Bezpańskie psy

20 sierpnia 2019

Szymon Wojtyniak
Bezpańskie psy
Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza, Warszawa 2019

Rekomendacja: -1/7
Ocena okładki: 2/5

Bezlitosna Urugwajka stuka sztukasa…

A myśmy tamtą wojnę właściwie wygrali… A moralnie to już na pewno. A gdybyśmy mieli z tysiąc (albo lepiej pięć…) takich oficerów i dowódców jak major Feliks Zygartowicz oraz chorąży Wojciech Tuchowiak, to w trzydziestym dziewiątym do końca września nasi byliby w Berlinie, a nie odwrotnie – Niemcy w Warszawie… (Skąd te dwa nazwiska, skądinąd całkowicie fikcyjne – o tym za chwilę…).

Wydawało mi się, że epoka powieści wojennej, fabularnie osadzonej w realiach II wojny światowej (a osobliwie kampanii wrześniowej…), no i będącej w całości produktem imaginacji autora, to już gatunek wymarły, znikający za horyzontem zdarzeń. Wydawało mi się, że to pole dostępne raczej dla penetracji spóźnionych scenarzystów filmowych bądź serialowych albo zgoła tzw. rekonstruktorów historii – dużych chłopców z nadmiarem adrenaliny i deficytem krytycznej wyobraźni, za to lubiących się bawić w wojsko. Wydawało mi się, że jedynie zawodowi historycy, osobliwie zaś ci ogarnięci misją, pasją, a nawet chorobą rewizyjną, na tym poletku mogą wydajnie i z rezultatami poharcować. Ostatecznie do zrewidowania mają tyle nawarstwionych mitów… Wydawało mi się. Ale tkwiłem w mylnym błędzie (jak uroczo, ale coraz rzadziej mawiają w Poznaniu…). Okazuje się bowiem, że amatorów grzebania w historii po wielekroć już przegrzebanej (i to przez wielkie literackie i wszelkie inne talenty) wciąż nie brakuje. Traumatyczne doświadczenie Września i tego, co po nim nastąpiło, ma nadal jakieś atrakcyjne wabiki (tylko jakie konkretnie?) dla ludzi parających się piórem – osobliwie zaś dla mniemających, że mają ku temu (paraniu się) jakiekolwiek predyspozycje. I nie trzeba dodatkowo objaśniać, że chodzi tu o mniemających raczej bezpodstawnie… Nieprzeparta chęć pisania to wszak nie wszystko – trzeba jeszcze umieć.

Autor „Bezpańskich psów” Szymon Wojtyniak – niespełna czterdziestoletni inżynier budowy okrętów, ceniony funkcjonariusz globalnych towarzystw klasyfikacyjnych (legalizacja, dozór techniczny i w związku z tym realny wpływ na ubezpieczenia…) jednostek pływających, w rodzaju Lloyd’s Register of Shipping (choć nie wiem, czy akurat pracował u Lloyda…) – usłyszał zew literatury na fali patriotycznego wzmożenia, gdy zbadał dzieje swego dziadka, przedwojennego żołnierza 55. poznańskiego pułku piechoty z Rawicza i wileńskiego KOP-u. Ten impuls wystarczył. Inżynier Wojtyniak siadł do biurka i… Nie, nie zaczął od razu pisać. Zanim uruchomił komputer (zakładam, że ma bystrego, sprawnego i wypasionego laptopa macintosha lub coś równie pięknego), zaczął studiować tomy literatury historycznej, by poznać fakty i obowiązujące interpretacje. Przeczytał zapewne także liczne tomy tzw. literatury pięknej na temat; nie po to oczywiście, by się inspirować, a w ostateczności zrzynać. Chodziło raczej o przestudiowanie technik narracyjnych i dostępnych konwencji fabularnych tudzież przebadanie stworzonego do tej pory zasobu metafor i chwytów leksykalnych. Potoczny język pola bitwy wszak różni się nieco od regulaminowego stylu rozkazodawstwa, czyż nie?

Inżynier Wojtyniak się przygotował, obczytał i dokonał wyboru narzędzi. Dość osobliwego – trzeba przyznać. Ale jak na amatora – proszę bardzo… Nie ma przecież nic z góry ustalonego, a łamanie sztywnych konwencji mile bywa widziane, jeśli trzyma się w ryzach gatunku, a nawet gdy lekko je naciąga. Jednego tylko rygoru obejść się nie da – rygoru niepopadania w grafomanię. Z tym różnie bywa u inżyniera okrętownictwa Wojtyniaka… Dyplom szkoły kreatywnego pisania by tu się przydał. A przy okazji – z tym wypominaniem dyplomu inżyniera dajmy sobie spokój; przepraszam – już nie będę. W tej sytuacji – gdy pan Wojtyniak wszedł na ścieżkę literatury, jego formalne wykształcenie i całe profesjonalne doświadczenie straciło jakiekolwiek znaczenie. Inżynierskie papiery nie są ani okolicznością obciążającą, ani łagodzącą. Nie zmniejszają ani nie zwiększają taryfy ulgowej, stosowanej wobec debiutantów. Zobaczmy zatem, co nasz autor wypichcił…

No, cóż – te „Bezpańskie psy” to w zasadzie parę historii, miejscami się zazębiających, całkiem niejednorodnych formalnie, ale w jednym klocku. I nie zawsze jest to zaleta fabularna. Ba, zabieg ten udaje się niezwykle rzadko. „Bezpańskie psy” zaczynają się jako klasyczna awanturnicza powieść szpiegowska z nurtu „totalnej walki wywiadów”. Są inteligentni agenci (przy czym nie wiadomo dokładnie: wywiadu czy kontrwywiadu?), są oficerowie o analitycznych umysłach, jest piękna agentka, zdobywająca interesujące informacje w środowisku funkcjonariuszy SS sposobem najstarszym na świecie, jest genialny Żyd-włamywacz, są pogonie samochodowe po ulicach Warszawy i Breslau, jest wytrawny przeciwnik z trzódki admirała Canarisa, jest zdemaskowany i gruntownie przesłuchany niemiecki agent… Słowem – zapowiada się niezła awanturka szpiegowska, która wprawdzie nie ma przesadnie wielu cech prawdopodobieństwa, ale zaczyna się wartko, jak pościg ulicami Warszawy krowiastą limuzyną cws za zwinną skodą rapid… I to byłoby w porządku – w końcu sukcesy polskiego wywiadu przed wojną to nie fantazja kompensacyjna, ale fakt, aczkolwiek seryjnie marnowało je wyższe dowództwo lub co najmniej nie doceniało. Ba, nawet wykreowanie takich figur jak major Zygartowicz i chorąży Tuchowiak dałoby się wytłumaczyć – w końcu po romantyczno-bohaterskiej wojnie bolszewickiej na stanie armii zostało sporo podobnego kalibru zagończyków, samozwańczych atamanów, rezunów, awanturników, zabijaków lekce sobie ważących wymogi regulaminu, za to wyspecjalizowanych w dożynaniu watah, biciu po mordach i innych ekscesach, dla których mordercza nuda służby garnizonowej gorsza była niż śmierć, degradacja lub jakowyś uszczerbek na honorze. Ale czy akurat w cichej służbie wywiadowczej bądź kontrwywiadowczej (nie w obu naraz, panie Szymonie, niech się pan zastanowi – na litość boską!)? W tej służbie nie pawie podskoki ale mrówcza anonimowość gwarantuje sukcesy… No i byłoby fajnie – przygody takich dwóch orłów na tle konfrontacji wywiadów stwarzałyby obiecujące możliwości fabularne.

Ale kaskada narracji nagle złamała się z trzaskiem, porzucając wątek szpiegowsko-sensacyjny. Dwaj bohaterowie zostali… z ręką w nocniku? Nie, po prostu przebranżowili się… Autor Wojtyniak twórczo podszedł do pomysłu pewnego szkockiego podpułkownika w centrali brytyjskiego wywiadu – Colina Gubbinsa, który zaproponował stworzenie i wyszkolenie zawczasu, bo przed spodziewaną inwazją, specjalnych grup dywersyjno-partyzanckich, walczących z upierdliwą skutecznością na tyłach i flankach nacierającego nieprzyjaciela. Zygartowicz i Tuchowiak montują taką grupę i zaczynają szkolić. Zdobywają parę egzemplarzy najnowocześniejszej polskiej broni – między innymi prototyp karabinu samopowtarzalnego wz. 38 i karabiny przeciwpancerne wz. 35 znane jako kb Ur kalibru 7,92 mm. Ta dziwaczna nazwa to element kamuflażu całej operacji wprowadzenia go do uzbrojenia; dla zapewnienia tajności sugerowano, że produkowano go na zamówienie… rządu Urugwaju. Tuż przed wojną w warunkach absolutnej tajności, w skrzyniach z napisami „nie otwierać”, rozesłano do pułków piechoty i kawalerii ponad 3,5 tys. sztuk tej broni (a może nawet dwukrotnie więcej), ale z powodu podtrzymywania absolutnej tajności, nie przeszkolono żołnierzy w jej używaniu na polu walki. Na szczęście głupota sztabów była chorobą powszechnie znaną w wojsku (nie tylko zresztą polskim), więc tu i ówdzie samowolnie zbadano możliwości „Urugwajki”. Okazało się, że robi ona dziurki w pancerzach wszystkich typów Kampfpanzerwagenów wyprowadzonych w 1939 roku przez Wehrmacht na pole walki. Pan Wojtyniak do legendy „Urugwajki” dołożył strącenie przez jednego z podopiecznych Tuchowiaka idącego kosiakiem po wyjściu z lotu nurkowego sztukasa Ju-87. Ale to już chyba przesada…

Tuż po oddaniu legendarnego strzału autor porzuca pomysł pozostawienia na tyłach wroga dywersyjnej grupy uzbrojonych po zęby niesamowitych strzelców, inteligentnych zwiadowców, wyszkolonych saperów i cichych zabójców. Szkoda – mogłoby być ciekawie, choć raczej wbrew prawdzie historycznej. Ale przecież literatura bez problemu i z wdziękiem znosi podobne brewerie. Pod piórem Wojtyniaka grupa majora Zygartowicza zostaje włączona do regularnych jednostek Armii „Poznań” i wraz z nią idzie wykonać manewr zaczepny przeciw skrzydłom idących na Warszawę armii Wehrmachtu, znany w historii jako Bitwa nad Bzurą… W ostatniej fazie tej bitwy, na gruzach Sochaczewa, grupa faktycznie przestaje istnieć w sensie w zasadzie ścisłym. Ot, tuzinkowa, kameralna (na circa pięć Virtuti i snopek Krzyży Walecznych…) historia wojenna, jakich wiele dałoby się opowiedzieć, wykrawając materiał z kronik wojennych i relacji z działań jednostek organizacyjnych i związków taktycznych wojska – dywizji, brygad, pułków, dywizjonów…

I tak od obiecującej szpiegowskiej awantury doszliśmy do schematycznej kombatanckiej opowieści, sławiącej cnoty militarne, męstwo i patriotyczne oddanie zwykłych-niezwykłych żołnierzy Rzeczpospolitej. Na tym tle tytuł dzieła Wojtyniaka wydaje się zdumiewająco pretensjonalny. Autor jest amatorem i nie zna korzyści, płynących z umiaru narracyjnego. Barokowe rozpasanie i materyi pomieszanie wydało mu się stosownym instrumentem fabularnym. A to nie tak, nie tak… Literatura jest tym lepsza, im bardziej powściągliwa. Na rozpasanie mogą sobie pozwolić prawdziwi mistrzowie, iluzjoniści słowa, emocji i nastroju. Debiutanci niech uważają – łatwo popaść w śmieszność. A stamtąd już bardzo blisko do minoderii, kabotynizmu i ogólnego użalania się nad sobą. Pan Wojtyniak nie spotkał na swej drodze pisarskiej żadnego spolegliwego opiekuna, który utemperowałby jego wizjonerskie urojenia, nauczył porządnie rzemiosła. Ale nie jest za późno…

Na zakończenie muszę złamać przyrzeczenie o nieodwoływaniu się do technicznego wykształcenia Szymona Wojtyniaka… Panie inżynierze okrętowy, zapewne wie pan, co to takiego znak Plimsolla. Otóż w trybie nadzoru czuję się zobligowany wymalować panu rzeczony znak na burcie, ale bardzo nisko (licząc w górę od linii kilu…), co oznacza, że pływać pan może po morzu literatury, lecz tylko rekreacyjnie, pod chudym balastem, obciążony samym sobą i zapasem słodkiej wody w sam raz. O komercyjnej żegludze z ładunkiem na wyż. wzmiankowanym akwenie literackim nie może być mowy. Na razie… Gdyby jednak zdecydował się pan wypłynąć w rejs handlowy, kupiecki (są ślady na piśmie, że przemyśliwa pan o tzw. dalszym ciągu…) – proszę przedtem zatrudnić bardzo doświadczonego sztauera, który objaśni panu tajemnice wyższego rzędu: jak ładunek spakować, rozmieścić i zabezpieczyć. Literatura też bywa zadaniem inżynierskim; potrzebny jest dobry plan, design i dyscyplina montażu. W przeciwnym razie zabulgocze pan, idąc na dno. Zaś podnoszenie i osuszanie nie zawsze się opłaca… I nadal żal będzie każdego zerżniętego na papier drzewa. Ale na wszelki wypadek: stopy wody pod kilem!

Tomasz Sas
(20 08 2019)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *