Czerwone fragmenty

17 marca 2021
Maggie Nelson 


Czerwone fragmenty
Przełożyła Anna Gralak
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 4/5

Zło nieoswojone?

Człowiek hołduje chętniej dobru niźli złu,
ale warunki nie sprzyjają mu.”
Bertolt Brecht, „Opera za trzy grosze”

Zło metafizyczne, to z manichejskiej dychotomii (dobro – zło; gdyby ktoś nie pamiętał…) – choć w istocie jest przecież (jak wszystko w sferze idei na tym świecie) produktem ludzkiego intelektu, objaśniającym lub może nawet usprawiedliwiającym niegodziwości natury człowieczej – bywa wyobrażane jako byt obiektywny, naturalny składnik atmosfery, bańka-obcy wtręt w powietrzu; nieświadomy istnienia zła człowiek idzie spokojnie, wtyka przypadkiem głowę w taką bańkę i wraz z oddechem wciąga haust zła, infekując się nieodwracalnie… Takie zło unosi się jak duch nad wodami, jak pajęczyna biernie czekająca na ofiarę, przynęta rozrzucona tu i ówdzie przez samego diabła (skądinąd przecież wspólnika Boga), paść czyhająca na słabego, wątpiącego, zbuntowanego, skrzywdzonego, co to chce się odegrać. Takie zło jest absolutem, bytem nieledwie materialnym, niezależnym – a może nawet społecznym. Jest składnikiem toposu wielu systemów religijnych opartych na winie i odkupieniu, na koncepcji grzechu i pokuty.

Nie rozważamy istoty zła – to temat na całkiem inne opowiadanie. Załóżmy tylko, że istnieje. A w jakiej postaci – to obojętne. W jakiejkolwiek by nie egzystowało – zło od zawsze wielkim jest tematem literatury. Bez ryzyka krytycznej riposty twierdzę, że większym niż dobro – nudne, „prawosławne”, solenne, przewidywalne… Umówmy się, prowizorycznie i pokątnie, że to dobro zwyczajnie jest – no, trochę beznadziejne. Za to zło – wściekłość i wrzask, fantazyjne fajerwerki okrucieństwa, krew i inne płyny ustrojowe. Przemoc fizyczna i psychiczna. Manipulacje, gwałty, zbrodnie. Dewiacje, erupcje bezinteresownej agresji, paroksyzmy niemoralnych żądz, frustracje seksualne i domniemane deficyty miłości własnej tudzież godności… Każdy z możliwych do pomyślenia aspektów zła ma swoją bogatą literaturę. Właśnie: literaturę… Zło jako temat jest jednym z pięciu filarów pisarstwa (pozostałe to oczywiście seks, władza, pieniądze oraz ból istnienia…), ulubionym tematem artystycznych kreacji. Piszący z upodobaniem wymyślają i przywołują na świat zło w najróżniejszych postaciach, używając wyobraźni, opytu (w sensie doświadczenia…) i talentów kreacyjnych.

Ale do połowy lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia literatura opiewająca zło była czystą literaturą – kreacją, fikcją, pracą intelektu i imaginacji. Ze złem rzeczywistym (a osobliwie zbrodnią…) dziejącym się w rzeczywistej czasoprzestrzeni nie miała wielu punktów stycznych; czasem dawała się odczytać, wyszperać jakaś odległa, zakamuflowana inspiracja… Ale zło rzeczywiste było domeną gazetowego dziennikarstwa – reporterów, sprawozdawców sądowych, cynicznych łowców sensacji dla brukowców, kombinatorów i wyrobników, zaspokajających masową potrzebę konsumowania stosownej porcji gazetowych okropności do porannej jajecznicy z tostem i wieczornej szklaneczki czegoś mocniejszego – z uchem przy radioodbiorniku.

Tak – zło literackie i zło medialne to były dwa odrębne światy. Przełom dokonał się właściwie za sprawą jednego człowieka, geniusza bez mała – i przyszedł od strony literatury… Artysta ów nazywał się Truman Capote – i wszystko jasne… Gdy u schyłku roku 1959 w miasteczku Holcomb w Kansas dwaj zwolnieni warunkowo recydywiści Perry Smith i Dick Hickock wymordowali czteroosobową rodzinę Clutterów (w celach rabunkowych, a łup wyniósł… 50 dolarów), Capote zwęszył temat życia. Ten delikatny i superinteligentny salonowiec nowojorski, autor „Innych głosów, innych ścian”, „Harfy traw” i fenomenalnego opowiadania „Śniadanie u Tiffany’ego” – tak doskonale sfilmowanego przez Blake’ Edwardsa, z Audrey Hepburn i George’em Peppardem, z dwoma Oscarami (muzyka i piosenka) – wyjechał do Kansas i zaczął żmudną dokumentację zbrodni na farmie Clutterów. W 1965 roku po długim, drobiazgowym procesie wykonano wyroki śmierci na Perrym i Hickocku (w Kansas wieszają…), a już w 1966 roku ukazała się powieść (choć może nie-powieść…) Capote’a „Z zimną krwią”.

To był przełom naprawdę. Czytająca z takim upodobaniem o zbrodniach publiczność została brutalnie wypchnięta z bezpiecznego kręgu fikcji literackiej. Teraz każdy został ostrzeżony, że ma do czynienia z prawdą, każdy miał z tyłu głowy wrażenie, że chociaż wszystko wydarzyło się w dalekim Kansas, to przecież mogło w najbliższym sąsiedztwie – czemu nie? A może nawet i u mnie w domu – uchowaj Boże!. Książka, podpieczętowana nazwiskiem sławnego autora, działa inaczej – dłużej i sugestywniej. Bo gazeta – cóż, wczorajsza sensacja dziś jest wyściółką w koszu na śmieci… A Capote podniósł lęk obcowania ze złem na wyższy poziom, nadał zbrodni kształtną stylistycznie formę, upowszechnił ją, dodał człowieczy wymiar i rysy codzienności… Wraz z edycją „Z zimną krwią” pękła bariera – jak tak można? Można. Zachęceni sukcesem zjawili się naśladowcy – liczni, a niektórzy naprawdę genialni. Kto nie wierzy, niech zajrzy do „Pieśni kata” Normana Mailera… Do wielkiego wysypu prozy nowego gatunku – „zbrodniczej” dokufikcji – wprędce dołączyły się kino i telewizja, media o ogromnych możliwościach produkcyjnych, wielokrotnie przewyższających nawet sumę potencjałów twórczych wszystkich pisarzy, mających ochotę na uprawianie tego typu kreacji fabularnej. Produkcja idzie w tysiące pozycji… Na naszym gruncie chyba pionierem był Andrzej Trzos-Rastawiecki, autor filmu „Zapis zbrodni” (1974) – dokufikcji rekonstrukcyjnej na kanwie okrutnego i bezsensownego zabójstwa taksówkarza dokonanego dwa lata wcześniej przez niejakich Federa i Dębińskiego – nastoletnich degeneratów z podłódzkiego Konstantynowa.

Amerykańska pisarka, poetka i (jakżeby inaczej!) profesorka literatury angielskiej na Uniwersytecie Południowej Kalifornii Maggie Nelson reprezentuje w branży piśmiennictwa „okołozbrodniczego” osobny podgatunek – literaturę ofiar… I nie mam tu na myśli pisanie czy filmowanie z punktu widzenia ofiary, uwzględnianie jej przeżyć, odtwarzanie jej uczuć i traum. Chodzi w sensie ścisłym o literaturę pisaną przez ofiary. Warunek jeden: ofiara musi zbrodnię przeżyć albo piszącymi są jej bliscy, sensu largo też ofiary zbrodni. Maggie Nelson należy do tej drugiej grupy… W 1969 roku jej ciotkę Jane (siostrę matki dokładnie), wówczas obiecującą dwudziestotrzyletnią studentkę prawa na Uniwersytecie stanu Michigan w Ann Arbor, nieznany sprawca zastrzelił, a zwłoki, upozowane w specjalny sposób, porzucił na małym wiejskim cmentarzyku po drodze z Ann Arbor do nieodległego miasteczka Muskegon, gdzie mieszkała rodzina Jane, a ona sama akurat była w drodze do domu na święta. Sprawcy nie zidentyfikowano, ale powszechnie uważano, że sprawa Jane wpisuje się w serię zbrodni, których w owym czasie dokonano w okolicy (i na studentkach uniwersytetu…), aczkolwiek modus operandi różnił się od stosowanego przez ujętego w końcu i skazanego (choć nie za Jane…) mordercy z Michigan.

Najbliższa rodzina Jane, zwłaszcza jej ojciec i starsza siostra (matka Maggie, podobnie jak córka – uniwersytecka profesorka literatury…) niezbyt dobrze (to znaczy: nieskutecznie…) poradziła sobie z traumą po zabójstwie. Maggie Nelson była pewna, że wszelkie familijne dysfunkcjonalności, lęki i idiosynkrazje (w tym także jej własne…) mają swe pierwotne źródło w niedokładnym przepracowaniu tamtej zbrodni. Powzięła zatem zamiar nie tyle artystyczny, co terapeutyczny: napisała kilkanaście wierzy o sprawie Jane, połączyła je techniką kolażu z fragmentami korespondencji, pamiętników, z raportami, gazetowymi relacjami, tworząc osobliwy tomik – w zasadzie poetycki, ale wymykający się standardowym kwalifikacjom. Czytelnikom się spodobał, a rodzinę trochę scementował…

Gdy tomik „Jane” ukazał się 2005 roku, jego autorka nie wiedziała, że „cold cases” – wydział spraw trudnych i nierozwiązanych policji stanu Michigan – od dawna intensywnie pracował nad sprawą Jane; śledztwo wznowiono i stare dowody wyciągnięto z archiwum dzięki… postępowi w dziedzinie technik kryminalistycznego badania śladów, osobliwie wyodrębniania i analizy porównawczej śladów DNA. Z nowych analiz i porównań z ogólnofederalną bazą danych CODIS wyniknęło niezbicie (na 99,9 procent), że ślady na zwłokach Jane zostawił sprawca, który nie był tożsamy z seryjnym zabójcą, w końcu lat 60. pustoszącym kampus Uniwersytetu Michigan. Okazało się, że to skromny, cichy i nijaki, teraz już emerytowany pielęgniarz z sąsiedztwa, niejaki Gary Earl Leiterman – nigdy przedtem w śledztwie nie brany pod uwagę… No, ale DNA nie kłamie. Domniemanego prawie na pewno sprawcę aresztowano. Szykował się ciekawy proces.

Maggie Nelson schwyciła swoją nić szansy. początkowo myślała o aneksie albo skromnym postscriptum do swojej „Jane”. Ale zajęła uprzywilejowane poznawczo stanowisko obserwacyjne w procesie jako najbliższa rodzina ofiary i zyskała nieformalny wgląd w materiały policyjne. W rezultacie napisał się jej pełnokrwisty thriller sądowy – odmienny od klasycznych kryminałów proceduralnych w stylu, powiedzmy Grishama… Sama intryga prawna nie jest w tym procesie specjalnie wykwintna ani ciekawa. Ot, prezentacja dokumentacji zabójstwa, co samo w sobie nie przesądza o winie konkretnego człowieka – tudzież prezentacja jedynego zestawu dowodów, którymi dysponuje prokurator: kompletu przedmiotów, na których znaleziono ślady biologiczne plus naukowa analiza tych śladów, sprowadzająca się do oznajmienia, co wynika z porównania profilu DNA znalezionego na miejscu zbrodni z profilem wygrzebanym w bazie danych o obywatelach (ta się złożyło, że dane sprawcy trafiły tam wcześniej…). Z procesowego punktu widzenia sprawa prosta – rozstrzygają naukowe badania kryminalistyczne. Jeżeli wszystko było lege artis, zgodnie z procedurami, niemal nie zdarza się, by takie dowody padły przed ławą przysięgłych. Tak też się stało w sprawie Leitermana, czego w zasadzie można było się spodziewać od początku procesu. Sprawa okazała się standardowa, a stopniowanie napięcia, wprowadzane przez Maggie Nelson – to tylko zabieg techniczny, podnoszący temperaturę intrygi…

Wartość „dodana” przez Maggie Nelson do „Czerwonych fragmentów” zasadza się na czymś innym… To wiwisekcja emocji, nagromadzonych i nieprzepracowanych w jej rodzinie od czasu zabójstwa Jane. To rozliczenie nigdy nieukończonych żałób, depresji, dziwactw, ekstremalnych zachowań i dezintegracji więzi. To wreszcie próba intelektualnej oceny – do jakiego stopnia zło i wyrządzona przez nie krzywda może determinować nasze życie. I czy upływ czasu cokolwiek zmienia (nic nie zmienia, najwyżej zaciera szczegóły, a i to nie zawsze…). Z tego punktu widzenia „Czerwone fragmenty” to nadzwyczajnie udana próba poradzenia sobie z przemocą zła. Nie ma jednak pewności, że nie trzeba będzie już do tej traumy wracać. Nie ma.

Tomasz Sas
(17 03 2021)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *