Sławomir Koper,
Tymoteusz Pawłowski
Mity polskiego września 1939
Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2019
Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 2/5
Prosto do nieba czwórkami szli…
Nie ulega wątpliwości: wszystkie kampanie wojenne w miarę upływu lat od ich zakończenia (dla jednej ze stron oczywiście niefortunnego…) obrastają mitami, przeinaczeniami i fałszywymi komentarzami. Osobliwie strona przegrana (jeżeli wciąż istnieje) objawia znaczną predylekcję do mitotwórstwa i reinterpretacji. Ale i zwycięzcy nie są wolni od uprawiania mitologii… I to nie jest dziwne ani naganne. Ani zabronione. Ba, wydaje się być uprawnione. Mit wojenny jest bowiem narzędziem walki – kontynuacji tej walki w innych, zmienionych warunkach. Nie tylko w bieżącej tzw. publicystyce historycznej ale i w historii samej – obiektywnej nauce badającej fakty i opisującej ich znaczenie na osi czasu – aż po współczesność (i dalej, jeśli wyobraźni starcza…). Co więcej: wydaje się, że w całej historii konfliktów zbrojnych (acz nie tylko, nie tylko…) fakty mają drugorzędne znaczenie. Mity, legendy i interpretacje, którymi fakty obrastają w miarę upływu czasu, nabierają zasię znaczenia pierwszorzędnego… Im więcej sprzeczności, tym gorzej dla faktów!
Fakty można pominąć, a mity? Mity, cóż, tworzy się i pisze nie tylko po to, by ładnie wyglądały w gazetach, zdobiły opowieści przy ogniskach i szkolne czytanki. Mity zaprzęga się do ciężkiej pracy. A w sensie ścisłym – mają być bronią w walce ideologicznej, w propagandzie. Inwestorzy, ładujący środki w skuteczne mitotwórstwo, domagają się poręcznego młotka do rozbijania wniwecz argumentów przeciwników – tak, by już nigdy nie powstały, nie odrodziły się (argumenty, nie przeciwnicy) w przestrzeni publicznej. Mity i reinterpretacje stosuje się zatem zarówno przeciw faktom (łatwizna: fakty nie mogą się bronić, zmieniając się…), jak i przeciw mitom i reinterpretacjom kreowanym przez przeciwnika. W ten sposób wojny w przestrzeni publicznej potrafią trwać długo po realnym zakończeniu działań bojowych i podpisaniu traktatów; po prostu akcja przenosi się do uniwersyteckich katedr historii, wydziałów historycznych sztabów, do szkół wojennych, poważnej publicystyki politycznej i medialnej partyzantki. Potem walka trwa w edukacji szkolnej, w dziedzinie upamiętniania heroizmu i wysiłku przeszłych pokoleń, nazewnictwie tudzież „pomnikowaniu” placów i ulic, nawet w życiu codziennym skoszarowanych jednostek wojskowych… I tak to leci.
Nie ulega wątpliwości: do najmocniej oszańcowanych i poszatkowanych – wręcz zmasakrowanych mitami najróżniejszego gatunku – należy kampania wrześniowa, czyli wojna obronna Polski w 1939 roku. Jeszcze nie umilkły strzały, nie pochowano wszystkich ofiar, a już wrogowie obozu rządzącego (tym zajadlejsi, im klęska nabierała mocy…) rozpoczęli kampanię dyfamacji i odzierania z honoru polityków, dowódców, a nawet żołnierzy pobitej armii. Organizowano sądy, degradacje, internowania (w użyczonych przez trochę zniesmaczonych aliantów obozach karnych i aresztach wojskowych). Gorliwie zbierano relacje tyłowych karierowiczów i pominiętych kandydatów na wodzów – świadectwa jakoby zbrodniczej niekompetencji, rzekomych aktów tchórzostwa i zdrady, błędów i głupoty. Niepokornymi pomiatano, awansowano posłusznych. Z repertuaru orkiestr wojskowych na wychodźstwie (utworzono takowe – a jakże…) definitywnie zniknęła na kilka lat „Pierwsza Brygada”… Tamta wojna o wojnę między piłsudczykami a endekami toczy się w najlepsze do dziś – w trzecim pokoleniu.
Tuż po zakończeniu II wojny światowej duże zapotrzebowanie na mitologizację (pod różnymi postaciami…) wojny obronnej w 1939 roku zgłosiły także nowe władze polskiego państwa. Od 1944 roku nad Wisłą obowiązywał dekret o odpowiedzialności za klęskę wrześniową i faszyzację kraju. Jego stosowanie w praktyce życia publicznego należało dopełnić właściwą narracją – przekonującą, a zarazem… odwracającą uwagę od fundamentalnego znaczenia dnia 17 września dla losów, przebiegu i finału wojny obronnej. Suweren wielkiego obozu polityczno-terytorialnego, czyli Związek Radziecki, nie mógł żadną miarą być przecież wcześniejszym sprawcą klęski jednego ze swych największych sojuszników-podwykonawców. Nastąpiło zderzenie (ale zrobiono wszystko, by nie było kolizyjne…) dwóch tych zapotrzebowań na mity: endeckiego i komunistycznego i szły sobie oba rąsia w rąsię – boć przecie (poza kosmetycznymi szczegółami) obie „narracje” nie różniły się aż tak bardzo… W rezultacie wojna obronna została dosłownie zasypana fałszywymi interpretacjami, przeinaczeniami, niedopowiedzeniami – w nauce, publicystyce, edukacji, sztuce (osobliwie w literaturze i kinie).
No i co teraz? Fakty trzeba odkopać, mity zdefiniować i pozbawić znaczenia – przez opowiedzenie, jak to było naprawdę. Jeden po drugim… Ambitne zadanie. Ale znaleźli się dwaj nieustraszeni, arcydzielni autorzy. Sławomir Koper i Tymoteusz Pawłowski. Ten drugi znany z tego, że doktoryzował się wydaną w formie książkowej pracą „Armia marszałka Śmigłego”. Ten pierwszy – autor niezliczonych ksiąg, książek, książeczek oraz broszur popularnych i popularyzujących historię w aspekcie – powiedzmy – nieco lżejszym. W rodzaju takim jak „Życie prywatne elit Drugiej Rzeczypospolitej”, „Miłość, seks, i polityka w starożytnej Grecji i Rzymie”, „Leksykon historii mistrzostw Europy w piłce nożnej 1960 – 2008” (naprawdę!), „Afery i skandale Drugiej Rzeczypospolitej”, „Alkohol i muzy. Wódka w życiu polskich artystów”. I tak dalej… Dziesiątki pozycji o podobnej tematyce i wartości poznawczej. Nie żebym miał coś przeciwko. Wprost przeciwnie. Nisko się kłaniam najbardziej płodnemu, wydajnemu, przenikliwemu i bystremu autorowi Trzeciej Rzeczypospolitej… Pogromcy elit władzy. Demaskatorowi fundamentalnemu. Tropicielowi nieprawości, zboczeń, skandali i skandalistów. Przestępców i deprawatorów, bogaczy i awanturników. Wiecznie pijanych poetów, hochsztaplerów, sowizdrzałów i wydrwigroszy… Taki ci już z niego moralizator. Łamedwownik nieomal-że!
Mamy sobie zatem Pawłowskiego i Kopra (Kopera?), a z nimi ich „Mity polskiego września 1939”. Dziełko zacne i wstrzelone w swój czas, sprzyjający czytelniczemu zainteresowaniu. Jak to jest zrobione? Prościutko… Autorzy w krótkich tekstach zdefiniowali rozpoznane przez siebie podstawowe mity wrześniowe, definicje umieścili jako leady (czołówki – oddzielone graficznie szpicami i wyróżnione krojem czcionki) rozdziałów, by się z nimi chwacko rozprawić w tzw. ciągu dalszym tekstu. Nic nie mówię – to dobry i porządkujący pomysł, choć dla logiki wywodu całego tekstu książki – zabójczy. Prawie. Bo tu nie chodzi o przedstawienie zdarzeń na osi czasu; autorzy nie piszą historii działań obronnych Polski w 1939 roku. Czytelnik „Mitów…” Pawłowskiego i Kopra musi wprzódy skądinąd nabrać wiedzy historycznej o kampanii 1939 roku. Ba – co więcej: czytelnik „Mitów…” raczej musi mieć świadomość, że przedmiotem lektury będzie cała jego dotychczasowa wiedza historyczna o tamtej wojnie. Jeśli jej nie ma, zabieranie się do „Mitów…” jest bez sensu.
To w tym znaczeniu struktura książki Kopra i Pawłowskiego jest zabójcza dla słabiej przygotowanych – pogłębi tylko wrażenie chaosu. Więcej: może je przenieść i na wojnę samą, widzianą jako przypadkowe nagromadzenie zdarzeń różnego kalibru, słabo z sobą powiązanych, niewynikających jedno z drugiego. Wojna taka nie jest. Choć może się jawić jako mordercze w swej istocie, zbryzgane krwią (potrzebnie i niepotrzebnie…) starcie opancerzonych, uzbrojonych po zęby mięśniaków, naprawdę jest czymś jeszcze: wyrafinowanym pojedynkiem intelektualnym, kalkulacyjną konfrontacją doktryn, strategii, myśli operacyjnej, posiadanych zasobów materialnych, intuicji i szczęścia… Inna jest zatem waga romantycznego mitu o obronie Westerplatte (skąd prosto do nieba czwórkami szli żołnierze…) – a całkiem inna mitu „racjonalnego” o technicznej dominacji wojsk niemieckich. Czym innym mit o kompetencji lub niekompetencji takiego czy innego generała bądź admirała – a czym innym mit o rzekomo sprawnym lub rzekomo niesprawnym dowodzeniu kampanią.
W sumie jednak istotna lektura dla znawców przedmiotu. Początkującym nie radzę… Im ten pokrętny, subiektywny esej raczej się nie przysłuży. Wymaga bowiem uprzedniego zgromadzenia stosownej wiedzy i umiejętnego gospodarowania nią (bez entuzjazmu, powściągliwie…) w trakcie lektury. Zachowanie dystansu jest zalecane, bowiem autorzy nad wyraz niechętnie zdradzają swe własne lektury, źródła, inspiracje… Jakby wszystko wiedzieli Deus ex machina. Z iluminacji jakowejś, czy co? Prawie żadnych cytatów, zero bibliografii, minimalne przypisy w tekście (głównie adresy tych cytatów, które zdecydowano się pomieścić), zero nawiązania do wysiłku interpretacyjnego pokoleń, do pracy dziesiątków poważnych historyków. A ja chciałbym wiedzieć, skąd Koper i Pawłowski tacy mądrzy? Czy liznęli choćby po łebkach (ale z jakim takim zrozumieniem) fundamentalne dzieło pułkownika Mariana Porwita „Komentarze do historii polskich działań obronnych 1939 roku”. Szczerze wątpię, ale przecież mogę się mylić… Pan Koper chyba już miał kiedyś problemy ze źródłami. Ale, jak widać, dezynwoltura mu nie minęła… Oczywiście może się tłumaczyć, że to praca popularna, że nie zbiera akademickich punktów na granty. To prawda. Do tego „Mity…” są zgrabnie napisane, ładnie się je czyta, z rosnącym zainteresowaniem i zaufaniem. Panowie Koper i Pawłowski są cholernie sugestywni, choć krótki kurs logiki mógłby się im przydać. Gdy rozprawiają się z mitem – na przykład o rzekomej technicznej przewadze Wehrmachtu – piszą, że podstawą transportu zaopatrzeniowego i artyleryjskiego tej armii także była trakcja konna, tylko Niemcy, biedacy, chabet mieli mało… No ale jeśli sprawność taborów i transport artylerii opierali na żywej sile pociągowej szwabskich perszeronów (podobnie jak my na sile konia polskiego), to dlaczego ich przeciętna dywizja piechoty była jednak nieco szybsza niż polska? Lepiej powozili zaprzęgami? Nie żebym się czepiał, ale policzyłbym to wszystko od nowa na ich miejscu…
Patrząc jednak na rzecz generalnie, w pracy Kopra i Pawłowskiego nie widzę niczego nagannego, szkodliwego czy głupiego. Przeciwnie: uważam, że wojna wrześniowa obrosła niepotrzebnymi, fałszywymi, krzywdzącymi i zgoła obraźliwymi mitami. Każdy, kto je rozwala (i to na tak masową skalę), godzien jest pochwały. Nawet gdy wykonawstwo trochę kuleje, intencje wszak były dobre. A lektura przy tym zajmująca i pouczająca…
Tomasz Sas
(5 09 2019)
Brak komentarzy