Prawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców

15 października 2024

Jul Łyskawa


Prawdziwa historia Jeffreya Watersa
i jego ojców
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2024

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Stół z powyłamywanymi nogami

Jul Łyskawa… Mówi wam to coś? Bo mnie nic – nul, zero, nada, rien, nicht. A zarazem coś mówi – jak wiejący od beskidzkich, łemkowskich ostępów zapaszek chucpy, mistyfikacji, chichotu buczynowych duszków w kupie liści… Łyskawa, Łyskawa – tak, to zręczna kontaminacja: jak whisky z kawą. Co może oznaczać na przykład upamiętnienie ulubionej przez autora (lub nawet autorów – tego nie przesądzam) mieszaniny płynów napędzających obroty zwojów mózgowych. A Jul? No cóż, imię poniekąd historyczne (osobliwie zapisane w historii polskiej literatury). W sumie wygląda jak persyflażowa kreacja literacka (nawet ze zdjęciem i czymś na kształt szczątkowego profilu – osobliwie rozczulił mnie ten „psychofan Darłówka”; czy Łyskawa ma świadomość, że to się da wyleczyć, że lekka lobotomia wystarczy?), na potrzeby dobrej zabawy ulepiona przez jakiegoś zawodowca (lub zawodowców – tego nie przesądzam) – dowcipnego/dowcipnych jak wszyscy diabli. Tak mniej więcej, jak niegdyś skutecznie Romain Gary ulepił fantom Emile Ajara – toutes proportions gardees. Aż mu nagrodę Goncourtów za ten żart dali… Samo tylko wydawnictwo Czarne ma w swoich resursach przynajmniej kilkanaście na tyle utalentowanych „osób literackich”, które mogłyby taką humbugową mistyfikację z sukcesem poprowadzić. Ale może się mylę ze szczętem…

Jeśli zatem Jul Łyskawa jest figurą-figurantem, to doprawdy czapki z głów – kreacja to zaiste genialna. Lekko tylko zarysowany życiorys odpowiada standardowi – to powinna być osoba, którą nikt dotąd się nie interesował, przeto wiadomo tak niewiele (ale to się będzie musiało zmienić – dlaczego, o tym za chwilę). Na dorobienie pełniejszej legendy kreator Łyskawy (lub kreatorzy) ma/mają jeszcze trochę czasu – wszystko zależy od recepcji dzieła o Jeffrey’u Watersie. Ale – ponieważ wygląda na to, że historia Jeffreya Watersa przyjmie się, przynajmniej w gronie zblazowanych krytyków (za czytelników ręczyć nie sposób) – niech się, nie mieszkając, wezmą do roboty. Łyskawa bowiem dotąd wygląda na dobrze zrobionego, więc żal byłoby taki obiecujący projekt zarzucić. Łyskawa jako taki mógłby jeszcze wiele napisać. Lecz jeśli się mylę gruntownie tudzież po całości – i Łyskawa jako taki istnieje w sensie ścisłym? Tyz piknie – jak mawiają w Murzasichlu… Znaczy, że to naprawdę facet w sile wieku (czterdziestolatek), outsider, któremu nagle wezbrała inteligencja, erudycja i autokreacja, więc postanowił zrobić sam siebie…

No i do tego pomysł trzeba mieć. I ten był – pikarejski co się zowie. Zuchwały, absurdalny i poniekąd demaskatorski. A do tego lekko niesamowity, par excellence oniryczny, z freudowskich podkradziony fantazmatów. Komu bowiem nie śniło się, że nagle zagadał do niego kamień-potykacz na szlaku pod kopułą Magury Stuposiańskiej, znak A-18a przy drodze na Ostrołękę, muszelka opuszczona w popłochu przez szczeżuję czy elektryczny wózek widłowy na zakręcie śmierci? No, komu? Każdemu się coś takiego przyśniło! Takiemu pomysłowi nie da się nic zarzucić. A że drewno? Znaczy drzewo z lasu, sprowadzone przy pomocy siekier i innych narzędzi tnących do użytkowej, komercyjnej postaci drewna konstrukcyjnego – na belki, słupy, płazy, filary, krokwie, dechy i deski, na meble i inne fidrygałki… Albo na papierówkę (to drewno to dopiero potrafi gadać!). No cóż, w mistycznej aurze fabularnej to jest możliwe – jak najbardziej. Skoro las ma oczy (sam doświadczyłem takiego wrażenia – na skraju tzw. Puszczy Turnickiej, na południe od Kańczugi), to może i mówi.

No cóż – od tego miejsca już blisko jest do aktu zdrady, czyli do wyjawienia fundamentalnego założenia intrygi „Prawdziwej historii…” Do tej pory, w całej praktyce niniejszego bloga z lekturowymi Rekomendacjami, skwapliwie unikałem demaskacji osi intryg fabularnych – zostawiałem tę przyjemność czytelnikom. I tym razem gotów jestem zobowiązanie to spełnić. Ale się waham. Bo czuję przymus popełnienia świętokradztwa w dobrej wierze, ku pożytkowi ogółu Wydaje się bowiem, iż bez uchylenia choćby rąbka tajemnicy, bez ułamkowego naprowadzenia, lektura dzieła Łyskawy będzie zajęciem chybionym, pozbawionym planu ontologicznego. Będzie rozrywką o nieustalonym porządku intelektualnym i trudnym do sprecyzowania sensie poznawczym. Innymi słowy: głupotą będzie – i tyle. Więc miejmy to już za sobą: Jeffrey Waters, tytułowy bohater tekstu Łyskawy, to… stół (blat, cztery nogi i więcej nic), wykonany z drewna, z bierwiona zerżniętego w lesie drzewa o nieustalonym (mimo wnikliwych badań dendrologicznych i genetycznych) gatunku, wszelako zbliżonym nieco do robinii. Stół, który chodzi i mówi – pełnymi zdaniami, po angielsku, komunikatywnie, w sposób zdradzający posiadanie wykształcenia oraz doświadczenia w stopniu powyżej średniego dla współczesnej populacji Amerykanów. Zna też klasyczny literacki francuski, a po niemiecku nauczył się w tzw. trymiga. Chyba umie też czytać – ale jak to robi? A nazwisko? No cóż, sam powiedział, że tak się nazywa – Jeffrey Waters exactly & simple… Lżej wam teraz? Bo mnie – tak!

Łyskawa nie jest dowcipnisiem, działającym ex abrupto i bez wyraźnego powodu, więc wprowadza do swej anegdoty pewien rudymentarny porządek kosmicznego wręcz pochodzenia. Określa się zatem jako zwolennik teorii wielozasiedlenia Kosmosu – czyli nie sądzi, iżbyśmy byli jedynym myślącym, inteligentnym wyjątkiem w pustym Wszechświecie. Łyskawa mniema, iż mamy sąsiadów (może wspólników, może konkurentów, może neutralnych współlokatorów) – zapewne nie tak gęsto upakowanych jak niegdyś mniemano, ale zasiedlających jakieś egzoplanety, umieszczone w „oknach” biologicznych (czyli w warunkach możliwych dla powstania i rozwoju inteligentnych form życia) – wedle naszych wyobrażeń – i wędrujące tędy i owędy w galaktykach, w nierozerwalnej jedności ze swymi gwiazdami tudzież innymi układami ciał niebieskich. Łyskawa jest egzystencjalnym kosmooptymistą, albowiem zakłada, iż Kontakt (a właściwie wersalikami po całości trzeba: KONTAKT!) między formami życia i wygenerowanymi przez nie cywilizacjami jest możliwy (jestem zdania przeciwnego…). I daje temu wyraz w swej powieści, bo KONTAKT jest tam mitem założycielskim całej intrygi. Nie jest to jakieś szczególnie wyrafinowane zdarzenie, raczej przypomina wynurzenia rolnika Wolskiego z Emilcina – ale jest. A stół? Cóż – mógłby być pozostawionym przez Obcych komunikatorem…

I tyle. Poza wszystkim zaś „Prawdziwa historia…” jest powieścią fenomenalną, druzgocącą i nad wyraz zajmującą – aż do stanu czytelniczego zniecierpliwienia jej niemożliwą wręcz doskonałością. Gdyby ktoś zdecydował się ten tekst przełożyć na angielski i w anglosaskich rewirach go rozpowszechnić, mógłby sporo namieszać w nieustającym turnieju wyłaniającym tzw. wielką powieść amerykańską. To oczywiście żart – ale nie bez pierwiastka racjonalności. Może warto spróbować?

Oczywiście jednak obawiam się, że raczej w zasobach i terytoriach języka angielskiego tekst Łyskawy zostałby odczytany (gdyby ktokolwiek w tym ksenofobicznym i autarkicznym – w sensie literackim – rewirze zniżyłby się do przeczytania) jako epigoński niż normatywnie prekursorski, czy zgoła awangardowy. Chociaż jest w nim spora doza narracyjnego zuchwalstwa Thomasa Pynchona, wiele bezkompromisowego dowcipu językowego wprost wziętego od Davida Fostera Wallace’a, ma też rozmach fabularny Dona de Lillo. Ale to już było – powiedzą tamci czytelnicy. I poniekąd słusznie. Bo w literaturze anglofońskiej było już wszystko – i nadal będzie wszystko. Taki Łyskawa przemknąłby przez tamtejszy horyzont literacki bez śladu, bez błysku – bez smaku, bez zapachu. Choć jego tekst jest panoramiczno-epicki do tego stopnia, że w tamtejszej prozie współcześnie nie znalazłby wielu równych lub lepszych. Ale to i tak za mało… I nikogo tam, za Oceanem, nie obchodzi. Za to na gruncie krajowym, na poletku języka polskiego – no, tu Łyskawa nie znajdzie wielu sobie równych (i niech nie szuka; to oni go znajdą, by z uśmiechem wdeptać w ubitą ziemię…). Na naszym terenie póki co pisarz Łyskawa śmieszy, tumani, przestrasza – jak trza! I o to chodzi – o dobry tekst do zabawy…

A najśmieszniejsze w całym tym zamieszaniu „łyskawym” to jest, że tekst można było przyrządzić całkowicie zdalnie, nie zaglądając nawet na dzień do miasteczka zagubionego pod niegdyś miedzionośnymi wzgórzami w daglezjowej puszczy na północy stanu Waszyngton, nie próbując profesji drwala ni stolarza, nie sprawdzając, jak naprawdę smakuje rzekomo najlepszy w świecie tamtejszy placek z wiśniami… (W tym miejscu muszę ostrzec entuzjastów, że pod nazwą „american cherry pie” kryje się słabo jadalny glut, nie mający nic, ale to nic wspólnego z wiśniowym ciastem babuni, z tych kilku łutówek, obficie owocujących za stodołą; jajka dawała kurka z podwórka, a mąkę mieliło się we młynie – wodnym! – w nieodległej Gaci, wedle skomplikowanego algorytmu, określającego ilości razówki, sitkowej, chlebówki, krupczatki i tortowej z dostarczonego ziarna…). Wszystko bowiem jest w literaturze, w kinie i telewizyjnych serialach (pamiętacie „Miasteczko Twin Peaks”?). Nie ruszając się od biurka i ekranu można sporządzić wiarygodną amerykańską panoramę obyczajową z elementami psychologicznej sagi – jak prawdziwą. No, czasem trzeba dosypać trochę własnej erudycji – bo skąd niby ktoś ma wiedzieć, kim, do cholery, był admirał Dewey?

Cała literatura amerykańska funkcjonuje w trzech – z grubsza rzecz biorąc obszarach emocjonalnych. Pierwszy to południowa nostalgia. Drugi to zachodni, pionierski heroizm. I trzeci, kultywowany przez tych, którzy fizycznie i mentalnie pozostali w miejscu lądowania Pielgrzymów – to kwakierski Ordnung… Łyskawa ze swą powieścią, aczkolwiek nominalnie (i nie tylko) należy do literatury polskiej, duchowo (i samozwańczo) sytuuje się w tym drugim nurcie amerykańskim, bardzo udatnie naśladując lokalne imponderabilia tudzież przybierając brawurowe pozy nie do odróżnienia… I bardzo dobrze – tak długo, jak długo chodzi o dobrą zabawę. Łyskawa nie rości sobie pretensji do słusznej i zbawiennej misji literatury poszukującej sensu istnienia, próbującej odpowiadać na wielkie pytania egzystencjalne, zgłębiającej filozoficzne akty wiary. A gdyby takie pretensje Łyskawa sobie rościł, to ja je mu odrzucam. Dobrej rozrywki podczas lektury życzę…

Tomasz Sas
(15 10 2024)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *