Adam Brookes
Wojny szpiegów
Przekład: Paweł Wolak
Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza SA,
Warszawa 2016
Rekomendacja: 3/5
Ocena okładki: 2/5
Kuda uszoł wasz Kitajczonok Li?
Ten użyty w tytule recenzji szlagwort z romansu Aleksandra Wertyńskiego („Gdie Wy tiepier?”, znanego także pod tytułem „Liliowy Negr”) zawsze, no po prostu automatycznie przypomina mi się, gdy trafiam w literaturze (osobliwie popularnej) na próbę zmierzenia się z tzw. tajemnicą Orientu – najczęściej oczywiście tajemnicą Chin. Krainy potrząsającej strunami wyobraźni. Przykrótkimi strunami, godzi się zauważyć, bowiem na ogół chodzi o literaturę powstającą w zachodnim kręgu cywilizacyjnym. Setki, a może już tysiące autorów od czasów weneckiego awanturnika Marco Polo usiłują zgłębić, rozwikłać, objaśnić zagadki Państwa Środka. Powiedzieć, że 99 procent z nich ledwo powierzchownie zmacało problemat chiński, to niewiele powiedzieć… Zgoła nic. Te 99 procent to rezultaty nieudolnego ukrywania kompletnej ignorancji, wynikającej z mentalnej, intelektualnej niemożności przebicia i spenetrowania bariery otaczającej Orient. Ignorancja maskowana jest konfabulacją, bajkami, plotkami, kłamstwami, domysłami, nieuprawnionymi ekstrapolacjami i dedukowaniem z niewiadomego… Na pocieszenie powiem, że nic w tym uwłaczającego: 99 procent chińskich autorów, usiłujących rozszyfrować cywilizację śródziemnomorską, ma tak samo!
Ale co z tym jednym procentem? No cóż, to domena wybitnych badaczy: uczonych, wielkich publicystów, wielkich polityków, wielkich analityków polityki, gospodarki, kultury. Literatury w tym procencie przeraźliwie mało, a już o popularnej nawet nie ma co wspominać… Bez specjalnego grzebania w pamięci, notatkach i archiwach, przychodzą mi (tak na szybko…) na myśl trzy książki z kilkunastu ostatnich miesięcy, napisane przez autorów z samego szczytu hierarchii literackiej i z samego jej dołu (a może nawet spod dna…). Pamiętam, że z klimatami chińskim zmierzył się sam wielki mistrz kryminału świetnej pamięci Henning Mankell (Chińczyk”, wydany przez WAB w 2009 roku), że w 2015 roku Noir sur Blanc wydało zapomnianą powieść sensacyjną (debiut!) Teodora Parnickiego „Trzy minuty po trzeciej” (o japońsko-sowieckiej „cichej wojnie” szpiegowskiej w latach 20. XX wieku w Mandżurii, więc w Chinach niewątpliwie…). No i tak na gorąco pamiętam niejakiego Lustbadera, epigona i kontynuatora nieodżałowanego Ludluma; w nieco szmatławym „Odwecie Bourne’a”, wydanym w tym roku, też pojawia się znaczący dla fabuły i intrygi wątek chiński…
I co powiecie? Tylko Parnicki (niemal 90 lat temu…) serwuje chińszczyznę w dawkach tolerowanych i na całkiem strawnym poziomie, nie siląc się na ekwilibrystykę intelektualną i orientalne smaczki. Natomiast i Mankell, i Lustbader, choć formalnie dzieli ich przepaść, popadli w takie samo chińcolenie, nieznacznie tylko wynosząc się nad poziom wiekopomnego libretta operetki „Kraina uśmiechu” Franza Lehara lub równie „intelektualnie” wykoncypowanego dramatycznego tekstu opery „Turandot” Giacomo Pucciniego – skądinąd obu muzycznie bez zarzutu. Wszak z tej pierwszej pochodzi wielki estradowy przebój zapracowanych tenorów – „Twoim jest serce me”, a z tej drugiej – jedna z dwu najpiękniejszych arii kiedykolwiek napisanych na tenorowy głos męski: „Nessun’ dorma” księcia Kalafa (dla lubiących porządek: ta druga aria to oczywiście „E lucevan le stelle” Cavaradossiego z „Toski” tegoż Pucciniego…).
Chińcolenie wielu autorów literackich to oczywiście sygnał bezradności, brak wiedzy – zastąpiony wyobraźnią… Najogólniej rzecz definiując – chińcolenie to wypracowanie demonicznego obrazu Chin jako wylęgarni wszelkiego zła, taniej konfekcji, pirackich nagrań, podróbek wszystkiego, co podrobić się da (czyli wszystkiego…), wielkiej forsy i zbrodniczych polityków. To łatwe stosunkowo jest, albowiem Chiny nigdy nie były oazą pokoju, ostoją prawa, porządku i demokracji, a ich wielkie rzeki raczej mlekiem i miodem nie spływały. Przemoc, zbrodnia, wojna, wyzysk, szaleństwo dyktatury, władza szaleńców – to tameczna codzienność. Z tego da się ulepić krwawy koktajl w orientalnych dekoracjach – czytelny, ale czy prawdziwy?
Nie wiemy. Autor „Wojen szpiegów” Adam Brookes też dokładnie nie wie, chociaż on akurat chińcoli najmniej. Ba, z szeroko otwartymi oczami zanurza się w bebechy postkomunistyczngo monstrum i z obserwacji układa całkiem zgrabny puzzlowaty obrazek intrygi polityczno-familijno-szpiegowskiej. No właśnie: nie wiemy, czy prawdziwy, ale na pewno cholernie wiarygodny (lub tylko wiarygodnie upozowany…). Możemy tylko zaufać kwalifikacjom Brookesa: sinologa wykształonego w londyńskiej Szkole Orientalistyki (zwanej pieszczotliwie fabryką – szpiegów…), korespondenta BBC w Pekinie, Waszyngtonie, Indonezji, Iraku, Korei i Mongolii, bywalca barów i bazarów we wschodniej Afryce, na Malajach i w Afganistanie.
Intryga leci tak: dwaj działacze ChRL średniowyższego szczebla, towarzysze Fan i Chen, nie uniknęli kontaktu z miażdżącymi młynami maoistowskiej rewolucji kulturalnej. Fan i Chen spali pod jednym kocem podczas Długiego Marszu, dzielili się ostatnią bułeczką mantou, a garstkę nabojów skrupulatnie liczyli (na dwie lufy…). Potem się odkuli, ale Fan nie wytrzymał tortur hunwejbinów podczas wielogodzinnego wiecu hańby i doniósł, że Chen zdradził… Odtąd oba klany nienawiść ogarnęła, pragnienie zemsty i wszystko, co najgorsze. Po latach, gdy nowe Chiny już tylko z pozoru były komunistyczne, familia Chenów uplasowała się w wojsku i wywiadzie, Fanowie zaś dorabiali się w biznesie. I pewnego dnia angielskiego dziennikarza Mangana zaczepił w Addis Abebie Chińczyk (wypisz wymaluj agent…), oferując gorące informacje. Żurnalista miał już do czynienia z wywiadem, nawiązał kontakt z centralą MI6 i został… oficerem prowadzącym świeżo pozyskanego informatora…
Doskonały początek, ekscytująca kontynuacja, a jakie zakończenie! Oczywiście nie zdradzę, powiem tylko, że satysfakcja gwarantowana. Żaden ci z Brookesa Ludlum czy Le Carre (ani nawet nasz Vincent Severski…), ale na pewno rzemieślnik z niego porządny i obiecujący. Gdyby terminował nie w literaturze (i to za Atlantykiem), ale na londyńskiej Savile Row czy Burlington Street, już stałyby u niego kolejki snobistycznych klientów po garniturek czy choćby marynarę z tweedu Harris. Klasa sama w sobie!
A w kwestii chińcolenia… Cóż, literatura popularna to kiepskie źródło. Na szczęście można czytać coraz więcej prawdziwej literatury chińskiej, nie tylko noblistów Mo Yana czy Gao Xingjiana. To dobre źródło, jeśli założyć, że nic albo zgoła niewiele zostało lost in translation – zgubione między słowami…
Tomasz Sas
(15 11 2016)
Brak komentarzy