Ilona Gołębiewska
Teatr pod Białym Latawcem
Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza SA, Warszawa 2018
Rekomendacja: -1/7
Ocena okładki: 2/5
Świat jest piękny, ludzie są dobrzy, dzieci kochane,
zaś miłość oczywiście zwycięża…
I każdego roku właśnie o tej porze… zaglądam do wylosowanego na chybił trafił romansu z obfitego przedświątecznego wysypu. Wyrobów książkopodobnych… Ograniczam się tylko do romansów, które są zaledwie jedną trzecią wysypiska, bo na pozostałe „książkopodobne” – czyli tzw. literaturę fantasy w trzecim gatunku (znaczy rąbaną razem z budą) i poradniki z cyklu „jak żyć?” – już sił nie starcza. Zdrowie mam tylko jedno, na dodatek ostatnimi czasy nieco nadwyrężone. Więc ze wszystkiego niech już będzie romans…
Ilona Gołębiewska to przypadek. Losowy. Ale ciekawy – nie narzekam na ten los. Okazało się, że Ilona Gołębiewska to fabryka romansów. Mołodycia (rocznik 1987), a debiutowała na rynku wydawniczym sześć lat temu – tomem poezyj o ambitnym tytule „Traktat życia”. To dzięki niemu zapewne należy do Światowego Stowarzyszenia Poetów – organizacji nader mgławicowej, światu bliżej nieznanej (ale w biografijce autorki na lewym skrzydełku „Teatru pod Białym Latawcem” stoi jak byk, że do takowej należy…). Podejrzewam wszelako, że to jakaś hucpa, internetowa mistyfikacja, która śmierdzi z daleka przewałem na modłę nigeryjską… Ale mniejsza z tym – nie za poezję lubimy Gołębiewską, ani za pracę naukową „Obraz starości w prozie Marii Kuncewiczowej” (azaliż byłby to spreparowany do postaci wydawniczej doktorat?). Ale lubimy ją za to, że w ubiegłym roku poczęła strugać romansowe powieści. Zaczęła ambitnie – trylogią, ni mniej ni więcej – od marca 2017 roku do marca bieżącego roku ukazały się: „Powrót do starego domu”, „Tajemnice starego domu” i „Pamiętnik ze starego domu”. Temat wiadomy już z samego tytułu: po nieudanym podboju centrali rejterada z podkulonym ogonem do korzeni na prowincji; a tam wiadomo: komplikacje serdeczne wcale nie mniejsze – wystarczy tylko się rozejrzeć… Po trzech miesiącach wyszła czwarta książka Gołębiewskiej – „Miłość ma twoje imię” (romans z odwiecznym pytaniem, na które wciąż nie ma dobrej odpowiedzi: dlaczego kobiety zakochują się w łajdakach i popaprańcach, a potem cierpią i nie odkochują się…). No i kilka tygodni temu piąta książka, oczywiście romans jak najbardziej – „Teatr pod Białym Latawcem”. Z gatunku romansów optymistycznych z totalnym szczęśliwym zakończeniem. Ale nie dla wszystkich. Co to, to nie. Źli będą oczywiście napiętnowani, a niektórzy nawet przykładnie ukarani (ale bez przesady…). No i dobrze – pani Gołębiewska na szczęście przyswoiła zasadę, że happy-endy nie dotyczą całej populacji postaci pierwszoplanowych, drugoplanowych i tych z „chóru”; zawsze musi zostać z tyłu ktoś odkopnięty przez los. Wtedy jest wiarygodnie.
Akcja zaczyna się klasycznie: piękna i młoda (trzydziestka cirkaebaut…) Zuza – dziennikarka stołeczna (aczkolwiek oczywiście słoik z Opola…), przebojowa i bezwzględna harpia (wszelako zawsze w słusznej sprawie!), nadziewa się na fangę, wymierzoną przez zaatakowanego fabrykanta leków, który wytoczył i wygrał (bo świadkowie jakoś stracili pamięć i odwołali zeznania…) proces o zniesławienie i półmilionowe odszkodowanie, którego redakcja Zuzy spłacać nie chciała. Nasza bohaterka zbankrutowała – straciła posadę (narzeczony też się chwilowo wypiął), sprzedała apartament na Mokotowie, wylądowała w wynajętej klitce w starej kamienicy na Woli, ledwo zdobyła fuchę w plotkarskim tygodniku dla niewybrednych pań. I… postanowiła, że się jeszcze odegra.
Znacie? No pewnie… Młoda, śliczna dziennikarka po przejściach to standardowa bohaterka romansów krajowej (czasem wydaje się, że chyba nie tylko…) produkcji. Ale zygzak, jakiego fabularna przemyślność autorki dokonuje w tym momencie narracji, jest już jej indywidualnym wkładem w teorię i praktykę literatury romansowej. Los Zuzy bowiem nie pozostaje na starych tropach, by się odegrać – na wiarołomnym, tchórzliwym narzeczonym, na wrednym, fałszywym i obleśnym naczelnym, na rzekomych przyjaciołach… Nie – los Zuzy rozpoczyna nową pętlę, na innych częstotliwościach i w innym pejzażu. Zmiana dekoracji – trzeba przyznać, że dość umiejętna – to wyraźny sygnał tkwiącego w twórczym ekwipunku Gołębiewskiej potencjału. Ale tylko sygnał – realizacja bowiem tego potencjału nie narusza, nie eksploatuje. Tyle tylko, że opowiadanie znienacka zanurza się w rzeczywistość nierzeczywistą, magiczną zgoła. Pojawiają się baśniowe archetypy Dobrej Wróżki, Złego Mocarza (jak z Pięknej i Bestii) – nosiciela tragicznej tajemnicy, z której Piękna Księżniczka go uwalnia, ratując dekoracje przed zagładą. A na koniec wszyscy (no, prawie…) radośnie pląsają.
To, co tu napisałem, to nie jest spoiler, czyli niedozwolone, wielce naganne zdradzanie zakończenia, odbierające przyjemność czytania. Uchowaj mnie, Matko Naturo… Ale bez krótkiego choćby napomknienia o bohaterach nowej pętli Zuzy nie sposób objaśnić, jak stare schematy zabuksowały i wywaliły się w nowym pejzażu… po pierwsze: klasyczna, nieodzowna w każdym typowym romansie figura Starszej Pani. To może być wścibska, nieznośna staruszka, którą główna bohaterka na sam koniec obłaskawia mocą swego anielskiego charakteru, ale może też być dobrą duszą od początku: powiernicą, opiekunką, przewodniczką duchową, recenzentką, doradczynią i wsparciem wszelakim (plus talent do pieczenia drożdżowych bułeczek…). U Gołębiewskiej dodatkowo w roli Starszej Pani obsadzona została wielka aktorka, córka jeszcze większej, przedwojennej gwiazdy teatru i kina. Przez nią Zuza trafia do drugiego symbolicznego bohatera tej narracji – arcypożytecznej Fundacji Złotych Serc, zajmującej się dziećmi z upośledzeniami, akurat na terytorium sąsiedniego teatru. Trzeci bohater – Zły Mocarz, czyli wredny i nieludzko bogaty deweloper (aczkolwiek na swój sposób przystojny tudzież interesujący) , który ma biznesowe zakusy na budynek teatru (spowodowane także osobistymi, jakże dramatycznymi motywami…) – oczywiście zostanie obezwładniony przez przebojową i bezkompromisową dziennikarkę Zuzę. I to by było na tyle.
W sumie więc Ilona Gołębiewska dobry pomysł miała, ale go nie wykorzystała. Co jej przeszkodziło? Niewolnicze wręcz trzymanie się schematów, wypracowanych przez literaturę romansową. Ale to jakoś można wytłumaczyć – z analizy rynku bowiem wynika, że czytelnicy (a w zasadzie czytelniczki, bowiem ten typ literatury mocno jest zorientowany płciowo…) właśnie tego oczekują: schematu… Didaskalia mogą się zmieniać dowolnie (nawet niech będą teatralne), ale fabularna oś akcji to świętość. Jest Ona, jest niegodzien zaufania Kochanek (za to podobno rewelacyjny w łóżku), jest tajemniczy Ten Trzeci – trudny do zdobycia, ale przez to podniecający, są wszystkie pozostałe regulaminowe postacie. Klasyka – romans komiśny… To znaczy wypieczony według receptury zatwierdzonej urzędowo. Z odmierzonym wsadem paździerzy, drewnianych trocin i otrąb…
Tak się bowiem składa, że pewna (umiarkowana!) łatwość klecenia fabuły i schematycznego odrysowywania bohaterów idzie u Gołębiewskiej w parze z poważnym niedostatkiem stylu. Forma drewniana, nieporadnie strugana, językowo trochę koślawa i sztywna, bez finezji, lekkości i spontaniczności. Dlatego czyta się bez satysfakcji. I rzeczywiście robi się żal każdego zerżniętego na papier drzewa. W związku z tym smutnym wrażeniem mam do czytelniczek Gołębiewskiej jedną prośbę – nie na teraz, ale na wiosnę: niech każda weźmie i kupi sadzonkę jednego choćby drzewka i posadzi takowe gdzieś w dogodnym miejscu, w ładnych okolicznościach przyrody. To będzie dobre zadośćuczynienie za lekturę, która oczywiście mieści się w granicach normy, ale pewien dyskomfort pozostawia… Jeśli autorka nie przeszlifuje swego talentu, nie zwolni tempa na rzecz jakości (przy okazji dobra rada: czytaj własne teksty po ich napisaniu…), to lepiej niech zmieni zawód – przynajmniej założy jednoosobową działalność gospodarczą pod sugestywnym szyldem: „Romansopisanie. Terapie, halucynacje, zabiegi „pa duszam”, treningi wytrzymałościowe i odpornościowe. Naleśniki ze szpinakiem i serem. Imaginacje, wycinanki, teatrzyk cieni, struganie w drewnie, okadzanie. Kapelusze. Tajemnice serdeczne etc. Warsztat świadczy usługi dla ludności w umiarkowanych cenach i dogodnych (krótkich!) terminach. Gwarancji nie udziela się. Chusteczki do odsączania łez wliczone w koszty. Dla przynoszących własny wsad alkoholowy – rabat…”
Tomasz Sas
(11 12 2018)
Brak komentarzy