Homelands. Historia osobista Europy

9 lipca 2024

Timothy Garton Ash


Homelands. Historia osobista Europy
Przełożył Bartłomiej Pietrzyk
Wydawnictwo Znak Horyzont, Kraków 2024

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Uwiedzenie, uprowadzenie, uratowanie…

Urodziłem się w Europie roku pańskiego (używam tej formuły, albowiem zostałem regularnie ochrzczony i wprowadzony do wspólnoty kościoła katolickiego, chociaż dziś się do niczego takiego nie poczuwam) tysiąc dziewięćset czterdziestego i ósmego – trzy lata po wielkiej wojnie, która przeorała wewnątrzkontynentalne granice, zabiła miliony istnień, spustoszyła do cna wielkie terytoria, zmieniła w gruz gigantyczny majątek i przepędziła również miliony europejskich obywateli w tę i nazad. Gdy się urodziłem, dawno już umilkły działa, na kontynencie trwała cisza, choć była to cisza konfrontacyjna, bowiem nie wszyscy byli zajęci – jak to winno być po wojnie – własnymi sprawami; a tzw. żelazna kurtyna nie była tylko chwytem retorycznym, publicystycznym, wymyślonym przez weterana globalnej polityki – stawała się prawdziwym, uzbrojonym (czy ktoś jeszcze pamięta, czym był tzw. Pas Trettnera?) płotem.

Urodziłem się w niebogatym (ale i niebiednym, choć w dolnej połówce statystycznego zbioru zamożności) mieście przemysłowym średniej (biorąc pod uwagę standardy europejskie) wielkości – i mieszkam w nim do dzisiaj; raz tylko zmieniłem w jego obrębie miejsce pobytu, przemieszczając się o niecałe cztery kilometry. Owszem, wielokrotnie podróżowałem po świecie (nawet bardzo daleko) – już to w celach poznawczych, już to rozrywkowych, już to biznesowych – ale zawsze startowałem sprzed tej samej klatki schodowej, sprzed tego samego bloku, z tego samego osiedla. I zawsze wracałem w to samo miejsce. Jeśli weźmiemy za pewnik granicę na Uralu – moje miasto leży w środku Europy, na skrzyżowaniu dogodnych dróg, ma lotnisko i wiele innych niezbędnych do życia i samopoczucia udogodnień. Zawsze miałem w nim co robić – i na szczęście zazwyczaj robiłem to, co robić lubiłem. Teraz, na emeryturze, też tu siedzę i o podniesieniu kotwicy nie myślę. Czy wobec tego jestem Europejczykiem w sensie ścisłym?

To dobre pytanie… Ale nie oczekuję odpowiedzi, bowiem tę kwestię przesądza okoliczność, co sam o tym myślę. A ja myślę, że nim jestem i nikomu nie pozwalam mierzyć moich parametrów (osobliwie intelektualnych), by porównać z jakimś wzorcem Europejczyka, wypracowanym w pocie czoła przez wielce uczony i mocno grantochłonny kolektyw profesjonalistów na którymś z licznych i ambitnych kontynentalnych, albo i wyspiarskich, uniwersytetów (uniwersytet, jak wiadomo, wynalazek to stricte europejski…). Europejskość mam w świadomości, a w genach – cholera wie co. Niektórzy badacze twierdzą, że (ze względu na grupę krwi) korzenie mogę mieć ugrofińskie, tatarskie, wołoskie. Lubię tę orientalną teorię – a co mi tam. Lubię, chociaż nie ma najmniejszego znaczenia – ale wolę myśleć o sobie, że jestem mieszańcem, potomkiem wędrowców… Takim bomżem w antropologicznym sensie (skrótowiec bomż w Rosji sowieckiej oznaczał biez opriedielionnogo miesta żytiel’stwa – czyli bezdomnego, włóczęgę, nieprzynależnego do kolektywu). Europa – mały kontynent w nieustającym pozostający przeciągu – składa się niemal wyłącznie z takich kundli nierasowych, osiedlających się z różnych powodów wprost na szlakach wędrówek ludów – albo szukających dla siebie oddalonych nisz czy spokojnych oaz gdzieś na uboczach, które (cóż za niespodzianka!) w następnych pokoleniach okazywały się centrami zmian i ruchawek. Europa nie jest terytorium regularnego odkładania się warstw sedymentacyjnych kultur, narodów i cywilizacji, żeby (po przerżnięciu) wyglądały jak nudny pischinger. Europa była i jest wielką retortą alchemika eksperymentatora, dotkniętego deficytem cierpliwości. Stąd to gwałtowne bulgotanie i eksplozje raz po raz…

Ale dlaczego w ogóle pojawił się problem europejskości tego czy tamtego mieszkańca kontynentu? W zasadzie dlatego, że w podzielonej Europie „Zachodniacy” masowo i bezrefleksyjnie, w poczuciu wyższości (nadanej samym sobie tzw. prawem kaduka) kwestionowali publicznie, w słowie, piśmie i czynach, europejskość „Wschodniaków”. Mogłeś być członkiem swego narodu (wiadomo i tak, że to naród drugiej kategorii, słowiańska jakaś hołota), mogłeś być obywatelem swego państwa (wiadomo i tak, że to niesuwerenna kolonia Sowietów). Ale Europejczykiem? Never! Jamais! Niemals! Tymoteusz Garton Ash swą niewątpliwą europejskość wysnuł z militarnych przewag swego ojca, który 6 czerwca 1944 roku desantował się o 7.30 na normandzkiej plaży Gold w składzie 19. pułku piechoty Green Howards z Devonshire (z tradycjami od 1688 roku!) – w stopniu kapitana; był artylerzystą i pełnił funkcję wysuniętego obserwatora, korygującego ogień. No cóż – nie zaprzeczę, że familia Ashów ma europejskie kwalifikacje… Tata Garton Ash uwiódł Europę swym wojennym profesjonalizmem oraz brytyjską powściągliwością. Utorował synkowi drogę… Mój zaś ojciec, w 1939 roku dwudziestojednoletni plutonowy podchorąży (z cenzusem), miał mniej wojennego fartu, bo służył w 18. pułku piechoty – tyle że ze Skierniewic (w składzie Armii „Poznań”) i z nim poszedł do niewoli po bitwie nad Bzurą; do 1943 roku siedział w Stalagu XVIII B (gdzieś w Austrii, w Karyntii) i w miejscowym kamieniołomie ręcznie przerabiał (na akord!) większe kamyki na mniejsze (a konkretnie: na kostkę brukową). No, to nie są kwalifikacje na Europejczyka… Do dziś zresztą bywają one skutecznie (aczkolwiek już tylko w sferze psychologicznej, symbolicznej…) kwestionowane.

Profesor Timothy Garton Ash – de nomine historyk z Oxfordu, ale w istocie badacz europejskich, osobliwie niemieckich dziejów najnowszych (na zasadzie, że wczoraj to już historia…) – jest osobnikiem niezwykle aktywnym i ruchliwym, a jego znaczenie intelektualne i realne wpływy daleko wykraczają poza społeczność akademicką. Uprawia wnikliwą eseistykę historyczno-polityczną, którą drukuje w powszechnie znanych i poważanych periodykach, konsultuje, doradza, recenzuje i uczestniczy… Zna się na Rosji, ale nie jest to wiedza takiego miałkiego gatunku, jaką posiadali niegdysiejsi sowietolodzy. Z jego opiniami i prognozami liczy się nie tylko świat naukowy – liczą się politycy (a czasem nawet stosują się do ich treści). Innymi słowy: intelektualny kombajn; warto go mieć po swojej stronie.

Więc gdy taki człowiek – z europejskimi papierami i gwarancją – pisze błyskotliwy tudzież niekonwencjonalny esej o dziejach współczesnej Europy, esej z elementami autobiograficznymi i sporą dawką niewymuszonych, osobistych refleksji, wypada tekst przyswoić i przemyśleć. Ale „Homelands” nie jest żadną miarą lekturą na wakacje – choć gdyby ktoś księgę tę zapakował do plecaka czy walizki, błędu nie popełni, zwłaszcza wobec bieżącej sytuacji politycznej, zaskakującej co i rusz nieoczekiwanymi zdarzeniami. A wobec spodziewanej kaskady zmian lepiej być przygotowanym, do czego uważne przestudiowanie treści, zawartych w tym eseju, niezbicie poprowadzi.

Dlaczego zatem Europa? Uważam i powiadam, że warto się o Europę dziś upominać, bowiem te plus minus trzydzieści lat temu zdaliśmy egzamin. Po wojnie panowie Winston Churchill i Harold Macmillan, Robert Schuman, Konrad Adenauer i Alcido de Gasperi zajęli się Europą i praktycznie zawłaszczyli ją dla siebie. Uprowadzili w okowy Wspólnoty Węgla i Stali, potem rynkowej Wspólnoty Gospodarczej. Innymi słowy: mieli w tyle głowy, w dalekosiężnych planach coś w rodzaju zjednoczenia (lecz kiedy i jak – nie wiedzieli dokładnie), ale na razie po prostu robili nawzajem dobre interesy, a to potrafili bez pudła… Tymczasem – co nasi chłopcy zapewne dostrzegali, lecz bez należytego zainteresowania – nad ich głowami dwie inne wielkie globalne potęgi toczyły wojnę – trzecią, znaną lepiej jako „zimna”. Ostatecznie jednak konfrontacja dobiegła końca – a to z powodu powiększającej się dysproporcji sił i środków w dyspozycji każdej ze stron. Nasi europejscy chłopcy (a właściwie drugie pokolenie ich następców) połapali się nagle, że ich kameralna, dobrze urządzona i wypieszczona pod bezpiecznym parasolem Europka staje się mrocznym owocem pożądania dla sierotek po zimnej wojnie. A te sierotki – takie owakie, biedne na ogół i źle wychowane – nie tylko, że pretensje mają, ale jakieś papiery dłużne wyciągają, weksle niepopłacone jeszcze z czasów jesieni średniowiecza i odsieczy wiedeńskiej. Więc dla świętego spokoju podjęto negocjacje, które skończyły się podwojeniem Europy. A poza wszystkim – rozwaleniem wiadomego muru i odepchnięciem Ruskiego na taki dystans, że rurociągami jakoś szło tę odległość pokonać, za to czołgami już nie tak łatwo… Chyba. Na razie nikt nie próbował.

Timothy Garton Ash bardzo to wszystko wiernie opisał, własnego udziału nie potrącając, dzięki czemu i wiarygodnie wyszło, i niezmiernie ciekawie. „Homelands” dość bezceremonialnie traktuje historię – poprzez udział ludzi zwykłych (czasem zupełnie przypadkowych) nabiera ona odcienia sagi. Oczywiście nie z tych opowiadanych przy ogniskach – ale jednak opowiadanych, a nie podawanych do wierzenia ex cathedra, jakby były urzędowymi dokumentami. Na szczęście fakty się same nie fabularyzują. Opowiadają je ludzie – na ogół subiektywnie, nierzadko niedoskonale, prawie zawsze jednostronnie – nawet egoistycznie. Ale rezultat zrobił się godzien uwagi. Nie jest to zapewne solenna, „regulaminowa” i metodologicznie prawidłowa praca historyczna. To raczej rozliczenie; Garton Ash miał zawsze temperament korespondenta, bezpośredniego obserwatora, tropiciela – i w końcu postanowił zdać z tego sprawę. Zechciał wykorzystać swe przewagi doświadczalno-narracyjne nad kolegami koncypującymi uczone elukubracje zza biurek. Tak się szczęśliwie złożyło, że zrobił to „w temacie Europy”.

Dlaczego wszakże akurat teraz? No cóż, nie przesadzajmy z tą szczególną, magnetyczną urokliwością rocznic okrągłych (osiemdziesiąt lat od lądowania w Normandii – założycielskiego mitu Gartona Asha…) . Każdy czas jest dobry, by sobie samemu taki europejski rachunek wystawić. A pora jest sposobna nie ku temu, by świętować, ale zebrać argumenty do kupy i ostrzegać, namawiać, perswadować i w ogóle przemawiać do rozsądku. Wyszło bowiem na to, że jak te trzy – dwie dekady temu Europa się podwoiła, tak teraz może się rozdwoić. Nie na jedną Europę dwóch prędkości – ale na dwa byty osobne: unijny i pozaunijny. To byłby cios samobójczy, osobliwe harakiri, bez wyraźnego i sensownego powodu, do tego za cudze (ruskie?) pieniądze. Czyli koszmar… Garton Ash to widzi, podobnie jak miliony trzeźwych Europejczyków. Widzi, że jest to najgorsza możliwa Europa – z wyjątkiem tych wszystkich, które dotąd mieliśmy. A innej raczej nie będzie. Czyli trzeba się starać o to, co jest. Z determinacją, ale i nadzieją. Pamiętać należy wszakże, co powiedział Vaclav Havel: „nadzieja to nie prognoza”… Ale – revenons á nos moutons – po lekturze „Homelands” Timothy’ego Gartona Asha wciąż nie wiem, czy jestem Europejczykiem w sensie ścisłym?

Tomasz Sas
(9 07 2024)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *