Laurent Binet
Cywilizacje
Przełożył Wiktor Dłuski
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 4/5
Historia przenicowana
Sto z okładem lat temu przyzwoity łódzki krawiec – jeden z tych, co to ich Tuwim reklamował w nieśmiertelnych „Kwiatach polskich”: „I ten sterczący głupio Savoy,/ i wyfioczone przekupki,/ i szyld odwieczny: „Mużskij partnoj, onże madam i pszerupki” – chociaż w zasadzie utrzymywał się z trzeciego członu tego szyldu, czyli przeróbek, każdą propozycję operacyjnego przedłużenia życia wykwintnemu garniturkowi kwitował skrupulatną auskultacją, a wyroki po niej były nieodwołane i poza dyskusją. Jeżeli zakwestionowany łach pochodził z Brzezin – „starozakonnego” zagłębia konfekcyjnego na skalę europejską – o przeprowadzeniu zabiegu tzw. nicowania nie mogło być mowy; profesjonalna duma i uczciwość nie pozwalały. Ale im dalej od Savoyu i tamtego szyldu… Na przedmiejskich uliczkach rozliczni mistrzowie igły gotowi byli za niewygórowaną opłatą dowolny ciuch przerobić na „brylant, no istny cud” – niechby on sobie nawet był i z Brzezin…
Taaa, nicowanie to stary koncept. Czyli zszywanie na nowo z prawej na lewo, z lewej na prawo, by teraz popracowała druga strona, dotąd skryta pod podszewką… W obrębie krawiectwa ręcznego, przy odrobinie fachowości, mogło to nawet dawać znakomite rezultaty, nie od odróżnienia od oryginału. Ale w innych dziedzinach? Różnie bywało. I bywa nadal. Nicowanie historii na przykład. Na przykład, że Hitler jednak wygrał wojnę. Koncept stary, ale atrakcyjny – i tylko od zasięgu ekscesów wyobraźni zależy, jaki wyłoni się z tego świat; najżwawiej usposobieni autorzy zaprzęgali do swych rydwanów intelektu siłę nieczystą, kosmitów i reptilian, tudzież genialne wynalazki Wernera von Brauna…
Przyznaję, że jestem przeciwnikiem nicowania historii, odwracania jej biegu i puszczania na nowo, ale à rebours… Ta prawdziwa jest dostatecznie ciekawa. Wymyślacze i propagatorzy alternatywnych wersji historii kreślą swoje wizje i scenariusze typu – co by było, gdyby… – usiłując dochować wymogów obiektywizmu, nie zważając, że czasem to „gdyby” jest rzeczywiście tyciutkie, ale przeważnie wymiarami sięga niemożliwego (na ogół to konstrukcje myślowe, które zawalają się pod własnym ciężarem). Ale przede wszystkim u każdego z tych alternatywnych dziejopisów, nicujących historyczne „garniturki faktów” na drugą stronę, wyczuwam słabo maskowany trend intelektualny, który niczym innym nie jest, jak jeno chucpą pospolitą, lepiejwiedzącym mniemaniem, że nie tyle tak mogło być, lecz tak p o w i n n o być. Na naszym krajowym gruncie pewnym mirem cieszy się na przykład pewien wymyślacz alternatywny, przekonany, że powinniśmy zawrzeć sojusz z Hitlerem i przystąpić do planu Barbarossa. Bortnowski z von Leebem na Leningrad, Kutrzeba łokieć w łokieć z von Bockiem na Moskwę, a Śmigły po staremu na Kijów, ale tym razem pod komendą von Rundstedta… Dobre? Może w psychiatryku…
Więc historiom alternatywnym mówimy – nie… Wyjąwszy literaturę – fikcję fabularną. Odwracanie historii jak kota ogonem może mieć walory rozrywkowe, poznawcze (o ile napisane jest z poszanowaniem dla imponderabiliów, didaskaliów, scenografii i w ogóle tak zwanego decorum, czyli zgodności treści z formą…), a nawet może mieć pewne walory intelektualne – jako nieograniczone żadnymi wymogami ćwiczenie z wyobraźni, laboratorium śmiałych pomysłów. No to do roboty…
Fantazje literackie, budujące kompletne światy – już to równoległe, komunikujące się nieomal osmotycznie, już to osobne, autonomiczne i autarkiczne – to koncept kreacyjny, stosowany przez pisarzy od dawna i wielokrotnie. Z różnym skutkiem. Zabawy i manipulacje odmiennymi stanami historii służyły, bywało, jako pomost montażowy różnych szlachetnych utopii, moralnych programów naprawczych ludzkości jako takiej. Lub wręcz odwrotnie – okrutnych dystopii, zapowiadających degrengoladę, upadek cywilizacji. Ale to, co wykoncypował Laurent Binet, to zupełnie inne zastosowanie historii do opowiedzenia rzeczywistości alternatywnej, odwróconej na nice, spreparowanej jako globalny wybryk cywilizacji… Binet założył bowiem, że wyprawa genueńczyka Kolumba (za pieniądze obojga królów Hiszpanii – Ferdynanda i Izabeli) poniosła klęskę, Kolumb zmarł osamotniony na Kubie, a po jego okrętach, żeglarzach i wojakach zaginął wszelki ślad. To prawdopodobne, ale pewnie nie powstrzymałoby awanturniczej pasji odkrywania, zdobywania, okradania, nawracania, poszerzania widocznego świata – trawiącej Europejczyków. Załóżmy wszakże, że tak się stało – Kolumb nie wraca, czort z nim, niech będzie nasza strata; ale zajmijmy się naprawdę ważnymi sprawami…
Aż tu nagle – jakieś trzydzieści z okładem lat później, a konkretnie roku pańskiego tysiąc pięćset trzydziestego pierwszego – zza zachodniego horyzontu wypłynęły okręty, jako żywo przypominające kolumbową flotyllę, tylko załoga była jakaś inna – miedzianoskórzy wojownicy, kobiety przybrane w snopy biżuterii, ale bez szat nijakich, dziwne zwierzęta na pokładach… A wodzem był niejaki Atahualpa z andyjskiego narodu Inków, który właśnie… przegrał wojnę domową ze swym bratem Huascarem i ledwo zbiegł pogoniom na Kubę, skąd pożeglował, szukając nowych ziem do zdobycia… Na szczęście zdolni inkascy cieśle zdołali skopiować nowe okręty z resztek kolumbowej floty. A inwencja kreacyjna Laurenta Bineta ułatwiła im lądowanie w Lizbonie. Lądowali bowiem akurat w dniu, w którym portugalską stolicę spustoszyło trzęsienie ziemi i wielkie tsunami; więc mało kto miał czas i siły, by zajmować się dziwnymi gośćmi. (Taka tektoniczna awaria istotnie zmiotła Lizbonę z powierzchni ziemi, ale dużo później – dokładnie 1 listopada 1755 roku…).
I tak się zaczyna ta przenicowana historia cywilizacji europejskiej. Najechanej, zdekomponowanej i na nowo pobudowanej przez amerykańskich Indian (bo później do Inków dołączyli jeszcze meksykańscy Aztekowie spod berła Montezumy). O szczegóły mniejsza; przeczytacie sobie sami. Z przyjemnością. A zdradzać przebiegu intrygi oczywiście nie wypada… Ale godzi się tylko powiedzieć, że taż intryga skonstruowana jest precyzyjnie, konsekwentnie i z wielkim prawdopodobieństwem. No – i to jest pomył prawdziwie literacki! Laurent Binet to gość… Zuchwalec i awanturnik, obszczymur (w sensie demonstracyjnego braku szacunku dla intelektualnych relikwii, totemów i dogmatów), a do tego pikarejczyk z sardonicznym poczuciem humoru i zmysłem dobrej zabawy. „Cywilizacje” to zapis radosnej dezynwoltury (ale bez przypadkowości, bez improwizacji…) podczas procesu tworzenia – z nadzieją, że czytelnik wciągnie się w grę i będzie bawił się równie dobrze.
Ja się wciągnąłem, choć intelektualnie nierówna i – co tu ukrywać – niedomagająca forma zapisu nieco przeszkadzała. W kwestii tej niedoskonałości rozumiem jednak zamiar Bineta – chciał ustanowić rekord świata z dziedzinie zgodności treści i formy. Dlatego pierwszy rozdział ma postać staronordyckiej sagi, drugi to luźne podręczne, surowe zapiski szefa ekspedycji, mają być w zamyśle podstawą opracowania zasadniczej, pogłębionej protokolarnej relacji dla sponsorów przedsięwzięcia. Trzeci rozdział to typowa kronika, sporządzona przez profesjonalnego dziejopisa, który mógł być naocznym świadkiem przynajmniej części z opisywanych wydarzeń, a co się tyczy pozostałych – miał wiarygodne relacje, na tyle ścisłe, że pozwalające na zabieg pewnej fabularyzacji narracji, co umożliwiało przedstawienie tejże narracji protagonistów w korzystniejszym „ocieplonym” świetle. A czwarta – o przygodach Miguela Cervantesa de Saavedry i Domenicosa Theotokopoulosa, zwanego Grekiem (czyli El Greco…) – to już powiastka romansowa z nutką łotrzykowską; bo trzeba wam wiedzieć, że ci dwaj twórcy kultury zostali… wyeksportowani jako niewolnicy przez nowych władców Europy do ich macierzystych krain za Oceanem. Uznano bowiem, że w dziedzinie literatury i malarstwa Indianie są opóźnieni, więc ci dwaj mieli uczyć tam swego fachu…
No cóż, zamysł przeprowadzenia zdyscyplinowanej, wręcz modelowej zgodności treści z formą – a właściwie znalezienia odpowiedniej formuły dla swego opowiadania – powiódł się Binetowi nadzwyczajnie. A teza główna – o względności i przypadkowości historii globalnej – wygląda na poważnie udokumentowaną… Oczywiście tylko tak wygląda – w rzeczywistości bowiem bieg wypadków historycznych zależy od setek zmiennych nakładających się na siebie, interferujących, dezintegrujących i wzmacniających. Historia nie jest wiedzą typu „na dwoje babka wróżyła” – zawsze można bezspornie wywieść, dlaczego coś się stało lub nie stało. Historia, choć zawiłości i zagadek wciąż ma bez liku, jest układem liniowym, przyczynowym. Oczywiście można bawić się gdybaniem, ale to wciąż tylko zabawa, aczkolwiek wielce pouczająca, rozwijająca i mądra. Przeto nie ukrywam, że niektóre z historiozoficznych tez Bineta bardzo odpowiadają memu usposobieniu – choćby hipoteza o decydującym wpływie demonstrowanej publicznie kobiecej nagości najwyższej jakości na upadek ortodoksyjnego, sztywnego i dogmatycznego chrześcijaństwa tudzież świętej inkwizycji…
Poloniców u Bineta mało. I może to dobrze… Jedynie Mikołaj Kopernik (ale anonimowo, bez wymieniania nazwiska, jako astronom skądś zza wschodnich rubieży Rzeszy Niemieckiej) i jego teoria heliocentryczna tudzież dzieło „De revolutionibus…” zyskały wzmiankę. Ponieważ Inkowie byli wyznawcami kultu Słońca, obdarowali Kopernika tytułem wielkiego królewskiego astrologa i zaprosili, by rezydował w Sewilli. Poza tym słowo Polska pojawi się raz w pięciorzędnym kontekście turystycznej natury. I powtarzam – dobrze… Bo gdyby któremuś z władców Rzeszy czy też monarchii habsburskich przypomniało się, że przecież można poprosić o pomoc Jagiellonów, losy opowieści Bineta byłyby przesądzone; nie miałby o czym pisać… Dzielne hufce zbrojne hetmana Tarnowskiego, miast błąkać się nad Orszą czy pod Starodubem, lub penetrować bez sensu i potrzeby Wołoszczyznę, załatwiłyby problem inkaskiej inwazji w trzy pacierze, mostem kładąc, z walną pomocą kopij i koncerzy, armijkę Atahualpy. Tak by się stało, a intrygi Bineta nie uratowałaby nawet nadprzyrodzona ingerencja…
Ale mniejsza z tym. Ważne, że „Cywilizacje” czyta się z radosnym zdumieniem i poczuciem dobrej zabawy zarazem; jest też co nieco ku nauce i rozwadze. W sumie zatem lektura pożyteczna, a czas jej poświęcony roztropnie.
Tomasz Sas
(17 01 2021)
Brak komentarzy