Koh-i-noor. Historia najsłynniejszego diamentu świata

17 lutego 2019

William Dalrymple, Anita Anand

Koh-i-noor. Historia najsłynniejszego diamentu świata
Przełożył Krzysztof Obłucki
Oficyna Literacka Noir sur Blanc, Warszawa 2019

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Diamenty – nasi najlepsi przyjaciele…

Nazwę Koh-i-noor pamiętam z wczesnego dzieciństwa… W pierwszej połowie lat 50. (chyba jeszcze przed śmiercią Stalina) ojciec przywiózł z dziennikarskiego wypadu do Pragi (tej czeskiej naturalnie…) dla młodszego brata i dla mnie wielką niebieską pluszową małpę-przytulankę (nazwaną Fifa) i okazałe płaskie blaszane pudło z kompletem 144 (wtedy namacalnie nauczyłem się co znaczy tuzin i gros…) różnokolorowych, egzotycznie pachnących kredek. Wszystkie na drewnianej obsadce wytłoczone miały napis (złoconymi literami): Koh-i-noor Hardtmuth Ceske Budejovice. Zanim się zużyły (a trwało to kilka lat…), nazwa wryła mi się w pamięć, a jej składniki – dzięki objaśnieniom ojca oraz encyklopedii Trzaski, Everta i Michalskiego – miałem dokładnie rozpracowane…
Zwłaszcza ten Koh-i-Noor – brylant koronny Imperium Brytyjskiego, obciążony historią krwawą, pełną wojennego zgiełku, zbrodni i wszelakiej nikczemności, jednym przynoszący szczęście, innym wieczną klątwę i śmierć – to działało na wyobraźnię. Zagadki, władza, pożądanie, terror – czemu ta krystaliczna postać węgla ma taką moc (i cenę)? Dobre pytanie… A dobra odpowiedź? – Bo ładnie wygląda, jak nic innego na świecie? Bo nie ma jej zbyt wiele? Bo rozbudza niekontrolowane emocje, żądze, rojenia? Ale dlaczego? Nie wiadomo. Natura ludzka, a osobliwie natura umysłu, jest nadal nieodgadniona. Wszystko wskazuje bowiem na to, że specyficzne właściwości fizykochemiczne diamentów i ich oszlifowanej postaci – brylantów – wywołują w populacji ludzkiej trwałe (i w zasadzie niezmienne od pokoleń…) halucynacje, dotyczące mniemanej wartości tychże kryształów. Bo jak inaczej wytłumaczyć zbiorową (w zasadzie powszechną – pod każdą szerokością i długością geograficzną, w każdej cywilizacji) i trwającą tyle tysiącleci nieprzerwanie po dziś dzień, wiarę w ich wartość, moc i nadprzyrodzone właściwości? Halucynacja, nie inaczej… Cokolwiek to jest – fakty wydają się oczywiste: przetworzony, przeobrażony fizycznie węgiel to coś więcej, niż tylko wybryk Matki-Natury. Ale co dokładnie?
Kamień, zwany Koh-i-noorem (po prostu zwyczajnie, bezpretensjonalnie i skromnie: Góra Światła w sanskrycie i kilku wywodzących się zeń językach…) powstał w głębinach płyty wulkanicznej Dekanu, zastygłej na powierzchni skorupy ziemskiej grubej mieszaniny skał, wyrzuconych w trakcie jednej z większych i dłużej trwających erupcji gorącej lawy. Na powierzchni Ziemi niewiele jest śladów aktywności wulkanicznej równych rozmiarów… Gdy skały Dekanu wystygły, zabrała się za nie woda z prastarych rzek, które – zanim wyschły na dobre – wypłukały i osadziły ogromne połacie piaskowo-żwirowych delt, koryt rzecznych, niecek i innych aluwialnych tworów geologicznych. Niektóre z ziaren tego piasku lub żwirku były produktami termobarycznej metamorfozy węgla w skałach wulkanicznych. No, diamentami po prostu… Największe osiągały rozmiary ziarenek zbóż a nawet grochu, trafiały się okazy wielkości pestek czereśni… A z piasków krainy zwanej Golkondą wydobyto także kilka okazów wielkości kurzego jaja, a zapewne i większych. Wszystkie przecudnej urody…
Czy był wśród nich Koh-i-noor, a jeśli tak, to konkretnie gdzie i kiedy wykopany? Prawdopodobnie, ale ścisłych źródłowych danych brak. Gdyby to było w Chinach, natrafilibyśmy na pewno na precyzyjne zapiski archiwalne, choćby dzienne raporty wydobycia w kopalniach, czy rejestry wypłat premii dla kopaczy. Ale to Indie – lekko szalone, anarchistyczne, jurodiwe, uduchowione. Z wielu względów nie ma też sposobności przeprowadzenia badań śledczych, porównawczych przy pomocy spektroskopii, mikroskopii elektronowej, analizy fizykochemicznej na poziomie atomowym. Zresztą po co? Dla Hindusów, Sikhów, Pasztunów, Afgańczyków i innych ludów Indyjskiego Półwyspu, niezależnie od wiary, jaka wyznają, ten kamień – Koh-i-noor – nie ma wartości materialnej, tylko symboliczną, transcendentalną, zgoła metafizyczną. Jest po prostu Okiem Boga – narzędziem, którym siły wyższe kontrolują świat,zaglądają w ludzkie dusze, rejestrują uczynki, ustawiają kolejkę i przywileje reinkarnacji. Temu, kto go posiada, przynosi szczęście, żadnej klątwy nie ściąga – przeciwnie: dowodzi, że posiadacz pokonał swoich wrogów i może się cieszyć blaskiem, który kamień roztacza, bo to widomy znak przychylności bogów. Istotnie, gdy się zastanowić bliżej, coś w tym podejściu jest… Przecież bogobojni, przesądni mieszkańcy krain na południe od Himalajów i Karakorum nie wariowaliby tak na punkcie klejnotów z Golkondy, gdyby wierzyli, że przynoszą pecha, nieszczęścia i śmierć. Te gadki i bajdy o klątwach, rzucanych na posiadaczy wielkich diamentów, to fabularne wymysły przybyszów z Europy i północy Azji. Fakt – wlokła się za kamieniami śmierć i inne nieszczęścia – taka karma… Ale zdobywcy za to mieli się dobrze, choć na ogół krótko. Brylantów bowiem zawsze było mniej niż dzielnych wojowników czy zręcznych kombinatorów.
W starych kronikach, boskich legendach i księgach religijnych wielkie kamienie roztaczają swą moc od dawna. Tyle że pod różnymi nazwami, a ich opisy są niejednoznaczne, metaforyczne i nie zawierają konkretnych gemmologicznych wskazówek. Skoro się o nich wspomina, to znaczy na pewno jedynie to, że istniały. Ale do identyfikacji to za mało… Sytuacja uległa zmianie, gdy terytoria Indii jęli penetrować pierwsi przybysze z Europy: portugalscy kupcy zakładający faktorie na wybrzeżach (wśród nich piękne miasto Goa), agenci handlowi, awanturnicy, dyplomaci… Wielu z nich spisywało relacje, bliższe stanowi faktycznemu spraw na Półwyspie. Opisy skarbów Indii zajmowały w tych relacjach poczesne miejsce. Gdy w 1600 roku królowa Elżbieta I podpisała edykt ustanawiający monopol handlowy na rzecz założonej przez prywatnych inwestorów Angielskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, penetracja Indii przybrała formy zorganizowane. Socjusze Kompanii – dżentelmeni zainteresowani mnożeniem zysków per fas et nefas – nie wzdragali się przed żadnym bandyckim (przepraszam: kapitalistycznym) numerem i roztoczyli ścisły, acz dyskretny nadzór na polityką Indii, by nic nie umknęło ich uwadze, a osobliwie – skarby w pałacach maharadżów, cesarzy, królów i pomniejszych władców. Toteż wędrówki i krwawe przygody Koh-i-noora w ciągu ostatnich mniej więcej pięciuset lat są w miarę dobrze udokumentowane i skoordynowane z politycznymi i społecznymi dziejami Indii.
Dalrymple plotki i mity o Koh-i-noorze wyrzucił na śmietnik. Zwłaszcza raport Theo Metcalfe’a, urzędnika magistratu w Delhi – lekkoducha i hazardzisty, dla gubernatora; Metcalfe po prostu pozbierał legendy i plotki na bazarze w Delhi… Dalrymple wespół z Anitą Anand (specjalistką w kwestii starań współczesnych państw i obywateli półwyspu o… zwrot brylantu) napisał tylko to, co było udokumentowane, z obfitymi szczegółami i budzącą zazdrość pieczołowitością. Etapów i fragmentów wędrówki klejnotu przez ziemie, królestwa, miasta, czas i ludzkie ręce oczywiście tu nie streścimy. Zamiast tego pozwolimy sobie tylko pomieścić ostrzeżenie: lektura wymaga niezwykle wzmożonej uwagi i staranności w zapamiętywaniu, dat, nazwisk i miejsc oraz nieco perwersyjnej „rozdzielczości” percepcji podczas zgłębiania opisów wyrafinowanych rodzajów gwałtownej śmierci i tortur. Sam przyznaję, że niektóre z nich robią wrażenie mrożące… O kilku nie miałem pojęcia – na przykład wsypanie do ust i gardła solidnej porcji… prochu strzelniczego i odpalenie… Sam opis procedury już wymaga niezłej odporności na makabrę, a co dopiero szczegółowy raport post factum…
A sam klejnot? No cóż, żaden z jego prawowitych (lub nie…) hinduskich, mogolskich czy afgańskich właścicieli nie miał szans w starciu z cierpliwą i morderczo skuteczną Kompanią Wschodnioindyjską. Ostatnim rodowitym mieszkańcem Półwyspu, który miał go w dłoni, był maharadża Pendżabu – królestwa Sikhów – dziesięcioletni Dalip Singh. W pałacu w Lahore 29 marca 1849 roku podpisał akt kapitulacji w wojnie Sikhów przeciw wojskom Kompanii. Koh-i-noora przejęli Anglicy. Udziałowcy Kompanii i brytyjska administracja Indii postanowili przekazać klejnot swej królowej – Wiktorii. Teraz leży w skarbcu koronnym; czasem pojawiał się na szczycie jednej z imperialnych koron Zjednoczonego Królestwa. Królowa Elżbieta II go nie nosi, chociaż w legendy o klątwie oczywiście oficjalnie nie wierzy…
Tomasz Sas
(17 02 2019)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *