Dorota Masłowska
Magiczna rana
Wydawnictwo Karakter, Kraków 2024
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Lektura z ruchu warg…
Nareszcie… Masłowska po latach absencji (i – co tu ukrywać – abnegacji pomieszanej z aberracją) wróciła do świata literatury, by uprawiać prozę w sensie ścisłym. Cieszę się bardzo, bo już obawiałem się, że pozostanie na dłużej w nurcie pisarstwa lekkiego, łatwego i przyjemnego – czyli uprawiania felietonistyki – co przy jej kwalifikacjach naprawdę wydaje się być zajęciem błahym i rozrywkowym. Ale groziło jej coś jeszcze gorszego niż bieżąca gorączka (czyli bieżączka) łatwego pisania raportu z podsłuchiwania i podpatrywania świata w odcinkach. Oczywiście – nic zdrożnego w pisaniu felietonów nie ma – wprost przeciwnie. Ale publicystyka zamiast prozy? W tym coś zdrożnego jest – może ucieczka, może maskarada, by nie odpowiadać na pytania o chwilę słabości twórczej.
A sama Masłowska była już blisko (może nadal jest?) przystąpienia do pewnego inwazyjnego gatunku pasożytniczego w biotopie literatury globalnej – mało jeszcze zbadanego, ale już wyraziście wyodrębniającego się w piśmiennictwie post-badawczym. Chodzi tu o wędrownego pisarza-stypendystę – pasożytującego na niedomagających mechanizmach dystrybucji środków – pieczeniarza literatury, kosiarza zapomóg, łapacza grantów, intelektualnego drapieżnika (albo ścierwojada – jak kto woli).
W świecie pewnej takiej konkurencji idei (czasem nawet zbrojnej) ci silniejsi i zasobniejsi przed wieloma już dekadami wpadli na pomysł łagodnego przekonywania do swych racji (nie wszystkich oponentów, ale przynajmniej ich elit) poprzez systemy stypendialne (często nawet obfite) umożliwiające jakoby bezkonfliktowe studiowanie, zgłębianie tajników ideologii, poznawanie ludzi, nawiązywanie stosunków przyjacielskich, naukowych, politycznych – i w ogóle tzw. konwergencję, czyli w tym znaczeniu płynne „wmontowywanie” we wraży system swoich dywersantów – przekonanych lub choćby tylko „zmiękczonych” życzliwych zwolenników, odpowiednio przedtem zindoktrynowanych „pożytecznych idiotów”. W polityce i naukach społecznych system ten działał – dość wspomnieć sławne Stypendium Fulbrighta i setki innych struktur, projektów tudzież fundacji, zdumiewająco niekiedy zasobnych (i nie zawsze neutralnych ideowo; bywały też agresywne, zgoła agenturalne, trefne przedsięwzięcia).
W sferze literatury podobne pomysły wydajnego i długofalowego oddziaływania podprogowego wobec elit intelektualnych przyjęły się nadspodziewanie szybko i masowo. Już w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku każdy większy, zasobniejszy i szanujący się uniwersytet na Zachodzie (głównie uczelnie amerykańskie) miał własny (czasem współfinansowany przez ewidentnie wywiadowczą Amerykańską Agencję Informacyjną) program dla ludzi pióra ze sfery komunizmu i tzw. Trzeciego Świata. Standardowy układ przewidywał sześciomiesięczny (bez trosk materialnych) pobyt w atrakcyjnym miejscu (kurorty, kampusy uczelniane, wielkie i ciekawe metropolie, zaciszne miasteczka Prowansji albo Wschodniego Wybrzeża), dostęp do markowej biblioteki oraz pewną dozę kształcących możliwości intelektualnego rozwoju i towarzyskiej integracji. W zamian obdarowany pisarz miał sporządzić jakieś dzieło i w adresie dziękczynnym zaznaczyć, iż powstało dzięki stypendium Uniwersytetu…/Fundacji im. …/Organizacji… (niepotrzebne skreślić). Układ prosty i moralnie prawie nienaganny, nieprawdaż?
Globalna podaż takich propozycji niesłychanie wzrosła, albowiem z jakichś powodów specjaliści od budowania publicznego wizerunku wielkich koncernów, banków, konsorcjów, funduszy inwestycyjnych o nadszarpniętej z rozmaitych powodów reputacji uznali, że fundowanie stypendiów literackich dobrym jest sposobem odbudowy lekko zszarganych imponderabiliów biznesowych czy etycznych. W ten sposób na rynku wymiany idei pojawiła się masa nieopodatkowanych godziwie pieniędzy. A skoro tak – to w ślad za nią urosła gromada chętnych beneficjentów. Mechanizm doboru naturalnego okazał się prosty: wystarczyło mieć w CV dwie wydane gdziekolwiek i w dowolnym języku książki (z tym, że lepiej wyglądało, gdy choć jedną przetłumaczono na angielski lub hiszpański), jakąś lokalną nagródkę literacką i obszerne, atrakcyjne uzasadnienie potrzeby skorzystania z tego akurat stypendium. Odpowiednio twórcze oraz inteligentne rozesłanie stosownych aplikacji może zapewnić parę lat beztroskiego bytowania – od Kapsztadu przez Brisbane, Zakopane, Singapur, Uppsalę, Seattle, Cortonę w Toskanii – aż do Sapporo na wyspie Hokkaido. Masłowska w swoim czasie też przyłączyła się do zglobalizowanej gromady nomadów-pieczeniarzy literackich, żerujących na rynku wymiany idei. Ale wygląda na to, że ten etap pasożytnictwa ma już za sobą…
Aczkolwiek wiele wskazuje na to, że niektóre opowiadanka-rozdziały „nowego masła” mogły powstać na stypendialnych wilegiaturach (na przykład „W raju” – o przygodzie życia w sensie ścisłym – niejakiej Zoldany Manović, lat 32). Ale komu to przeszkadza? Mnie nie… Interesuje mnie bowiem Masłowska z punktu widzenia i poziomu zwyczajnego czytelnika – nie zaś krytyka literackiego, rozdrabniacza cząstek elementarnych (to nic, że elementarne oznacza, że się już bardziej rozdrobnić nie da…), prozatorskiego stratygrafa i kwantyfikatora. Ani też wywiadowcy, który dzięki życzliwości wydawcy, wespół z autorką ustala obowiązujące rudymenta interpretacyjne nowej prozy, w celach ewidentnie promocyjnych – w sensie ścisłym zaś – handlowych… Powieść jest bowiem towarem, czyż nie? Dziełko Masłowskiej zaś, dzięki podziwu godnej ofensywie promocyjnej, podobno sprzedało się (mam w tym swój skromny udział) do spodu nakładu w dwa tygodnie. I o to chodzi, o to chodzi…
Więc co jest? Na pierwszy rzut oka jest nieodparte wrażenie, że Masłowska w epoce swych peregrynacji literackich odbyła wyrafinowane rękodzielnicze kursy operatora obsługi igły z nitką i zdobyła patchworkowe kwalifikacje cerowania artystycznego. Po co? By powieść zmajstrować. Nie napisać od początku do końca – na surowym korzeniu, od jednego zasiadu – ale właśnie zmajstrować. Z części wyjętych z juków podróżnych, z zamrażalników wszelakich i poddanych literackiemu recyklingowi. Po czym zaś – idealnemu pozszywaniu, połączonemu z pracowitym zamaskowaniem ściegów. Może się mylę, ale po lekturze „Magicznej rany” takiego nabrałem wrażenia i nie mogę się od niego uwolnić – że to humbug mianowicie. Powieść marketingowa lub zgoła prestidigitatorska, robiąca wrażenie czegoś większego niż w istocie. I to coś z drogi przywiozła?
I czemu wszyscy, łącznie z autorką, upierają się, by ten tomik opowiadań od czapy nazywać powieścią? Bo to jest powieść? No, owszem, być może – ale na poziomie meta… Czyli tam, gdzie autorka usiłuje dowieść (lecz po fakcie, czyli rzeczy samej napisaniu, zredagowaniu i wydrukowaniu, nie mówiąc już o skierowaniu do handlu detalicznego) jedności emocjonalnej oraz intelektualnej dzieła – z małą pomocą zblatowanych krytyków. Ma zatem być powieść – to jest. I już. Autor ma prawo do samookreślenia, definiowania swego własnego dzieła. I nikt tego prawa mu nie odbiera – a ja to już na pewno… Z drugiej wszakże strony autodefinicja nie wyklucza możliwości polemiki z jej sensem i literą. Jak się robi powieść na poziomie meta- ze zbornego wprawdzie, ale dalece niejednolitego zbioru opowiadań, trzeba jakoś zamaskować fastrygi. Trzeba jakoś zasygnalizować, że to całość – wspólnota myśli, mowy i uczynków. To akurat łatwe – wystarczy nie przesadzać zbytnio z indywidualną identyfikacją narratorów-podmiotów lirycznych; niech niedookreśleni tworzą aurę mglistej jednoty, sąsiedztwa czy zgoła grupy. Niedomalowani, niewyraźni, różnorodni względem płci i wieku, trochę głodni i niedoszacowani – jedno mają wspólne na pewno: tkwią w czarnej dupie okrutnego świata. Wprawdzie usiłują się przeciskać przez szczeliny, studnie, kominy, zapadliska i syfony, ale wszyscy powoli docierają do zacisków, przez które nie uda się przeleźć; bo nikomu się nie udało – w stygnącym światełku czołówki widać dalej dziewiczą caliznę przełazu, widać spąg nietknięty ludzką ręką lub inną częścią ciała. Znaczy nikogo jeszcze na tamtym szlaku nie było; więc w czarnej dupie nasz los się zakończy.
Nikt nie potrafi o czymś takim pisać, jak potrafi Masłowska. Ona i tylko ona jest mistrzynią języka-kalamburu, języka-metafory, języka-zawiesiny sensów, bezsensów i absurdów, języka-miotacza ognia… Mistrzynią frazy-mątwy, barwiącej wytryskiem świat na czarno, frazy-kakofonii, której wstrząsy odrywają sedymentacyjne osady słów i znaczeń, każąc im spływać poza zasięg wzroku i rozumu. Mówią, że to wszystko dzięki genialnemu, nadprzewodzącemu słuchowi, który jakoby posiadła Masłowska. To być może – istotnie, może słyszy więcej i lepiej, a zasłyszane szybciej przetwarza, zamienia w tę swoją osobliwą frazę. Urodziwą i zarazem odpychającą… Bo zastanówcie się chwilę nad ontologicznym rozbiorem fragmentu z opowiadanka „Znajomy”: „Różne ryje nadpływały prosto przed jego twarz jak złowróżbne pijane balony.” Toż to istota komunikacji międzyosobniczej w ludzkim stadzie; najczęstszym sposobem podtrzymywana więzi jest sam widok naszej twarzy – oni widzą moją facjatę, ja widzę ich mordy. Nie mówimy do siebie, nie dajemy znaków odnóżami i minami. Ot, mijamy się w tłumie albo siedzimy naprzeciw, spoglądając w pyski. I to wystarcza na ogół do wygenerowania poczucia bycia – bycia między innymi. Czujemy się. Tak – to geniaaalna fraza tej Masłowskiej… I niejedyna.
Ale to nie o słuch społeczny chodzi. Masłowska umie więcej – umie czytać zdalnie, z ruchu warg. Więcej: ona czyta z ruchu fal w strumieniu świadomości. Niebywałe… To przewrót fundamentalny w obrębie prozy polskiej. Gdybym miał przyrównać fenomen Masłowskiej do czegokolwiek innego w dziejach krajowej literatury, to byłby to eksperyment (i zarazem eksces) Marka Nowakowskiego. Wczesnego Nowakowskiego – ma się rozumieć. Czytajcie Masłowską i kochajcie za jej zuchwalstwo, za ten pierwotny instynkt czytania świata całym ciałem i umysłem…
Tomasz Sas
(02 11 2024)
Brak komentarzy