Walter Isaacson
Leonardo
da Vinci
Przełożył Michał Strąkow
Wydawnictwo Insignis, Kraków 2019
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Gen geniuszu nie istnieje…
Od kiedy przeważać jęło przekonanie, że zestaw ponadprzeciętnych cech kreatywnych ludzkiego umysłu, zwany dla uproszczenia talentem, nie jest rezultatem ingerencji metafizycznej w jestestwo jednostki – czyli nie jest dotknięciem palcem bożym lub inną częścią domniemanej anatomii istoty nadprzyrodzonej wyższego rzędu ani iluminacją umysłu (lub tzw. duszy) przez tchnienie osobliwego bytu czy konstruktu eterycznego bądź tylko wyobrażonego, zwanego duchem świętym – trwa poszukiwanie źródła, praprzyczyny tej różnicy między jednostkami gatunku homo sapiens. Różnicy sprawiającej, że jedni (dodajmy, że nieliczni…) są ponad – w sensie genialni umysłem, twórczy i niosący postęp – a inni nie: ledwie średni, odtwórczy, przeciętni (że o idiotach litościwie zmilczymy…). Większość badaczy i poszukiwaczy zdaje się skłaniać ku przyrodniczym poletkom naukowej penetracji, obserwacji procesów fizykochemicznych i biologicznych, sterujących człowiekiem, osobliwe znaczenie przypisując genetyce i socjobiologii. Ale może dałoby się znaleźć i takich, którzy wciąż w dynamice stosunków i procesów społecznych (z uwzględnieniem roli rewolucji ekonomiczno-socjalnej…) chętnie poszukaliby źródła formowania się genialnych jednostek… Rewolucja jako zapalnik geniuszu? Ciekawa hipoteza, nie powiem…
W obecnym stanie wiedzy poszukiwacze źródeł geniuszu gremialnie skłaniają się ku genetyce. Żywią zatem przekonanie – wyspekulowane, nie przebadane laboratoryjnie (za mało pierwszorzędnego materiału porównawczego?) – że wśród kompletu człowieczych genów, białkowych cząstek łańcucha DNA, w których zapisany jest (jak w innych nośnikach informacji…) cały koncept konstrukcyjny człowieka, kryje się fragmencik odpowiedzialny za talenty wszelkiego rodzaju. Ba, ale w którym? I dlaczego nie jest powszechny dla całego gatunku? Dlaczego natura w tej akurat kwestii jest taka skąpa? A może przeciwnie – nie jest skąpa, tylko rozrzutna, ale u większości osobników potencjał niesiony przez gen geniuszu obumiera? Wyznawana przez maksymalistów genetycznych koncepcja białkowego nośnika talentu jest elegancka i ekscytująca. Problem w tym, że na razie niepotwierdzona… I obawiam się, że nie potwierdzi się nigdy. Ostrożniejsi formułują hipotezę mieszalnika. Jak wiadomo, pula genów to owoc (w trybach wiadomego, starego jak świat procesu) połączenia części wyposażenia udzielonego przez mamusię z wkładem wniesionym przez tatusia. Można założyć, że proces ten przebiega wedle ściśle określonych procedur, zawsze tak samo, z takim samym efektem; ale można też przyjąć, że proces jest stochastyczny, a jego rezultat bywa najzupełniej randomowy. Po prostu – co jakiś czas (rzadko i przypadkowo) geny z obu zasobów łączą się tak, że umożliwiają rozwój niepospolitego talentu, zgoła geniuszu. O tym, że jest to proces przypadkowy, świadczą w zasadzie niepowtarzalne losy rodzeństw, pochodzących biologicznie od tych samych rodziców.
Nie sposób zatem bezspornie ustalić, dlaczego urodzony 15 kwietnia 1452 roku pierworodny (aczkolwiek nieślubny, przeto pozbawiony praw do spadku, godności familijnych etc.) syn dwudziestoczteroletniego florenckiego notariusza Piera da Vinci (pierwszy z co najmniej dwunaściorga jego dzieci z trzema kobietami…) i szesnastoletniej Cateriny Lippi – sieroty z chłopskiej familii z okolic toskańskiego miasteczka Vinci (jedyne dziecko tej pary…), któremu na chrzcie nadano imię Leonardo, stał się jednym z pięciu najgenialniejszych ludzi ery nowożytnej (pozostali czterej to oczywiście Mikołaj Kopernik, Izaak Newton, Karol Darwin i Albert Einstein…).
Walter Isaacson, amerykański dziennikarz, popularyzator nauki i biograf geniuszy (poza Leonardem sportretował Steve’a Jobsa – założyciela Apple’a, Beniamina Franklina, Alberta Einsteina, Henry’ego Kissingera…), podjął wielce ambitną próbę… Żywot wielkiego Toskańczyka (w sensie: znajomości faktów, a przynajmniej ich większości, chronologii, dokumentacji) jest dobrze rozpoznany; jego dzieła są policzone, skatalogowane, zakonserwowane, na przemian kradzione i odzyskiwane, pochowane w muzeach i zapewne już nic nowego, dotąd nieznanego, się nie pojawi (choć całkiem niedawno znalazło się kilka rysunków i jeden obraz; ale namiętne spory wokół autorstwa nie są definitywnie rozstrzygnięte…). Isaacson zamierzył zatem sprzęgnięcie w jedno życia artysty z oceną wartości jego dzieła, meandrów osobistych losów porównanych z ujawnionymi w notatnikach poglądami, opiniami, pytaniami, studiami, eksperymentami, pasjami, odkryciami, projektami i planami gigantycznych przedsięwzięć inżynierskich… Bowiem tylko przestudiowanie zapisków mistrza daje dostatecznie pełen pogląd o tym, co w istocie rzeczy napędzało jego umysł i kierowało ku wiecznej, nieustającej pracy.
Badając dorobek mistrza (nie tylko tych kilkanaście znanych jego prac malarskich) Isaacson istotę jego geniuszu odnalazł w niczym nieograniczonej ciekawości, wspartej równie nieograniczoną wyobraźnią. Same notatki mistrza, zwłaszcza robione w drugiej osobie (przez co przybierały formę kategorycznych poleceń…) spisy pomysłów i postulatów badawczych dają niezgorsze pojęcie o zasięgu jego zainteresowań i fantazji. Są tam rozległe i bardzo szczegółowe zapiski oraz studia anatomiczne, plany regulacji i odwracania biegu rzek, konstrukcje maszyn oblężniczych i obronnych, projekty maszyn latających (niektóre z nich, po wiekach zbudowane wedle rysunków mistrza, wzniosły się w powietrze!), rysunkowe analizy ruchu ludzi, koni i ptaków, pośpieszne szkice interesujących, ujrzanych w podróżach twarzy i sylwetek, mapy i plany miast, projekty maszyn hydraulicznych, scenografii teatralnych (mało kto wie, ale Leonardo najlepiej zarabiał w roli twórcy widowisk, projektanta dekoracji i maszynerii scenicznej, reżysera parad, maskarad, triumfalnych korowodów, alegorycznych „żywych obrazów” i innych spektakularnych aspektów życia dworskiego…). Są studia architektoniczne, obserwacje i hipotezy geologiczne, astronomiczne, Znajdzie się przepis na farbę do włosów, zadania geometryczne (geometrii uczył się całe życie), analiza ruchu wody, anatomiczny opis… języka dzięcioła.
Aby ciekawości i wyobraźni sprostać, musiał Leonardo uruchomić i przez długie lata utrzymywać w stanie najwyższej gotowości trzeci element składowy swego geniuszu – mianowicie zmysł obserwacji, umiejętność analitycznego dostrzegania zjawisk w stopniu przeciętnie niewyobrażalnym. Jego opisy mechaniki i aerodynamiki lotu ptaków wydają się zgoła niemożliwe; jak on to widział? Bez fotografii poklatkowej, bez filmów w zwolnionym tempie? Gołym okiem, a w zasadzie bezbłędnie… Podobnie było z badaniem mechaniki i dynamiki ruchu wody wraz z próbami sformułowania teorii maszyn przepływowych. U podstaw tkwiła porządna. gruntowna obserwacja i pomiar… Wniosek: geniusz to praca, ciężka praca. I nieustanne studia nad rzeczywistością. Stawianie ciekawych pytań i szukanie odpowiedzi. Tropienie prawdy. I wszystko w stopniu nieosiągalnym dla przeciętnych ludzi…
A przecież bywał Leonardo badaczem niecierpliwym, twórcą niekonsekwentnym. Ba, leniwym nawet i niezdyscyplinowanym. O czym zaświadcza znaczna liczba projektów niezrealizowanych, pomysłów zarzuconych i niedokończonych. Ale już fazy szkicu i wstępnych przymiarek dawały pojęcie o potędze zamysłu artysty. Wystarczy spojrzeć na zachowane kartony studyjne (pełnowymiarowe, jeden do jednego szkice piórkiem i kredką) do „Bitwy pod Anghiari” – monumentalnego fresku, planowanego i niecierpliwie porzuconego (problemy techniczne z kryciem farb na tynku…) w sali florenckiej rady miejskiej – signorii. Gdyby to dzieło ukończył, byłoby zapewne jego szczytowym osiągnięciem – lepszym niż „Ostatnia wieczerza” i bijącym na głowę genialne portrety nastoletniej kochanki mediolańskiego księcia Sforzy – Cecylii Gallerani oraz żony florenckiego kupca bławatnego – Lisy del Giocondo z Gherardinich. Czyli „Damy z gronostajem” i „Mona Lisy”…
Obejrzenie tego drugiego dzieła, uznawanego powszechnie za największe osiągnięcia malarskie mistrza da Vinci, jest oczywiście możliwe, ale bez satysfakcji. Przepychanka z użyciem łokci, podstępnych kopniaków w kostki, wbijaniem obcasów w stopę i obezwładniających chwytów z arsenału różnych orientalnych sztuk walki w salonach Luwru to jest wprawdzie poważne wyzwanie, godne nawiedzonego wędrowca – ale gdzie w tym wszystkim umiłowanie sztuki? Nie ma i nie może być o nim mowy… Nie w warunkach muzealnych. Lepiej zdać się na zdobycze współczesnej ikonografii, wsparte lekturą choćby minieseju Isaacsona o pani del Giocondo i jej portrecie. Natomiast Cecylię Gallerani można podziwiać w Krakowie (jeśli akurat można…) bez takich muzealnych brewerii, jakie towarzyszą wizycie w paryskim Luwrze. Ale i w tym przypadku lektura tego, co miał do powiedzenia Isaacson o tym arcydziele, wydaje się nieodzowna…
Wielkich malarzy lepiej jest oglądać (w sensie dzieła ich oglądać…), niż o nich czytać. Ale Leonardo da Vinci nie był tylko malarzem, skądinąd lepszym od innych – innowacyjnym, poszukującym. Był geniuszem, polihistorem, o umysłowości obejmującej cały bez mała dorobek współczesnych sobie intelektów i starożytnych poprzedników – ale i coś więcej: on widział przyszłość, nie w sensie prorokowania o kataklizmach, plagach i zdarzeniach w stylu Nostradamusa. On projektował i programował rozwój cywilizacji! Czasem jego myśl wiodła na manowce, czasem pomysł załamywał się z powodu „trudności materiałowych”, ale zawsze poszerzał się obszar skojarzeń, nowych idei, wyzwań i pytań. I pomyśleć, że nie uzyskał żadnego formalnego wykształcenia. Cała jego edukacja zamknęła się w kursie rachunkowości kupieckiej oraz nauce podstaw malarstwa i rzeźby we florenckiej „fabryce sztuki” Andrei del Verrocchia. Są tacy, którzy mniemają, że to szkoda… Akademicki background mógłby uczynić z niego jeszcze większego geniusza. Inni z kolei twierdzą, że to dobrze – akademicki formalizm i przyswojenie poglądów ówczesnych luminarzy wiedzy mogłoby ograniczać jego pasję poznawczą. O zbyt wielu kwestiach myślałby z góry, że z mocy boskiego wyroku są nierozwiązywalne. A ponieważ nie wiedział, rzucał się na nie, jak ów praktykant szlifierza klejnotów wiercący od niechcenia dziurkę w bezcennej perle…
Isaacson dobrze wykonał swą robotę. Sportretował geniusza, który do wszystkiego doszedł sam, nie marnując niczego ze swego daru od natury – otwartego, ciekawego i bystrego umysłu. Przyjemność, z jaką się czyta tę biografię, właśnie do tego da się sprowadzić – to przyjemność obcowania z niepospolitym wydarzeniem w dziejach cywilizacji: życiem i dziełem człowieka, który wyrósł ponad nas.
Tomasz Sas
(4 06 2019)
Brak komentarzy