Tomasz Łubieński
Osiemdziesiąt plus minus
Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2023
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
To jeszcze nie koniec!
Aż mi się wierzyć nie chce – Tomasz Łubieński sporządził autobiograficzny esej całościowy z powodu znacznego przekroczenia osiemdziesiątki (dokładnie 18 kwietnia stuknie mu 85 lat…). Zawodowcy robiący w słowie, osiągając ten limes, zaczynają się trochę spieszyć – zapewne z pobudek „statystycznych”. Wydaje się im bowiem – słusznie, jak mniemam… – że jeśli dotąd zachowali pełnię władz umysłowych i twórczych, to nieubłagana Matka Natura postara się, by to już długo nie potrwało. I przeważnie mają rację, niestety. Dlatego w okolicy osiemdziesiątki każdemu, kto jeszcze jest w stanie, zdrowy rozsądek i instynkt samozachowawczy (w swej pierwotnej formie) nakazują, by zająć się sobą, własną spuścizną intelektualną i tzw. dziedzictwem.
Najbardziej wyrafinowani publikują dzienniki – udowadniając zdumionej publiczności, że już od maleńkości wiedzieli, że są skazani na wielkość, przeto pracowicie skrobali w zeszycikach zapiski dnia powszedniego, pełne (jakżeby inaczej!) celnych obserwacji, pikantnych szczególików, przenikliwych diagnoz, wnikliwych uwag i myśli mądrości pełnych. I tak przez całe życie, by pod koniec zachcieć namieszać w środowisku choć w jednej ćwierci tak wyraziście, jak się udało rąbnąć Gombrowiczowi.
Mniej zapobiegliwi, ale przywiązani do gatunku memuarów codziennych, po prostu siadają przy biurku i pracowicie wstecznie apokryfizują spamiętane przypadki. A to wymaga gigantycznej dyscypliny intelektualnej i panowania nad formą tudzież stylem. Przecież rzeczy samej nadać trzeba walory autentyczności, nie dopuścić do zdemaskowania – trzeba zatem odtworzyć tamtoczesne, zmieniające się z biegiem czasu stylistyczne zaklęcia pisarskie, trzeba dopasować słownictwo, odtworzyć używane tamtocześnie wokabularze… A przede wszystkim zadbać, by opinie i poglądy wyglądały na autentycznie tamtoczesne, nieoszlifowane przez czas, żeby nie było w nich zastanawiającego, nawet zaskakującego profetyzmu. Choć pokusa wykreowania się na przenikliwego, przewidującego geniusza silna jest jak cholera.
A trzecia grupa układaczy własnego dziedzictwa, najbardziej miła memu sercu, to ci, którym mniej zależy. Przeto nie silą się na porządek, ale lekko bałaganiarsko czasy i rzeczy traktują, po prostu wspominając, w stylu nieledwie gawędziarskim. Boć przecie wiedzą, że nie o dokumentalną wierność i szczegół biograficzny chodzi – ale o klimaty, emocje, wrażenia (spamiętane i niespamiętane…). To nie znaczy, że konfabulują. Nie – prawdę piszą, tylko sekwencje i następstwa nie są ich fetyszami. Za to lubią dygresje, czasem nieistotne pierdoły nawet, i niedyskretne napomknienia. Taki właśnie jest Tomasz Łubieński.
Wybitny ten polihistor – od czasu do czasu dziennikarz, eseista polityczno-historyczny (wzorcowe dla fenomenologii eseju – czyli nie zakładaj niczego z góry, chyba że musisz… – jest jego „Bić się czy nie bić” z 1976 roku), krytyk i badacz literatury, poeta, dramaturg, prozaik i taternik – okazał się być pamiętliwym (choć szczęśliwie nie wrednym, o nie…) szafarzem niezgorszych (czasem pikantnych) anegdot, człowiekiem wielkiej łagodności, w miarę potrzeb spolegliwym opiekunem (oczywiście według definicji spolegliwości Kotarbińskiego) i szczerym gawędziarzem, w równej pozostającym odległości zarówno od samobiczowania się, jak i od samochwalstwa. Jak na autora wspomnień całożyciowych – kwalifikacje aż nazbyt dobre. Przeto w tym jego tekście tonie się (z uszami) na długie godziny, smakując wszystko, co zapisane, odtwarzając sobie w pamięci konteksty ówczesne (mam jeszcze w zwojach jakiś ich zapas…). Bez gotowych do natychmiastowego użycia kontekstów z własnych zasobów ta lektura jest bez sensu. Pokolenie naszych dzieci i wnuków – jeśli nie ma pod ręką kogoś, kogo można zapytać o to i owo – w ogóle nie pojmie wielkości i przyjemności lektury „Osiemdziesięciu plus minus”. Czas jest wielką Wycieraczką.
Tomasz Łubieński, syn Konstantego (działacza katolickiego, posła na Sejm od 1952 roku do śmierci), wywodzący się z podkarpackiego ziemiaństwa (dziadek Tadeusz herbu Pomian, właściciel majątku Zassów koło Dębicy i także działacz katolicki, używał tytułu hrabiego – czy tzw. galicyjskiego, to już inna sprawa…), w dorosłe życie wkraczał mniej więcej w epoce poststalinowskiej „odwilży” (matura rocznik 1955) i do tego w socjal-liberalnym środowisku żoliborskim; syn katolickiego posła uczył się w świeckim, lewicującym liceum TPD. Taki dziejowy paradoks… Zresztą Tomasz Łubieński sam w sobie jest swego rodzaju paradoksem, a w zasadzie zbiorem paradoksów, co w trakcie lektury łatwo odkryjecie. Bo wspomnienia wspomnieniami – zwłaszcza po życiu intensywnym (choć sam Łubieński figuralnie, symbolicznie karci się za lenistwo) w centrum spraw i dzieł wszelakich. Ale w istocie to książka o starości, o fenomenie starości – nie w sensie jej niezwykłości (bo i nie jest niczym niezwykłym, raczej naturalnym), lecz nieuchronności. To książka o ciężarach i przywilejach. O ograniczeniach i pretensjach, o kurczeniu się dostępnego świata, o samotności, o cieniach, o zapamiętanych światach, przeżytych pejzażach i dekoracjach. O ludziach, którzy się minęli po malućkiej chwili. O zachwytach, rozterkach, rozczarowaniach, klęskach fizycznych tudzież intelektualnych. Szczerze.
A w kwestii paradoksów: bodaj największym z nich w żywocie Łubieńskiego była cicha i trwała służba w redakcji „Tysola” – i to w czasach pod rządami naczelnego Kaczyńskiego Jarosława, i to w czasach, gdy ten złowrogi (już wówczas) gnom wyknuwał z wiernymi giermkami swój akces do wielkiej polityki i gromadził kapitały (w sensie ścisłym). Pan Tomasz do dziś nie może wyjść z podziwu nad bezmiarem własnej indolencji politycznej, symetryzującej naiwności, towarzyskiej inercji i niefrasobliwości ideowej, które to przymioty kazały mu tkwić w otoczeniu już wtedy wydzielającym intensywnie woń bezczelnej hucpy.
Z największą jednak satysfakcją, ba! – poczuciem niejakiej wspólnoty – wyławiałem z tekstu Łubieńskiego kawałki górskie… Był-ci on bowiem taternikiem jak się patrzy. Intensywnie, aczkolwiek krótko. Ale sforsował parę eksponowanych dróg w Tatrach, łaził w Alpach i na Kaukazie, ma wspomnienia wyrypiarskie (choć nie był takim typowym warszawskim łojantem z poczuciem hermetycznej wyższości-osobności) o ludziach, wariantach, biciu haków, o widokach świtów i zachodów, o piarżyskach i maliniakach, o elastycznej miękkości kosówki pod dupą… Wie, co to lojalność, odpowiedzialność, mocny chwyt, pewna podpórka i asekuracja. To wyposażenie na całe życie. Pamiętam, choć sam spróbowałem tylko raz – w 1968 roku latem dwaj przyjaciele po krótkim przeszkoleniu zabrali mnie na Wierch pod Fajki, co mi dokładnie i boleśnie dowiodło, że to nie dla mnie (choć wyrzygałem się dopiero u stóp Żółtej Turni, prawie nad stawem…). Ale za to przez pięćdziesiąt lat deptałem „turystyczne” szlaki Zachodnich i Wysokich po obu stronach granicy, w tym dobre piętnaście lat w wibramach, nabytych w Szmeksie w drodze wymiany handlowej za pięć kilo krówek; tak – krówka z Milanówka to była prawdziwa waluta na terytorium konwencjonalnym; pańska guma do żucia niech się schowa, panie Tomaszu… I mnie tak samo jak panu jęły się skracać zasięgi tatrzańskie – odpadły słowackie, potem Wysokie, potem Zachodnie – zostały dolinki, a ostatnia kumulacja, która łaskawie pozwoliła się pokonać, to Przysłop Miętusi (jakieś 1200 metrów niespełna – do tego raczej przełęcz, niż górka…). Więc niezwykle jestem autorowi wdzięczny za to „braterstwo” taterskiego pożegnania…
A cała reszta tekstu, choć miejscami pracowicie „odkluczona” przez autora, ma jednak charakter, nie żeby zaraz snobistyczny, ale powiedzmy, że nieco uprzywilejowany – dostępny dla wiedzących: co, kto i dlaczego. Nie jest to zarzut żadną miarą – po prostu zbyt daleko posunięta deszyfracja didaskaliów mogłaby odebrać lekkość i sens rzeczy samej. Tomasz Łubieński nad tym zagrożeniem zapanował. Ku większej tej rzeczy samej chwale pozwoliłem sobie tę rekomendację zatytułować finałowym okrzykiem Kramera w celi ciężkiego więzienia na Sikawie („Vabank II” – gdyby ktoś zapomniał…).
Tomasz Sas
(07 03 2023)
2 komentarze
Nie dla mnie. Zdecydowanie.
No cóż, zgadzam się. Cieszę się tylko, że sam to dostrzegłaś i przyznałaś – Claudio… Ale przecież ostrzegałem, że to lektura wymagająca dość specyficznego, bo sięgającego w odległą przeszłość, backgroundu. Mimo wszytko jednak poczytaj – wespół z innymi tekstami z epoki; może zbudujesz jakąś osnowę intelektualną, w której wątki snute przez Łubieńskiego nabiorą sensu. Pozostaję z tą nadzieją.
Tomasz Sas