkiego dorsza… Zwłaszcza ten pierwszy z wyliczonych konfliktów jest dla Europy wielce wstydliwy i głębokim cieniem się kładzie na całym (tak, całym!) pokojowym dorobku wielce tolerancyjnych i politycznie poprawnych struktur europejskich od tzw. powojnia…
Mamy teraz trochę luzu, więc lektura miniaturowego dziełka Umberta Eco nie powinna naruszyć bilansu czasu w czas zarazy. To dobra podstawa, by pomyśleć – co dalej. Bo niemal pewne jest, że w stare koleiny świat już nie wróci. Ale którędy pójdzie? Dobre pytanie… Wszelako bezsprzeczne jest, by w tej drodze zachował harmonię. A harmonia to… harmonia, współbrzmienie rozumiane raczej jako układ proporcjonalny, wewnętrznie spójny i jednorodny. Ale nie taki, by każdy z jego składników stawał się tożsamy z innymi. Każda rzecz tożsama z innymi marnieje. Zaś harmonia sprawia, iż rzeczy rozkwitają. Tako rzecze Umberto Eco – śladem chińskiego mędrca (o dziwo – współczesnego, nie starożytnego), filozofa Zhao Tingyanga, zajmującego się problemami globalnego zarządzania wedle formuły tianxia – czyli czegoś w rodzaju polityki holistycznej, ogarniającej całe universum.
Mamy czas – nie denerwujmy się, czytajmy…
Tomasz Sas
(22 03 2020)
Brak komentarzy