Pape Satàn aleppe. Kroniki płynnego społeczeństwa

2 października 2017

Umberto Eco
Pape Satàn aleppe. Kroniki płynnego społeczeństwa
Przekład: Alicja Bruś
Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2017

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Testament filozofa, czyli zapamiętajcie chociaż odrobinę z tego, com powiedział…

Trudno się to czyta ze świadomością, że więcej Eco już nie będzie. Nic w papierach ponad to ani nie ukryto, ani nie odkryto. Chyba. Może są gdzieś jakieś iuvenilia i inedita, jak choćby te wiersze młodzieńcze, które Umberto za swoje niemanie talentu skazał na eksterminację (ale może to była tylko ekstradycja?). Nad skompletowaniem tego tomu z wybranych pod kątem „płynnego społeczeństwa” (czyli koncepcji sformułowanej przez Zygmunta Baumana) felietonów drukowanych w tygodniku „l’Espresso” Eco pracował do ostatnich dni życia. Można zatem przyjąć, że właśnie trzymamy w ręku coś w rodzaju testamentu filozofa, na dodatek potwornie aktualnego, dotyczącego procesu przemian dziejących się tu i teraz – wedle Baumana: sumy kryzysów, toczących (z różnych powodów, ale jednocześnie) zastany, w miarę trwały obraz świata. To, co się z kryzysów wyłania, na razie nie da się opisać wedle ustalonego porządku, jasno i zrozumiale; a osobliwie zaś nie da się nic pewnego przewidzieć, co się z tym czymś stanie… Powiedzieć, że Eco zostawił nas z ręką w nocniku, to nic nie powiedzieć. Ale jedna przynajmniej wskazówka jest jasna: czytajcie, zapamiętujcie, szukajcie. Szukajcie tych cholernych narzędzi, bez których nie zrozumiecie, jak tę płynność przyhamować choćby trochę. Może potem uda się coś ocalić, coś ustalić, może nawet zestalić?
Tytuł książki nie stanowi tajemnicy dla żadnego chyba posiadacza włoskiej matury humanistycznej, albowiem pochodzi z „La Divina Commedia” Dantego Alighieri – dzieła fundamentalnego dla włoskiej edukacji filologicznej; bezlitośnie wałkowanego w szkołach lata całe. A tego nie da się z niczym znanym z naszego gruntu porównać – to, dajmy na to, tak, jakby (nie przymierzając zbyt drobiazgowo…) całego Mickiewicza ze Słowackim do kupy szczegółowej poddać egzegezie przez dziesięć lat (z dwunastu…) obowiązku szkolnego. Pape Satan aleppe to początek pieśni siódmej „Piekła” – pierwszej części wędrówki przez świat umarłych. „Pape Satan, Pape Satan, aleppe! – zaryczał Plutus ze swej chrypłej krtani;” („Boska komedia” – wydanie PIW z 1965 roku; przekład Edwarda Porębowicza). Nie wiadomo, co to znaczy dokładnie, bowiem Dante zapisał to w wymyślonym przez siebie języku niby-piekielnym. Egzegeci w zasadzie są zgodni, że strażnik otchłani – Plutus (może chodzi o Plutona, może nie?) chciał przestraszyć, zbić z tropu wędrowców – poetów: Dantego i jego mentora Wergiliusza… Bardzo być może; w każdym razie Eco wyznał, że użył tego cytatu w roli tytułu, bo doskonale pasuje do wszystkiego, co chciałby powiedzieć…
Eco był felietonistą pracowitym, regularnym. Zaczął w 1985 roku. Teksty do 2000 roku wykorzystał w zbiorach „Zapisków na pudełkach od zapałek” (ściślej: na dwóch wewnętrznych niezadrukowanych stronach okładek papierowych zapałek książeczkowych marki Minerva….). Później część felietonów – takich śmieszniejszych i śmielszych nieco, a traktujących o filozoficznych zagadkach życia codziennego – zebrał w tomie „Jak podróżować z łososiem” (rekomendowanym w tym blogu 22 stycznia 2017 roku). Z pozostałych il professore Umberto ułożył księgę zbierającą do kupy jego narastającą fascynację koncepcją Baumana. Felietony okazały się tworzywem idealnym. W płynnym skądinąd świecie takie pilne pisanie to rzadki przymiot; poważny tekst nie o byle czym co dwa tygodnie przez piętnaście lat (2000 – 2015). Miał z czego wybierać… Wybrał teksty roztropne, pod pozorem palącej aktualności jednak ponadczasowe, pomnażające kapitał obrotowy myśli ludzkiej.
W sumie chodziło mu o to, by do poznawczo groźnej płynnej rzeczywistości, więc w gruncie rzeczy do jej płynnych elementów – nie do całości – podejść na tyle naukowo (empirycznie i analitycznie), na ile się da. Każdy uchwycony i przeanalizowany felietonową metodą drobiazg, składający się na obraz płynnego, Baumanowskiego świata, został ułożony w odpowiadającej mu sekwencji, zestawiony z podobnymi tematycznie. Ergo: zaprzęgnięty do zdiagnozowania któregoś z problemów płynności… Jest tego sporo, co oznacza, że Eco przejął się koncepcją Baumana, autentycznie zaniepokoił i poszukiwał dróg wyjścia. Nie zestrzeliły mu się one w jednolitą, elegancko sformułowaną teorię, ale był już blisko… Pytanie tylko – czy tej teorii chciał? Moim zdaniem jeszcze nie… Wydaje się, że wciąż bardziej zaprzątały go czynności śledcze. Segregując na różne sposoby swoje felietony w końcu odnalazł kilkanaście idei, wokół których dało się je pogrupować. To nie jest łatwa robota: przecież pisząc z tygodnia na tydzień czy co dwa tygodnie jakieś aktualne teksty, nie mógł zakładać, co z nimi później zrobi. Wydawca „l’Espresso” zdecydowanie oczekiwał (zapewne nie formułując tego żądania wprost, otwarcie…) bieżącej i dosłownej różnorodności. A i sam autor nie zamierzał być jednostajny. Trochę znam tę elitarną grupę zawodową – międzynarodówkę felietonistów. To ambitne bestie; a każda z nich za punkt honoru uważa być bardziej erudycyjną, bardziej wszechstronną, bardziej dowcipną, bardziej zorientowaną, bardziej złośliwą, bardziej cyniczną niż którykolwiek z konkurentów. Czy słyszeliście kiedyś o prawdziwej przyjaźni między felietonistami? Bo ja nie… W tej sytuacji nie sposób sobie wyobrazić rasowego felietonisty, który regularnie publikuje kolejne rozdziały swej planowanej pieczołowicie księgi filozoficznej, traktatu o arcyważnych sprawach, problemach kosmicznych i egzystencjalnych. No nie! Nie do pomyślenia!
Ale gdy wybitny profesor selekcjonuje swe ulotne dziełka z marginesów, drobiazgi z zapałczanych książeczek (choć w rzeczywistości wcale tak o nich nie myślał – przeciwnie: traktował nader serio…), by nadać im jeszcze więcej sensu, by przemówiły nieco inaczej niż miały wtedy, gdy były pisane… No, to robi się ciekawie! Autor wyłuskał 176 felietonów, jego zdaniem zdatnych do ponownego użycia, być może poddał je lekkiemu recyklingowi (chciałbym wierzyć, że nie; ale ostatecznie wszelkie poprawki gotów jestem zaakceptować), uzdatnił i posegregował – do czternastu rozdziałów, grupujących główne (aczkolwiek nie wszystkie!) dylematy płynnego Baumanowskiego kosmosu: od rozważań o religii, filozofii, rasizmie, śmierci i nienawiści – po telefony komórkowe, teorie spiskowe, mass media i dobre wychowanie… I co tam jeszcze cywilizacja wymyśliła i skomplikowała na tyle, że warto się tym zająć w druku…
176 felietonów gazetowych (więc tekstów z definicji o krótkotrwałym terminie „spożycia”) dostało od autora powołanie mobilizacyjne – z archiwalnej rezerwy na pierwszą linię frontu. Jedne z nich są ostrzelane, wymusztrowane i sprawne. Inne nabrały przymiotów gnuśnego rezerwisty (oporność wobec kwestii poprawnego celowania, mięśniowo-brzuszna ociężałość sylwetki i niedowład kończyn…). Jedne są uniwersalne po wsze czasy (na przykład tekst o Harrym Potterze…), inne wpadły w odmęty historii i bez solidnego aparatu przypisów rozszyfrować się ich nie da. Zresztą z natury rzeczy Eco jest autorem italocenrycznym; mimo światowej ogłady i intelektualnej zaborczości terytorialnej, koncentruje swój wysiłek umysłowy na zjawiskach o charakterze mniej więcej lokalnym, włoskim. I tego nie przeskoczymy. Wśród polskich czytelników znajomość i świadomość złożoności włoskiego życia kulturalnego, politycznego, naukowego – jego fermentów, meandrów, polemik, awantur – jest nieznaczna. I tego skąpe przypisy tłumaczki i wydawcy raczej nie poprawią. Wszelako, ograniczenia te pominąwszy, lektura felietonów Eco to przygoda umysłowa nieporównanej klarowności – łagodna, głęboka i budująca… Nawet jeśli nie wszystko przemawia z równą siłą. Ale gdy czytam kilka tekstów o dyktaturce populizmu medialnego niejakiego Silvia Berlusconiego, nabieram pewności w kwestii profetycznych talentów Eco, bo czytam w istocie rzeczy o Trumpie, Orbanie i volens nolens Kaczyńskim… Siła wiedzy filozofa i antropologa, ot co!
Eco czytać warto zawsze i wszędzie. I wszystko, co napisał. A te felietony osobliwie… Zwłaszcza po wstępnym jego wyznaniu, że będzie pisał o wszystkim, co mu tylko przyjdzie do głowy. A do takiej głowy przychodziło wiele. To był doprawdy jeden z czołówki globalnej elity (ale nielicznej) intelektualistów, którym wierzyło się (i nadal wierzy) na słowo. Nie sposób zresztą byłoby nie wierzyć komuś, kto napisał „Imię róży”.
Tomasz Sas
(2 10 2017)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *