Pierwsze śledztwo Montalbana

23 października 2024

Andrea Camilleri


Pierwsze śledztwo Montalbana
Przełożyła Lucyna Rodziewicz-Doktór
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2024

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 2/5

Szkic do portretu

Wydawało mi się, że znam Salvatore’a Montalbana – komisarza policji z sycylijskiego miasteczka Vigata – w miarę dobrze: na tyle, na ile pozwoliła uważna lektura kilkunastu tomów powieściowego serialu kryminalnego o nim samym. Ale nie z Camillerim takie numery – mistrz korzystał z każdej okazji, by swego bohatera figuratywnie, kolorystycznie i charakterologicznie wzbogacić. I upiększyć. Uciekał się w tym celu do miniaturyzacji fabularnej – w rezultacie tego zabiegu powstawały opowiadania (w sensie zamysłu i rozmiaru), w których jeszcze mniej było intrygi fabularnej, kryminalnej niż w regularnych powieściach. Ale za to portret psychologiczny (dziś modnie zwany profilem) komisarza Montalbana pęczniał od nowych informacji i w ogóle jakoś nabierał – i ciała, i wyrazu…

Montalbano to ciekawy facet. Z góry zastrzegam, że jest niewielkie prawdopodobieństwo (co tu ukrywać – zbliżone do zera…) napotkania takiego osobnika twarzą w twarz, w tak zwanej rzeczywistości, czyli realnie: na ulicy, w restauracji, a zwłaszcza w komisariacie państwowej policji włoskiej. Każdy, kto przeżył kilkadziesiąt lat i jest w pełnił sił umysłowych, wie, że to kreacja baśniowa, fantazja dla niepoznaki przystrojona w realistyczny kostium.

Gliniarz w stopniu komisarza to zawsze ciekawa figura, na ogół umieszczana w centrum każdej przyzwoitej intrygi kryminalnej. Gdyby zarządzić studia porównawcze europejskiej (i nie tylko) literatury sensacyjnej z akcją umieszczoną w sferach policyjnych, okazałoby się, że „posterunki” głównych bohaterów tysięcy powieści tego gatunku są zajęte przez funkcjonariuszy w randze komisarza lub porównywalnej. Komisarz bowiem (lub jakiś jego odpowiednik inaczej nazwanej rangi w hierarchii służbowej) to centralna figura prawie każdej narracji – pivot intrygi kryminalnej, wprawiający akcję w ruch, nadający jej urzędową, regulaminową formułę scalającą. Innymi słowy: bez komisarza policji nie sposób się obejść… To ważna postać – na tyle wysoko w hierarchii, że w gruncie rzeczy samodzielna, mogąca dowodzić ludźmi i zarazem pracować osobno, na własny rachunek, Istotą policyjnego bytu komisarza (lub równoważnika) jest sprawczość śledcza. Oczywiście pomniejsze figury – szeregowcy i podoficerowie policji – też ją mają. Ale na poziomie włamania do komórki z gratami czy przyłapania pijanego rowerzysty. Leczy gdy chodzi o zbrodnię… Zauważcie, iż niezwykle rzadko, prawie wcale, bohaterem kryminalnej narracji jest młody pistolet-posterunkowy czy wachmistrz lub sierżant – doświadczony wyga i rutyniarz. Co to, to nie… Rachunek jest prosty: zbrodnia + zwłoki = komisarz.

W tej sytuacji aż się prosi, by jakiś młody i ambitny badacz literatury popularnej w gatunku kryminalnym podjął trud „zmonografizowania” figury komisarza (lub równoważnika) w prozie sensacyjnej. Doktorat jak nic – lub nawet habilitacja! Oddaję pomysł za darmo; sam zarobiony jestem i zbyt stary, by rzecz dociągnąć do finału. A ten powinien być zajmujący… Zresztą nie jestem pewien, czy koś już gdzieś na świecie nie wpadł na podobny koncept – nie tylko w prozie, ale w kinie lub telewizji. Nie będę jednak tego sprawdzał, by nie psuć sobie zabawy.

Więc komisarz… Jestem pewien (choć nie policzyłem), że w światowej literaturze kryminalnej funkcjonuje olbrzymia nadreprezentacja komisarzy policji (lub równoważników) w czynnej służbie – jako przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości na pierwszej linii frontu w walce ze zbrodnią i zbrodniarzami. Oczywiście wypada zauważyć, że istnieją autorzy na niwie kryminalnego gatunku, którzy nie uprawiają policyjnej monokultury „komisarskiej”, bowiem powołują do życia inne postacie borykające się z wykrywaniem sprawców zbrodni. Drugie zaszczytne miejsce na liście frekwencyjnej w literaturze sensacyjnej zajmuje figura prywatnego detektywa. I – co tu ukrywać – ma tradycje, osiągnięcia i tzw. dobrą prasę – od czasów Sherlocka Holmesa co najmniej, a już od epoki autora Raymonda Chandlera i jego detektywa Marlowe’a – to na pewno. Ale tu uwaga porządkowa: prywatny detektyw, osobliwie ten w literaturze amerykańskiej, to niemal zawsze… były policjant (w randze detektywa lub porucznika), który odszedł ze służby, sfrustrowany jej nieskutecznością, korupcją czy rasizmem. Prywatny detektyw w prozie kryminalnej to prawie równie wielka figura jak komisarz; co ciekawe – w rzeczywistości nieliterackiej prywatny detektyw to postać podrzędna (nie każdy jest Rutkowskim), świadcząca usługi śledcze głównie na brudnawym poletku stosunków męsko-damskich, czyli robiąca „w rozwodach”.

Poza komisarzem i prywatnym detektywem literatura kryminalna eksploatuje inne figury i charaktery z kręgu zwalczanie przestępczości. Ostatnio modny jest profiler, czyli psycholog ze specjalnością kryminologiczną, usiłujący sporządzić portret mentalny przestępcy (dlatego po staremu tych speców zwie się mentalistami). Zdarzają się też prokuratorzy lub sędziowie śledczy z żyłką detektywistyczną – lubiący się uganiać za zbrodnią po krzakach. Zdarzają się też dziennikarze, niekoniecznie zresztą śledczy (jeśli wiecie, cokolwiek to znaczy – bo ja nie wiem, za to wiem, że tzw. dziennikarstwo śledcze po prostu nie istnieje…). Jeszcze rzadziej w głównych rolach pojawiają się koronerzy i inni medycy sądowi; są też kompletni amatorzy spoza personelu wymiaru sprawiedliwości (ta anegdotyczna wścibska staruszka z lornetką, godzinami tkwiąca w oknie). Ale to komisarz (lub równoważnik) rządzi w kryminalnej prozie, to komisarz wymiata… Jest albowiem zjawiskiem masowym.

Gdzie zatem na tym tle plasuje się komisarz Montalbano? Znajdźmy mu miejsce; gdybyśmy ustawili od lewej do prawej: najpierw kryształowych, niezłomnych, prawych i sprawnych obrońców sprawiedliwości, regulaminowo moralnych stróżów prawa – potem w środku normalsów: uczciwych chłopaków i dziewczyny porządne, profesjonalnych rutyniarzy, dociekliwych i asertywnych – a na przeciwległym skraju pokrajcowane indywidua, dziwaków, psycholi, ćpunów i innych nałogowców, po przejściach, znerwicowanych, zdeprawowanych, zdemoralizowanych, skorumpowanych i brutalnych sukinsynów – w zasadzie daleko poza zdatnością do służby, tolerowanych tylko dzięki fenomenalnym statystykom wykrywalności – to Salvo Montalbano, taki, jakim go stworzył Camilleri, uplasuje się gdzieś pod koniec tej pierwszej grupy, bliżej normalsów, ale wciąż w sferze kryształowej. Jego sąsiadem mógłby być szwedzki policjant Kurt Wallander (inni Skandynawowie odnaleźliby się raczej w grupie pokrajcowanych), a tuż obok w grupie skrajnie normalnych normalsów uplasowałaby się barcelońska policjantka Petra Delicado oraz inny Włoch z Wenecji – niejaki commissario Guido Brunetti (we Włoszech zupełnie nieznany, bowiem pisząca po angielsku jego kreatorka Donna Leon zabroniła tłumaczyć swe książki na włoski, bo taki zabójczo szczery włoski klimat spraw publicznych jest łaskawa rekonstruować…). Między „kryształami” a normalsami znalazłoby się zapewne miejsce dla rosyjskiej gliniary Anastazji Kamieńskiej (w stopniu majora), wykoncypowanej przez Aleksandrę Marininę… Bliżej dziwaków (ale ciągle w normalsach) utkwiłby zapewne szkocki inspektor John Rebus autorstwa Iana Rankina. Zaś na czele grupy pokrajcowanych mogliby śmiało stanąć obaj bohaterowie Krajewskiego – Eberhard Mock i Edward Popielski – przyznacie, że w światowej literaturze wykreowano niewielu detektywów-policjantów o równie zaplątanych umysłach i duszyczkach.

Montalbano – ze swoimi charakterologicznymi „preliminariami”, używanymi stale przez Camilleriego – jest postacią w sumie dość standardową, a w gruncie rzeczy nudnawą. Ale i tak ciekawszy jest niż zagadki kryminalne, które rozwiązuje (choć autor się zarzekał, iż pomysły do swych intryg brał z kronik policyjnych w lokalnych gazetach). Może i te historyjki są prawdziwe, albo nawet jak prawdziwe – ale nudne są cholernie. Niezwykle rzadko pojawia się fabuła, niosąca ze sobą elementy finezyjnego pojedynku intelektualnego między sprawcą a śledczym, wciągająca czytelnika w grę bez wytchnienia. W rezultacie takiego autorskiego modus operandi lepiej zapamiętujemy i kolekcjonujemy wszystko, co zdarza się „w życiu” bohatera (pamiętając, że to tylko elementy kreacji fabularnej, a ten bohater to jednak postać fikcyjna) niż pamiętamy sprawy, które rozwiązywał. Tym łacniej, im dłużej z nim obcujemy, a autor nieustannie wzbogaca żywot swego „figuranta”. Gdy cykl rozrasta się już do kilkunastu pozycji, mamy do czynienia z przerostem „formy nad treścią” – w sensie takim, że osoba śledcza ze swym wieloaspektowym (i pozasłużbowym) życiem codziennym zaczyna w świadomości czytelniczej dominować nad kryminalną narracją. Wyraziłem już kiedyś pogląd, że autorzy prozy kryminalnej czy szerzej – sensacyjnej – podejmując trud pisania seryjnego (z jednym bohaterem, tak zgrabnie – nieprawdaż? – wykreowanym, że aż żal byłoby się z nim rozstawać po pierwszym tekście) tylko pierwszy tom piszą dla anonimowych znawców przedmiotu i amatorów rozrywki. Następne – to już dla przyjaciół…

W takiej sytuacji już nie trzeba z naszego bohatera czynić na przykład odkrywcy tajemnic medialnej „zbrodni stulecia” – bulwersującej i ekscytującej opinię publiczną. Ani też dzielnego pogromcy dewianta-seryjnego mordercy, wzbudzającego panikę i grozę… Wystarczy pracowicie, uczciwie i bez psychologicznego szachrajstwa (w stylu deus ex machina) dokładać po kilka atrakcyjnych puzzli do robionego w ramach serii wizerunku naszego komisarza (lub równoważnika). Figura rośnie sama w sobie, a jej profesjonalne dokonania tracą na znaczeniu. Ważna się staje osobowość i charakter. Tak się stało nie tylko w przypadku Montalbana, ale jego kumpli po fachu: szwedzkiego Wallandera i szkockiego Rebusa. Po kolejne tomy sięgało się nie dla nowej zagadki kryminalnej, ale dla bohatera, by badać nowe zakręty na ścieżce jego życia, niepomiernie ciekawsze niż sama intryga… Przyjaciele tak mają – są wścibscy. A kronika kryminalna Vigaty niech się kręci sama.

W tych okolicznościach przyrody trzy opowiadania z tomu „Pierwsze śledztwo…” mają wręcz konstytuujące znaczenie dla procesu „nabierania ciała” przez wykreowaną mocą talentu Camilleriego figurę komisarza Montalbana. Pierwsze z nich – „Siedem poniedziałków” – jest właśnie wspomnianą już rzadką próbą stworzenia intrygi, opisującej intelektualny pojedynek śledczego ze sprawcą; a tło jest wyrafinowane: biblijno-kabalistyczne, z pewnym takim ładunkiem nieoczywistej niesamowitości. Drugie, które dało tytuł całej książce, ma znaczenie nie tylko prequelistyczne (czyli nie tylko objaśnia, skąd się wziął Montalbano w policji i w Vigacie) – ale jest dobrym, wprowadzającym studium do obserwowania i analizowania, z jakiego podłoża wyrosła kryminologiczna biegłość komisarza i skąd się wzięły jego śledcze zdolności… Trzecie zaś opowiadanie to studium policyjnej wrażliwości i niezłomności w praktyce. Podsumowując: innymi słowy – macie uzupełniony portret swego ulubionego bohatera. Lektura zatem nie będzie w żadnym razie przedsięwzięciem chybionym…

Tomasz Sas
(23 10 2024)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *