Craig Symonds 
Operacja Neptun
Przełożyli Łukasz Witczak, Jerzy Wołk-Łaniewski
Wydawnictwo Znak Horyzont, Kraków 2025
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Najtrudniejsze są powroty…
Wystarczy powiedzieć: D-Day, a strumień skojarzeń staje się oczywisty… Poranek 6 czerwca 1944 roku – w Normandii ląduje desant angloamerykański na pięciu plażach o kryptonimach Utah, Omaha, Gold, Juno i Sword. Ponad 600 tysięcy żołnierzy, ponad 93 tysiące pojazdów (w tym liczne czołgi) i 245 tysięcy ton zaopatrzenia… To operacja Overlord – militarny sukces, bowiem Niemcom w żadnym aspekcie nie udało się praktycznie ani zniweczyć, ani nawet ograniczyć powodzenia inwazji i utworzenia trwałego przyczółka na głównym kierunku wyjściowym natarcia tzw. drugiego frontu (czyli strategicznego zamiaru sił Sprzymierzonych) na kontynencie europejskim. To wiedzą wszyscy, którzy czytali choćby „Najdłuższy dzień” Corneliusa Ryana, wydany w 1959 roku, czy widzieli w kinie lub telewizji sekwencję desantu na plażę Omaha w filmie Spielberga „Szeregowiec Ryan”, sekwencję genialnie sfilmowaną przez polskiego operatora Janusza Kamińskiego. Ale to tylko fragment całej tej historii – kulminacja, ale ani początek, ani finał…
Tak naprawdę zaczęło się w okolicach francuskiego portu Dunkierka, na plażach kąpielisk La Panne i Zuydcoote cztery lata wcześniej mniej więcej, gdy we Francji dobiegała końca kampania Wehrmachtu i Luftwaffe, znana jako „Fall Gelb”, czyli inwazja na neutralne Luksemburg, Holandię i Belgię oraz przede wszystkim Francję, pozostającą od września 1939 roku w stanie wojny z III Rzeszą Hitlera. W trybie realizacji alianckich zobowiązań traktatowych (podobnie jak w I wojnie światowej) na terytoriach zaatakowanych przez Niemcy walczył też BEF – Brytyjski Korpus Ekspedycyjny. Niestety, przewaga jednostek pancernych Gerda von Rundstedta (a na jej tle – ogólna degrengolada armii francuskiej…) była tak znaczna, iż korpusowi BEF pozostało tylko uporczywe wycofywanie się, we względnym porządku i dyscyplinie taktycznej, w kierunku Kanału i jakiegoś portu, z którego byłaby możliwa ewakuacja na Wyspę. Jednostki BEF po dwudziestym maja zaczęły gromadzić się w rejonie Dunkierki (w sile ponad 300 tysięcy żołnierzy). Dowodzący wówczas rejonem operacyjnym Dover admirał Bertram Ramsay dostał z Admiralicji rozkaz (poniekąd wsparty autorytetem świeżo powołanego premiera brytyjskiego gabinetu wojennego Winstona Churchilla), by ewakuować BEF z Dunkierki (operacja „Dynamo”). Od 27 maja do 4 czerwca 1940 roku z portu i plaż wywieziono ponad 338 tysięcy ludzi z korpusu BEF oraz Francuzów i Polaków. Ramsay zastosował w toku swej operacji wysoce niekonwencjonalny sposób działania – mianowicie poprosił o pomoc armatorów sporej floty prywatnych łodzi rekreacyjnych, statków wycieczkowych, jachtów, łodzi rybackich; jednostki te, dzięki małemu zanurzeniu, mogły prosto z plaż podejmować ewakuowanych (tą zaimprowizowaną drogą udało się zabrać na Wyspę prawie sto tysięcy ludzi). Sukces operacji „Dynamo” był wielki, aczkolwiek nie do końca – na plażach i w portach został cały cięższy sprzęt korpusu i zapasy – ba, żołnierze wracali nawet bez karabinów (ćwierć miliona sztuk broni strzeleckiej porzucono we Francji) i amunicji. Nikt wprawdzie specjalnie nie żałował przestarzałych lee enfieldów 7,62, ale przecież czymś trzeba było bronić Wyspy w razie czego… No i pozostała zagadka – czemu wstrzymano niemieckie natarcie na kocioł Dunkierki? Ale to temat na osobne opowiadanie…
Nie sądzę, by w toku operacji „Dynamo” ktokolwiek z jej uczestników pomyślał, że ewentualny powrót za kilka lat na kontynent będzie możliwy i odbędzie się niemal dokładnie w ten sam sposób, tyle że w odwrotnym kierunku: z dużych okrętów, małymi płaskodennymi łodziami na plaże i od razu w bój. Swoją drogą, ciekawe byłoby zbadanie – czy i ilu weteranów Dunkierki desantowało się później w Normandii? Nikt nie wpadł na pomysł, który z dużym propagandowym powodzeniem zrealizował niemal dwa lata później po drugiej stronie globu amerykański generał Douglas MacArthur, buńczucznie zapowiadając „I shall return – wrócę”, gdy musiał opuścić Filipiny… Zresztą myślenie o powrocie i w ogóle jakiejkolwiek operacji zaczepnej nie było wówczas niczyim (poza najbardziej wizjonerskimi planistami i strategami armii, i to na niższych szczeblach urzędowej hierarchii) priorytetem w Wielkiej Brytanii – od premiera Churchilla i króla Jerzego VI począwszy, po najmłodszego stażem szeregowca – wszyscy skupili się na zadaniu obrony Wyspy przed planowaną niemiecką inwazją (Hitler już zarządził operację desantową „Seelöwe”), atakiem powietrznym sił Luftwaffe i narastającą bitwą z U-bootami Kriegsmarine o szlaki zaopatrzeniowe na Atlantyku. Craig Symonds chyba też tak mniemał, bo w swej monografii powrotu aliantów do wojny na kontynencie i na głównej osi starcia z III Rzeszą, historii Dunkierki oraz wpływu tamtejszych doświadczeń na tok myślenia o imponderabiliach wojny, nie poświęcił zbyt wiele uwagi. Moim zdaniem niesłusznie…
Nie ulega bowiem wątpliwości, że doświadczenie Dunkierki wzmocniło strategiczne rudymenty globalnej koncepcji prowadzenia wojny i jej celów – żywionych przez Churchilla i przynajmniej kilku członków jego gabinetu wojennego oraz członków najwyższego kierownictwa sił zbrojnych. Doświadczenie Dunkierki – bolesne, lecz w sumie korzystne jako pretekst weryfikacji wojennych priorytetów – odcisnęło piętno na filozofii prowadzenia działań. Było to bowiem pierwsze na taką skalę w tej wojnie zderzenie nieprzygotowanej armii lądowej z siłą morskiej wody. Żywioł zademonstrował swą moc i uzmysłowił skalę trudności, gdyby planowano powrót tą samą drogą.
Winston Churchill – choć nie okazywał tego ani publicznie, ani prywatnie – był w zasadzie zadowolony z takiego obrotu spraw (czyli usprawiedliwionego okolicznościami wojny zatrzaśnięcia drzwi do powrotu na kontynent). Od połowy roku 1940 do połowy 1941 (a po części nawet do grudnia ’41) to on był jedynym „gospodarzem” konfliktu z Niemcami, jedynym dźwigającym lwią część wojennych ciężarów. Odpędził szalone ataki Luftwaffe i odsunął w niebyt wizję inwazji Wehrmachtu na Wyspę, wszedł w śmiertelne zwarcie na Atlantyku – ale ten defensywny w istocie układ nie przeszkodził mu myśleć (i w miarę sił realizować…) o głównym jego strategiczno-politycznym zamiarze, czyli zachowaniu Imperium Brytyjskiego w całości, wielkości i chwale. To dlatego uwaga i liczne wojskowe pomysły angielskiego premiera skierowane były ku południowi, ku strefie śródziemnomorskiej, jej udrożnieniu oraz zabezpieczeniu łączności (w wielu aspektach) z Bliskim Wschodem, Indiami i resztą imperialnych „pereł”. A Niemcy? Cóż – chyba wystarczyłoby Rzeszę gruntownie i cierpliwie bombardować, przy okazji stale zagrażając miękkiemu podbrzuszu kontynentu – Włochom, południowej Francji, Bałkanom, Helladzie…
Z takim nastawieniem Winston w ciągu 1941 roku pozyskał dwóch sojuszników: w czerwcu Stalina najechanego pełną siłą przez Niemcy, a w grudniu Roosevelta, upokorzonego przez Japonię w Pearl Harbor. Wojna się zglobalizowała, ale obaj nowi sojusznicy Brytanii byli od niej potężniejsi, mieli własne interesy i niewielką ochotę do realizowania doktryny Churchilla. Ten zaś – by nie wypaść z gry – musiał negocjować, do czego miał talent i po części mu się udawało. Ale zasoby miał niewielkie i musiał się z tym liczyć… Uzupełnianie brytyjskich zapasów wojennych było operacją trudną logistycznie (atlantyckie konwoje i ich dramaturgia!), kosztowną i ryzykowną. Konieczność nieustannego proszenia o utrzymanie i zwiększanie pomocy sama w sobie musiała modyfikować (w sensie ograniczać!) determinację i fantazję Churchilla w forsowaniu własnych planów wojennych. A tu od końca 1941 roku strumyczkiem zaopatrzenia trzeba było się dzielić z zachłannym Stalinem, którego pretensje były uzasadnione – sam dźwigał ciężar wojny lądowej i nie mógł szybko liczyć na odciążenie przez drugi front z Zachodu. Roosevelt (niezależnie od tego, czy w amerykańskich sferach kierownictwa wojny przeważała doktryna „najpierw Niemcy”, czy przewagę zdobywali zwolennicy prymatu rozprawy z Japonią) był zwolennikiem pełnokrwistego, masywnego uderzenia na Europę kontynentalną (od zachodu przez Francję do Rzeszy). Churchill nolens volens przyłączył się do tej koncepcji – w przeciwnym razie groziła mu marginalizacja, a tego by nie zniósł… W taki oto sposób na biurkach planistów pojawiła się Operacja „Neptun”, czyli bezpośredni powrót aliantów do kontynentalnej Europy…
Długi i szczegółowy wywód Symondsa o tym, jak brytyjski premier lawirował i kombinował, by jednak główną oś wojennego wysiłku aliantów zainstalować w Śródziemnomorzu (co mu się po części udało), godzien jest szczególnej uwagi czytelników, albowiem niewiele jest w literaturze wojennej równie klarownych „deszyfracji” zamiarów strategicznych walczących stron. Zwłaszcza przekonanie głównego alianta, że dla globalnego powodzenia wojennych wysiłków Sprzymierzonych niezbędne jest amerykańskie lądowanie w Afryce Północnej (operacja „Torch”) było majstersztykiem dyplomacji strategicznej. Nawet wysocy dowódcy amerykańscy (m.in. Eisenhower) uważali, że to przedsięwzięcie całkowicie zbędne. Zaś konsekwencję tego ruchu – czyli lądowanie na Sycylii i Półwyspie Apenińskim – za karygodne marnotrawstwo szczupłych przecież sił i środków. A to na trwałe pogorszyło logistyczną sytuację „Neptuna” (na trwałe, bo walki we Włoszech ustały dopiero z końcem całej wojny, czyli w maju 1945 roku).
Pasjonujące szczegóły znajdziecie bezpośrednio u Symondsa. Po pierwszej lekturze sądziłem, że jest tych szczegółów za dużo, że lawina zdarzeń zaciemni lekturę i uczyni ją nieprzyswajalną. Ale nie – druga lektura (tak – „Operacja Neptun” zasługuje ze wszech miar, by od razu przeczytać ją dwukrotnie co najmniej…) przekonuje, że szczegółu w tej narracji jest w sam raz, by obraz całości był plastyczny, wyrazisty – i co najważniejsze – zrozumiały. Nie ulega wątpliwości, że to szczytowe osiągnięcie twórcze Symondsa – przynajmniej tak monumentalne, jak jego „II wojna światowa na morzu”.
Prywatnie zaś z satysfakcją znalazłem u Symondsa potwierdzenie tezy, którą wyraziłem już kilka lat temu w moim blogu, iż zwycięskie lądowanie w Normandii nie było żadną miarą sukcesem tylko dowodzących tam generałów – lecz młodszych oficerów i podoficerów. Generał, jeśli znalazł się przypadkiem na plaży w pierwszym lądującym rzucie piechoty, mógł sobie podowodzić plutonem, najwyżej kompanią, czyli tym, co miał w zasięgu głosu; jedynym sensem jego działań, jeśli się na to zdobył, mogło być tylko zaprowadzenie jakiego takiego porządku mocą autorytetu gwiazdek na mundurze i hełmie. Ale to potrafili z lepszym skutkiem robić porucznicy albo zgoła sierżanci. Młodsi oficerowie uratowali inwazję nie dzięki skrupulatnemu trzymaniu się planu – ale często wbrew niemu. W trakcie działań okazało się bowiem, że ratunkiem dla sukcesu jest zdolność do improwizacji i dowodzenia nie tyle regulaminowego, co instynktownego. Cóż innego bowiem mógł zrobić dowódca pododdziału, którego łodzie bezpowrotnie zniosły prądy, fale, wiatry i błędy w nawigacji o jakiś kilometr od wyznaczonego punktu lądowania (a tym samym od celu ataku)? Musiał zrobić to, co umiał – podjąć walkę z tym, co miał przed sobą, korzystając z tego, co miał ze sobą. Nie była czasu pytać o nowe rozkazy – zresztą nie było kogo… Tak – powodzenie takiej operacji zawsze zależy nie tyle od przenikliwości i doświadczenia sztabowców-planistów, co od determinacji, żołnierskiej fachowości i entuzjazmu chłopaków, wyskakujących z względnie suchych łodzi na mokrą plażę, do tego pod ogniem…
Tomasz Sas
(27 06 2025)
Brak komentarzy