Robert Menasse
Stolica
Przełożył Jacek St. Buras
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2019
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5
Jak pięknie się wszystko wokół brukseli…
Dziesięć milionów świńskich uszu to za mało, by negocjować dobry kontrakt. Tyle to pekiński handlowiec kupuje rano, idąc z koszyczkiem na targ… Ale jakby tak mieć ofertę na sto milionów świńskich kłapciatych aparatów słuchowych, precyzyjnie oddzielonych od łbów, ładnie zapakowanych i zamrożonych? I jako bonusik pięćdziesiąt milionów równie ładnie spreparowanych świńskich ogonów? To byłaby inna rozmowa… Ale na takim poziomie abstrakcji negocjacji nie może prowadzić żaden kraj Unii Europejskiej z osobna; Unia mogłaby razem, ale tu pech: Unia akurat nie prowadzi żadnej wspólnej eksportowej polityki świńskiej. Centrala nawet nie próbuje się porozumieć ad hoc. Europejscy hodowcy świń – zrzeszeni i oczywiście ostro lobbujący w swych świńskich interesach – pełni są najczarniejszych myśli: Chińczycy to wygrają. Albo Niemcy zawrą kontrakt osobno… Tymczasem na ulicach Brukseli widuje się tu i ówdzie biegającą dorodną świnię – jak to one – różową, tłustą i bezceremonialną. Może nawet kpiarsko uśmiechniętą…
A po drugie – jedna z dykasterii tego biurokratycznego molocha, jakim jest Komisja Europejska, czyli Dyrekcja Generalna ds. Kultury i Edukacji (praktycznie bez znaczenia, z niewielkim stosunkowo budżetem i powszechnie lekceważona przez urzędniczy plebs, średni personel zarządzający oraz komisarską generalicję) dostaje (na razie nieformalnie) zadanie – zaproponować ideowo i przeprowadzić zbliżający się jubileusz wspólnoty, Wielki Projekt o nieocenionym znaczeniu wizerunkowym. Jedna z dyrektorek (skądinąd Greczynka) ma dylemat: czy skupić się na tym pomyśle i podreperować swą więdnącą karierę, czy do awansu wykorzystać tradycyjne sposoby urzędnicze: łóżko, ploty, intrygi, układy, szantaże, koalicje…
A po trzecie – tajny agent, zawodowy zabójca na żołdzie… polskiego episkopatu wykonuje zadanie eksterminacyjne w brukselskim hotelu Atlas, ale chyba pomylił się i usunął niewłaściwy obiekt…
Po czwarte – emerytowany nauczyciel belgijskich szkół średnich (były więzień Auschwitz…) opuszcza swe mieszkanie i przenosi się do domu opieki (naprzeciw cmentarza zresztą; ach, ten belgijski praktyczny stosunek do problemów egzystencjalnych!).
Po piąte – pewien austriacki profesor, (syn nazisty skądinąd, o co akurat w dzisiejszej Austrii nietrudno…) akurat zaproszony z wykładem do unijnego think tanku, przeżywa akurat kryzys tożsamościowy, akurat w Brukseli…
Po szóste – pewien komisarz brukselskiej policji, poinformowany przez zwierzchników i prokuratora, że sprawy zabójstwa w Atlasie nie ma, postanawia nieoficjalnie trochę pogrzebać i podrążyć…
Po siódme – świnię nadal widywano to tu, to tam…
I tak to wszystko pięknie i symultanicznie się brukseli. Czasownik „brukselić”, „brukselić się” zawdzięczamy geniuszowi Wojciecha Młynarskiego, który neologizm ten stworzył, tłumacząc na polski piosenkę Jacquesa Brela, opiewającą uroki brukselskiego lata 1914, osobliwie zaś wieczorne potańcówki w knajpkach wokół placu św. Katarzyny. W czasach, o których pisał Brel, mógł on oznaczać (tak po francusku, jak i po flamandzku) jeno nadmierne mieszczańskie rozpasanie, ale pod kontrolą starszyzny i w granicach normy. Bardziej nadpobudliwi, rozfikani swawolnicy byli karnie doprowadzani przed ołtarze, chyba że udało się im zbiec do najbliższego punktu rekrutacyjnego Legii Cudzoziemskiej (a panienkom do Paryża lub Amsterdamu – z wiadomym zakończeniem)… Współcześnie czasownik „brukselić”, gdyby był używany, nabrałby bardziej złowrogiego znaczenia. Byłby pojemnym skrótem myślowym obejmującym formalne i nieformalne funkcjonowanie struktur Komisji Europejskiej – oficjalne czynności urzędowe, zakulisowe pogaduszki, konsultacje, negocjacje, transakcje „coś za coś”, prostowanie bananów i dopisywanie raków oraz małży do „populacji” ryb, „osłabianie” żarówek i budżetowe manipulacje… Cały ten zgiełk można opisać słowem brukselić – zamiast kombinować, mataczyć, kręcić, kuglować czy zgoła pieprzyć.
„Stolica” austriackiego pisarza Roberta Menasse jest metaforycznym ekscesem zjawiska, które pojawia się w rezultacie długotrwałego stosowania w różnych epistemologicznych postaciach wspomnianego czasownika brukselić. Zjawisko to nazywa się brukselozą, czyli nieomalże zmaterializowaną postacią idei ponadnarodowej, ponadpaństwowej wspólnoty, która obrosła pasożytniczymi, biurokratycznymi strukturami, zanim jeszcze sama na dobre powstała i okrzepła. Bruksela – jako twór pewnej słusznej idei – w praktycznym działaniu przypomina potwora, żywy i naoczny dowód nie tylko istnienia, ale głębokiej prawdziwości tzw. Prawa Parkinsona tudzież idei prokrastynacji, (że o kosmicznym w swym zasięgu Prawie Murphy’ego oraz Zasadzie Petera nie wspomnę…).
Namalowane przez Roberta Menasse obrazki z życia codziennego urzędniczej „czapy” europejskiej wspólnoty są nieodparcie zabawne, znamionujące autorskie poczucie humoru wysokiej próby. Są tak śmieszne, że aż przygnębiające. Wedle Menasse’ego życie urzędnicze w Brukseli dzieli się na kombinowanie, kogo by tu jeszcze bzyknąć (niezależnie od płci kombinującego…), gdzie można zjeść coś pysznego i jak zapalić bez wzniecania alarmu (bo możliwość wyjścia na zewnątrz w warunkach biurowych UE to przedsięwzięcie porównywalne z ucieczką z łagru…). Więc urzędnicy odpracowują swe godzinki gromadząc się przy szparach uchylonych okien (z narażeniem życia poprzez przeziębienia w nieustannych przeciągach…) lub kombinując, jak obezwładnić czujniki dymu… Fascynujące.
I wszystko byłoby w porządku, gdyby Menasse nie wpadł przy okazji na pomysł w pewnym sensie diaboliczny, zuchwały z intelektualnego punktu widzenia i nader osobliwy moralnie… Otóż postanowił on zbudować kościec swej prozy na rudymentach, doświadczeniu i pamięci ważnego we współczesnej historii Europy i świata dylematu – tzw. Auschwitzfrage. Innymi słowy: wydało mu się, że można poważnie rozważyć użycie oświęcimskiej genocydalnej zbrodni (nazywajmy rzeczy po imieniu…) jako mitu założycielskiego europejskiej wspólnoty. Osobliwy koncept… Naturalnie – wspólne i jednoczesne przeżywanie tragedii jest jakimś (może nawet silnym) elementem jednoczącym, uwspólniającym doświadczenie także w sensie moralnym. Wspólny los to wspólna pamięć. Poczucie jednorodności i tożsamości – międzynarodówka ofiar – podstawą, zaczynem ich jedności w przyszłości. Może tak być, choć to nienajmądrzejszy koncept. Choćby dlatego, że wspólnota zbudowana na przeszłej traumie – nawet pod hasłem „nigdy więcej” – nie ma wektora pozytywnego, skierowanego we wspólną przyszłość. Ma za to zbyt wiele elementów uwsteczniających, rezerwatowych, defensywnych, skamielinowych… A poza tym – jak namówić ludzi, by nadal tkwili w mentalnym obozie jako eksponaty wspólnoty, skoro oni najbardziej marzyli o ucieczce, powrocie do normalności, zajęciu się swoim życiem, swoimi sprawami, swoją przyszłością. Rzadko który z ocalałych zapewne godziłby się z rolą żywej steli upamiętniającej swoją i towarzyszy tragedię…
No i dobrze. Ale – geehrter herr Menasse – co ze sprawcami tej zbrodni? W pańskiej koncepcji oni jakoś znikają w swej osobnej roli, stapiają się ze swymi ofiarami, stają się zaledwie świadkami. Współistnieją z więźniami, stają się składnikiem anonimowej masy „uczestników”; tropy się zacierają… Czy o to chodziło, herr Menasse? Coś panu powiem, herr Menasse – to się nie uda, bo to się nie godzi. Można oczywiście proklamować pojednanie i urządzić z tego wspólną platformę zjednoczenia Europy. Ale pojednanie, choćby najbardziej szczere, to nie uniewinnienie, nawet nie usprawiedliwienie. W tej akurat kwestii pojednanie nie działa wstecz.
Z drugiej wszakże strony rozumiem zabiegi Austriaka skądinąd, Menasse’a – na początku wojny bowiem jego rodacy stanowić poczęli widomą nadreprezentację wśród załóg i administracji systemu obozów koncentracyjnych oraz „fabryk” zagłady. Władcy Rzeszy spostrzegli, że nie ma sensu trzymać wielu tysięcy młodych, zdrowych, dobrze wyszkolonych esesmanów w systemie kacetów; skierowano ich na Wschód, do mobilnych Einsatzgruppen. Ich miejsce w biurach i na wieżyczkach strażniczych obozów zajęli powołani do służby rezerwiści policji, przeważnie austriackiej… Menasse zresztą tak się zagalopował w akcji zacierania różnic między sprawcami a ofiarami, że dopuścił się nawet historycznego fałszerstwa, którego nie dało się usprawiedliwić ani wolnością słowa, ani prawem do uprawiania tzw. fikcji literackiej. Macie to wyraźnie na stronie 236… Menasse pisze, że jeden z ojców założycieli wspólnej Europy – Walter Hallstein – swe inauguracyjne przemówienie wygłosił w Auschwitz.
To oczywiste kłamstwo. W owym czasie, gdy po tamtej stronie żelaznej kurtyny politycy Francji i Niemiec zakładali swoją wspólnotę (na początek – Węgla i Stali…), pan Hallstein po prostu nie dostałby polskiej wizy. Podobno nie był członkiem NSDAP, był tylko zwykłym profesorem prawa (najmłodszym w Niemczech; gdy go powoływano, miał 29 lat), a wojnę skończył w niskim stosunkowo stopniu oberleutnanta (idąc do niewoli alianckiej wraz ze swym pułkiem artylerii na polu jednej z bitew operacji Overlord w Normandii w 1944 roku). Gdy wspólnotę powoływano, a w 1958 roku pan Hallstein został szefem Komisji, fakt ten nie budził u nas specjalnych emocji; ważne było co innego: Walter Hallstein był jednym z najbliższych współpracowników kanclerza Konrada Adenauera (m.in. szefem Urzędu Kanclerskiego) i twórcą doktryny swego imienia – oficjalnego stanowiska prawnego Republiki Federalnej Niemiec, wedle którego była ona jedynym prawnym reprezentantem Niemiec na arenie międzynarodowej, co oznaczało, że RFN nie uznaje samodzielnego bytu państwowego Niemieckiej Republiki Demokratycznej i nie utrzymuje stosunków dyplomatycznych z państwami, które NRD uznają. Tak, doktryna Hallsteina to był powód, dla którego nie mógłby on po wojnie stanąć pod bramą z napisem Arbeit macht Frei… Tak to bywa, herr Menasse, gdy się człowiek za daleko zapędzi w chceniu przez myślenie.
Ale opis tej intrygi z uczynienia Auschwitz mitem założycielskim wspólnoty europejskiej jest jednym z lepszych aspektów (nie tylko dlatego, że dominującym…) czysto literackiej wartości „Stolicy”. Dobrze opowiedzianym i ascetycznie sformułowanym. Sam pomysł zrodził się w umyśle niejakiego Martina Susmana (zgadliście: Austriaka…) – urzędnika dyrekcji generalnej od kultury, odpowiedzialnego za kontrolę wydatkowania funduszy unijnych. Pan Susman został wydelegowany do Oświęcimia jako reprezentant Komisji na obchody kolejnej rocznicy wyzwolenia obozu (sam opis kupowania ciepłej bielizny, niezbędnej jakoby w polskim zimowym klimacie, to jeden z lepszych literacko epizodzików „Stolicy”). Przeziębiony mimo tych zakupów Susman kilka dni w łóżku wykorzystał twórczo – podszlifował projekt i wrzucił go w tryby Komisji. Obserwujemy zatem (za sprawą talentu Menasse’a), jak projekt ów obiecująco rośnie i równie szybko, zdycha, zamordowany w ramach wewnętrznych uzgodnień. Tak to już jest z tą euroBrukselą: wrzuć jej w trzewia diament, to po trzech dniach zamieni się w gówno, a po miesiącu nawet smród nie zostanie.
Robert Menasse podobno dobrze zna unijną Brukselę – jej urzędowe (i nie tylko) zakamarki, regulaminowe zawiłości i procedury, oficjalne i nieoficjalne struktury, zależności i układy, kanały informacyjne, biurokratyczne mechanizmy, nieoficjalne hierarchie tudzież prognozy „urzędowej” pogody… W każdym razie opisuje je zadziwiająco precyzyjnie, bezlitośnie, surowo i brutalnie. Najwyraźniej brukselska stolica czymś mu się naraziła – i ten delikt miał charakter osobisty (utrącony projekt, zawiedziona miłość?). Przecież skądinąd Menasse jest profesorem literatury, czynnym zawodowo w krainie łagodności, smętku i nostalgicznych pieśni fado – w kręgu kultury luzytańskiej (pracował osiem lat na uniwersytecie w Sao Paulo – najbardziej kulturalnej placówce w najbardziej kulturalnym i podobnym do metropolii mieście Brazylii…). Ale, pomijając wyliczone tu i niewyliczone deficyty, lektura „Stolicy” niesie ze sobą niezbędne minimum niezłej zabawy. A eurosceptykom – trochę gorzkiej satysfakcji…
Tomasz Sas
(16 02 2020)
Brak komentarzy