Karmin

9 marca 2017

Agnieszka Meyer 
Karmin
Wydawnictwo mg, Warszawa (?) 2017

Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 3/5

Księgi są nieśmiertelne, ale… potrzebują strażnika

Jestem zakłopotany… Po lekturze „Karminu” Agnieszki Meyer mnie to zakłopotanie dopadło. Po pierwsze – dlatego, że to powieściowy debiut autorki skądinąd w pisaniu biegłej (dziennikarstwo i temuż podobne…). A wobec debiutów zwykłem stosować niejakie ulgi (dopiero test drugiej książki decyduje…). Po drugie – bo to romans jak się patrzy: z nutką skrytej powagi, metafizyki, wiedzy tajemnej tudzież transcendencji i profesjonalnego bibliofilstwa; z dobrym seksem, w globalnej scenografii, z rozstaniami, nieporozumieniami, rozpaczą, zaborczością, podejrzliwą zazdrością oraz niemożnością – wręcz atrofią umiejętności porozumiewania się… Po trzecie zaś – gdyby literalnie zastosować krytycznoliterackie narzędzia wartościujące w sensie ścisłym, nie obeszłoby się bez użycia inkryminowanego po wielekroć słowa na gie (którego nie rozwijam do końca, bo po sądach za to ciągają…). Osobliwie zaś w sensie języka, gatunku metafor skrzących się jak kryształki skarmelizowanego, przesłodzonego syropu, inkrustujące kałużę wytrawnego… kiczu. Wobec powalającej urody niektórych metafor staję skruszony i oniemiały; ręce opadają, przez struny głosowe nie przechodzi dyktowane przez rozum słowo powszechnie uznane za niestosowne, wręcz grubiańskie – w rodzaju, bo ja wiem: na przykład kurwa mać… A z tym wszystkim nie potrafiłbym czegokolwiek niemal zarzucić warstwie fabularnej, narracyjnej. Nie podważałbym też umiejętności opowiadania. Co to, to nie! Koncept samej intrygi obmyślony jest finezyjnie. Co tu ukrywać: talent znamionuje! Pani Meyer wie, co to znaczy – opowiadać… Wie, jak dozować napięcie, jak gospodarować żywotami bohaterów, jak kreować zagadki, jak sterować wyobraźnią czytelników. Wie, jak wciągać ich w proces rozplątywania – ściślej: odplątywania wątków żywcem pobranych ze skarbca mitów i komponentów literatury fantasy od wątków pospolitej materii romansowej, klasycznych dla tego rozpowszechnionego w Galaktyce Gutenberga gatunku piśmiennictwa. I po czwarte wreszcie – jestem zakłopotany, bo „Karmin” jest konstrukcją prostą, zwartą, krótką (słowo daję: da się przeczytać w trzy, góra cztery godziny z przerwą na herbatę…). A to zaleta jest niepospolita…
Te cztery zakłopotania osłabią być może to, co z ciężkim sercem zaraz napiszę… „Karmin” to jednak rzecz niedobra. No, powiedzmy, że nie całkiem dobra. To wypada łagodniej i nie odbiera nadziei. Nie ośmielam się rekomendować inaczej niż „niekoniecznie, ale gdy czasu nie szkoda…” (dwójka na mojej skali ocen). Dlaczego tak?
Po lekturze pierwszych kilkudziesięciu stron „Karminu” co ja zobaczyłem oczyma duszy? Tak, Christophera Lamberta w kultowej filmowej roli Connora MacLeoda, szkockiego Highlandera, nieśmiertelnego wojownika… Przypadek? Nie – schemat fabularny taki… „Karmin” ma bowiem pięcioro głównych bohaterów. Troje z nich to niewątpliwie ludzie z krwi i kości – tacy, jak ich ukształtowała Matka Natura, czyli ewolucja pospołu z genetyką, kulturą i środowiskiem. Czwarte… Nie wiadomo dokładnie. Niewątpliwy antropoid, płci (jak się wydaje) męskiej, wyposażony w przymiot, hm: nieśmiertelności (tak, zupełnie jak szkocki góral MacLeod…), ale dla odróżnienia od tamtego – o niewiadomym chronologicznie początku i nieustalonym końcu… Kim jest dokładnie, nie wiadomo. Aniołem? Aniołem Upadłym? Strażnikiem Czasu? Strażnikiem Ksiąg? Strażnikiem Natury? Kontrolerem? Przekaźnikiem Tradycji? Gwarantem Ciągłości? Delegatem Kosmosu? Obecnie przystojny i męski, niewątpliwie śmiertelnie znużony, na oko 50-letni narkoleptyk podróżuje pod imieniem David (z paszportami na wiele nazwisk), zajmując się na zlecenie bliżej nieustalonej Firmy dokumentowaniem ginących w globalnej przyrodzie gatunków (już to motylków, już to żabek…), ponadto gromadzącym rękopiśmiennicze księgi, inkunabuły i starodruki w skrytkach sieneńskiego Banca di Monti Paschi (najstarszego na świecie). Troje pozostałych to Selina – młoda konserwatorka papieru (zapisanego lub zadrukowanego) z Polski, Max – niemiecki rękodzielnik, stolarz meblowy i intarsjonista, silny człowiek gwałtownego charakteru, zazdrosny socjopata… No i ta Jessie – rudowłosa seksowna Amerykanka z San Francisco, zdeterminowana, bo na krawędzi definitywnego staropanieństwa, agentka obrotu nieruchomościami.
Piąty bohater to artefakt, jeden z najsłynniejszych w świecie średniowiecznych obiektów słowa pisanego (iluminowanego do tego, i to jak!) na świecie – zwany Mszałem, Ewangeliarzem lub po prostu Księgą… Z Kells. Rękopis powstał zapewne między VI a najpóźniej IX wiekiem naszej ery, w którymś z klasztorów irlandzkich kręgu kolumbańskiego, czyli założonych pod wpływem nauczania i doktryny świętego Kolumby (521 – 597), najważniejszego z ewangelizatorów plemion i królestw irlandzkich. Prawdopodobnie w klasztorze na szkockiej wyspie Iona w archipelagu Inner Hebrides (wzdłuż zachodniego wybrzeża hrabstwa Argyll). Księga składa się z 680 kart (dziś bez początku i końca; karty wydarto chyba podczas rabunkowego napadu wikingów…) ze spisanymi czterema Ewangeliami, opatrzonymi stosownymi komentarzami, glosami, objaśnieniami, co oznacza, że przeznaczona była jako… podręczne wsparcie dla sprawujących ofiarę kapłanów, by nie tylko głosili Słowo dokładnie wedle jego Litery, ale uprawiali w miarę ujednoliconą, ba – skodyfikowaną homiletykę objaśniającą tajemnice wiary i jej przekazy. W tekście Księgi z Kells żadnych istotnych tajemnic nie ma, przeto i odkryć się da niewiele. Poza tym, że jest wyjątkowo kunsztownie spisany. Ale podobnych ksiąg w wiekach średnich powstało wiele. Istota jej cudowności cała zawiera się w iluminacji rękopisu. To zbiór zdobień, inicjałów, miniatur, wręcz ilustracji o nieprawdopodobnej sile wyrazu, pełnej nieokiełznanej fantazji twórczej, graniczącego z metafizyką artyzmu, transcendentnej mocy, oddziałującej na wyobraźnię. Na iluminacje Mszału z Kells można gapić się godzinami (coś o tym wiem…), odgadując ukryte znaczenia. Podobno pod narkotycznym, obezwładniającym myśl racjonalną, wpływem ilustracji z Kells James Joyce zaczął pisać „Finnegans Wake”…
Między czworgiem bohaterów autorka rozsnuwa sieć relacji – już to subtelnych, intelektualnych i wielce romantycznych, już to witalnych, emocjonalnych, pełnych jurnej ciekawości ciała i spazmatycznych erupcji. Kilka sygnalizacji seksu ma swoją urodę, a scena z użyciem tryskającego strumieniem wody szlaucha nosi znamiona perwersyjnej elegancji. Lub eleganckiej perwersji – jak kto woli… I wystawia pani Meyer świadectwo pewnej klasy narratorskiej – nie powiem… Tylko to ratuje tekst – ta swoboda opowiadania; osobliwie, gdy zestawi się ją z wtórnością konceptu pewną taką. Ale co tam – obciachu nie ma, lecz przymusu lektury zapewne też nie.
W okładkowym blurbie pani Sylwia Chutnik, chwaląc „Karmin” niepomiernie, robi parantelę do „Imienia róży”. Pani Sylwio, proszę nie nadużywać imienia tego nadaremno! Są albowiem gdzieś granice przyzwoitości (jedna na pewno na Bugu…). Poza tym wporzo…
Tomasz Sas
(9 03 2017)
PS. Znów uwag kilka do redaktorów (osobliwie do podpisanej w „Karminie” Moniki Czechowskiej…). Błotniak stawowy ze strony 37 nie mógł brodzić w bagiennej części Laguny Weneckiej (ani żaden z jego długonogich pobratymców…). Błotniak stawowy (Circus aeruginosus) bowiem jest ptakiem drapieżnym, należącym do familii jastrzębiowatych. Żyje wprawdzie nad wodami, lubi trzcinowiska, jeziorka pośród łąk, stawy hodowlane i inne sztuczne zbiorniki, starorzecza, w ostateczności podmokłe torfowiska i bagienka albo glinianki, ale poluje jak inne drapieżniki, patrolując z powietrza i chwytając zdobycz na ziemi (drobne ssaki, gady, płazy, ptaki wysiadujące jaja w gniazdach i ich wyklute pisklęta); potrafi też podjąć zdobycz z powierzchni wody (łyskę, kurkę wodną czy perkoza), ale bardzo nie lubi, gdy zdarzy mu się zamoczyć szpony. No i nie ma w Europie „długonogich pobratymców”. Jedynym długonogim latającym drapieżnikiem szponiastym jest afrykański sekretarz wężojad (Sagittarius serpentarius), ale ten z kolei jest ptakiem trawiastej sawanny (więc w wodzie nie brodzi), a w menu ma drobne gryzonie, szarańczę, no i oczywiście ulubione węże. Po to ludzkość wykoncypowała encyklopedie i podręczniki ornitologiczne – tzw. klucze, żeby takie drobiazgi sprawdzać!
Wykoncypowano też reguły gramatyki – w tym polskiej naturalnie… Logika języka, czyli powszechne, dla każdego przyuczonego i osłuchanego dostępne, rozumienie sensu słów uszeregowanych w pożądanym przez autora porządku, steruje m.in. odmianą rzeczowników przez przypadki. Więc co znaczy zdanko ze strony 103: (…) potrzebną w pracy przytomność osiągał dzięki regularnie połykanym Modafinilem.”. Powinno być raczej: „dzięki regularnie połykanemu Modafinilowi”, albo „dzięki regularnie połykanym tabletkom (pastylkom, czy jak tam nazwiemy porcje tego leku…) Modafinilu.” Ewentualnie można zostawić taki szyk „dzięki regularnie połykanym” – ale wtedy nie Modafinilem, lecz raczej modafinilom (z małej litery i w liczbie mnogiej…). To chyba do pojęcia i w zastosowaniu nietrudne, nieprawdaż? Reszty sobie oszczędźmy. (TS)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *