Jørn Lier Horst
Jedna jedyna
Przełożyła Milena Skoczko
Wydawnictwo Smak Słowa, Sopot 2018
Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 3/5
Kobieca piłka ręczna to niebezpieczny sport…
Norweski kryminał wciąż nieśmiało wychyla się z cienia rzucanego przez inną potęgę skandynawską, a w zasadzie światową – rozpanoszony po sąsiedzku kryminał szwedzki. Cień jest tak wielki, że część globalnej publiczności nie odróżnia obu krain, traktując jej jako jedną wielką skandynawską arenę literacką (łącznie z Danią, Islandią i Finlandią). Bo to klimaty wspólne, języki podobne (poza fińskim oczywiście!) i porównywalne dylematy społeczne. Co za różnica, że Camilla Läckberg ma paszport Królestwa Szwecji, Jo Nesbø jest poddanym króla Norwegów Haralda V, radykalny Michael Katz Krefeld jest Duńczykiem, zaś Arnaldur Indridasson – dzielnym islandzkim wikingiem? W lekturze tego nie widać: piszą podobnie – tylko akcenty topograficzne i scenograficzne się różnią. Więc trafiają do jednego wora z etykietką: skandynawska powieść kryminalna w stylu noir. Bo czerń to obowiązkowy transgraniczny koloryt intelektualnego klimatu tej literatury…
Wskutek szwedzkiego cienia w literaturze norweskiej kojarzyłem tylko dwa nazwiska: wspomnianego Nesbø i Karin Fossum. O istnieniu Jørna Lier Horsta nie miałem bladego pojęcia. A tu proszę – nie tylko jest, ale po polsku wydano dotąd dziesięć jego powieści z cyklu o komisarzu policji z Larvik – Williamie Wistingu i dziesięć kryminałów dla młodzieży z dwóch serii: Clue i Biuro Detektywistyczne nr 2… Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Zwłaszcza że – jak się dowodnie w procesie lektury okazało – nie są to tuzinkowe powieścidła o grafomańsko-komercyjnej proweniencji. Przeciwnie: porządne rzemiosło, kawał dobrej policyjnej psychologii, niebanalne intrygi i pełnokrwiste portrety protagonistów narracji. Czegóż więcej trzeba? Iskry bożej – separującej geniusz od rzemiosła? Też trochę jej jest… Horst jest zawodowcem; jeszcze pięć lat temu był policjantem z wykształceniem kryminologicznym i psychologicznym, szefem okręgowego wydziału śledczego w Vestfold – literaturą na pełny etat zajął się, gdy poczuł, że da się z tego wyżyć i utrzymać rodzinę…
„Jedna jedyna” to kilka (góra pięć, może sześć…) godzin spokojnej lektury. Bez wyrzutów sumienia, że traci się czas. Nie może być inaczej, gdy w niedużym miasteczku Larvik (południowa Norwegia, w zasadzie niedaleko od Oslo…) nagle znika 20-letnia Kajsa Berg – utalentowana piłkarka ręczna, podpora miejscowego klubu i reprezentacji kraju. Handball to w Norwegii sport niemal narodowy; może nie tak jak narciarstwo, ale zawsze… Obie reprezentacje – męska i żeńska – mają ogromne kolekcje tytułów mistrzów świata, Europy i pokaźny zbiór medali olimpijskich (kobiety w XXI wieku: dwa złote i jeden brązowy…). Nic więc dziwnego, że zniknięcie zawodniczki krajowej kadry mocno pobudza media, kibiców i opinię publiczną, a nawet tzw. czynniki oficjalne – polityków itp. A do tego przyszło upalne lato i „ogóry” w mediach stały się nieznośne, więc takiej gratki nie odpuściłby nikt.
A komisarz Wisting nie lubi pracować pod presją. Zresztą kto lubi? Nie jest kibicem piłki ręcznej, ale sam jest ciekaw, co też takiego mogło się przytrafić atrakcyjnej i popularnej dziewczynie w jego zazwyczaj spokojnym miasteczku. Nękanym wprawdzie ostatnio przez falę włamań, ale to przecież nie to samo, co zaginięcie, na milę cuchnące ewentualnym, łatwo prognozowalnym statystycznie dramatycznym finałem… A ponieważ chwilowo komisarz nie ma żadnych zobowiązań (dorosłe dzieci „na swoim”, żona od dwóch lat w Afryce w edukacyjnym programie pomocowym), rzuca się w wir pracy… Ale postępów w poszukiwaniach nie ma; komisarz dochodzi tylko do wniosku, że najowocniej dla śledztwa będzie, gdy skoncentrują się na kręgu bliskich znajomych Kajsy. Sytuacji żadną miarą nie rozjaśniają też dwa morderstwa – trenera i kochanka piłkarki oraz byłego boksera, narkomana i złodziejaszka, niejakiego Muchy. Ten pierwszy ginie w pożarze lasu, skrępowany i przytroczony do drzewa kajdankami; drugi zakopany żywcem w głębokim leśnym grobie… Coś łączy obie te zbrodnie z zaginięciem dziewczyny – podpowiada intuicja. Ale co? Odkrycie kilku tajemnic w życiu piłkarki Kajsy też nie posuwa śledztwa we właściwym kierunku. Do odnalezienia dziewczyny nawet jakby dalej…
W tym miejscu porzucimy fabularną narrację Jørna Liera Hosta – zgodnie z naszą umową w kwestii niezdradzania szczegółów intrygi – tego po prostu nie robimy! W miejscu i czasie, gdy gubią się ślady, jest najciekawiej, bo to znak, że zgodnie z logiką standardowej intrygi kryminalnej, zaraz nadejdzie oczekiwany PRZEŁOM… Więc już sami sobie doczytajcie; ja tylko obiecuję niemałą satysfakcję… Bo Jørn Lier zna się na policyjnej robocie – w końcu był gliniarzem na wysokim szczeblu, a w Norwegii awansuje się raczej nie dzięki politycznemu poparciu, ale fachowym sukcesom. Więc musiał sporo tych przestępców nałapać i postawić przed sądem, zanim został szefem okręgowego wydziału śledczego – nawet na takim spokojnym zadupiu jak Larvik…
Niewątpliwie autorskim pomysłem Horsta jest technika śledcza hipotez niemożliwych, co polega na odłączeniu wszelkich ograniczników, hamulców i rutynowych, regulaminowych procedur na czas przeprowadzenia intelektualnych spekulacji, dotyczących ofiary, sprawcy, dowodów i motywu. Absurdalne hipotezy, zwłaszcza te kuszące swoją prostotą i logiką, pozwalają eliminować tropy, powiązania i sekwencje przyczynowo-skutkowe prowadzące na manowce. Ale jeśli jakiś pomysł śledczy, poddany próbie redukcji do absurdu, się ostanie – może być obiecujący. Wystarczy pomyśleć nieregulaminowo, pozornie głupio, bez rutynowych stereotypów, by dokopać się prawdy. Dozwolone jest nawet myślenie w stylu – fakty się nie zgadzają? Tym gorzej dla faktów! Jak na skandynawską policję, opisywaną w skandynawskich kryminałach i powieściach sensacyjnych – to rewolucja! Wystarczy poczytać Arne Dahla czy wczesnego Mankella, zmagających się z rutyniarstwem swych bohaterów.
Horst ma jeszcze jedną wadozaletę: nie ma poglądów politycznych – ergo: wolny jest od nieznośnej poprawności tudzież dydaktyki socjalnej i klasowej, tak mocno obecnej u innych – na przykład u Stiega Larssona. Zresztą w miarę egalitarnej (począwszy od dynastii panującej) Norwegii to byłoby zupełnie niepotrzebne… W zamian mamy kawał dobrej roboty psychologicznej; Horst jest niezrównany, gdy chodzi o wpuszczanie swych bohaterów w maliny, gdy za bardzo zaczynają się przywiązywać do własnej domniemanej genialności. Nie oszczędza Wistinga (a przecież to jego alter ego…) i wystawia go na ciężkie próby intelektualne. Ale poza tym ten komisarz William Wisting (wnuk polarnika z ekipy Roalda Amundsena) to normalny facet – żadna patologia, tak ulubiona przez innych autorów, tworzących postaci policyjnych detektywów, obowiązkowo porąbanych jak wiejska sławojka po trzecim ataku spawacza…
Lektura „Jednej jedynej” jest z jeszcze innego powodu przyjemnością… Otóż od pewnego czasu obserwuję sui generis zapętlenie intelektualne skandynawskiej powieści kryminalnej – ku coraz czarniejszemu odcieniowi czerni. Literatura ta – zapewne dumna ze swej reputacji noir – stara się jej sprostać, brnąc w horror i piętrząc okropieństwa. Każdy autor, śledzący osiągnięcia czy wręcz rynkowe sukcesy kolegów, podkręca napięcie. Robi się dziwnie, coraz dziwniej – jak zauważyłaby Alicja… Natomiast Jørn Lier Horst próbuje się obejść bez czarnego piętna, bez epatowania. Oczywiście zbrodnia jest najdobitniejszym dowodem czerni duszy ludzkiej, ale nie zawsze trzeba wszystko wywlekać; można sobie poradzić bez tej aury zła.
Czy to nowy trend w skandynawskim kryminale? Nie wiem. Ale warto teraz śledzić aktualną produkcję – może Jørn Lier Horst jest Wielkim Odnowicielem? Może znajdzie naśladowców, którzy już nie będą się tak napinać, jak dzisiejsza czołówka? Może zamiast kryminałów noir zaczną pisać zwykłe, bezprzymiotnikowe? Ale za to dobre?
Tomasz Sas
(31 05 2018)
Brak komentarzy