Nalewka na piołunie

27 września 2020

Ludwik Stomma 


Nalewka na piołunie
Wydawnictwo Sens,
Poznań 2019

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

A czereśni żal...

Nareszcie mogę złożyć stosowny hołd pośmiertny Ludwikowi Stommie; wydawnictwo Sens ten zbiorek felietonów formalnie wydało w 2019 roku, ale przez wiele miesięcy w katalogu nowości na ich internetowej stronie książka wisiała z adnotacją „pozycja niedostępna” – i nie sposób było się dowiedzieć, na czym ta niedostępność polega i jak długo potrwa… Tajemnicza sprawa (czyżby pojawiły się w tzw. międzyczasie problemy memoryjalno-spadkowe? – nie żebym drążył; tak tylko pytam). Aż tu nagle plum! – i „Nalewka na piołunie” zaistniała na rynku (dobrze, że tym razem nie w dziale „kulinaria”…).

Formalnie to wybór felietonów dla „Polityki” z ostatnich dwudziestu lat – zestawiony nielinearnie, czyli nie według dat, jak to zwykle praktykowano. Ludwik Stomma wespół z wydawcą te swoje teksty pogrupował wedle merytorycznych podobieństw. Są obfite i arcyciekawe obituaria (bo zmarłych w naszym wieku rówieśnym – i nie tylko – przybywa lawinowo; sam wyłapuję w nekrologach co najmniej jeden tygodniowo kogoś znajomego…) Jest wspomnienie o Izabeli Jarudze-Nowackiej i Karin Stanek, o Staszku Królaku, Claude’em Levi-Straussie i Piotrze Skrzyneckim oraz teściu-złotej rączce z Jasła… To są eksplozje miłości, szacunku, dobrych myśli – no, wyjąwszy może tekst o najgorszym premierze polskiego rządu po 1989 roku Janie Olszewskim (a w tej konkurencji trudno wspiąć się na szczyt pudła, bo gęstwina kandydatów wielka, z obecnie urzędującym na czele stawki). Grupuje Stomma osobno teksty o edukacji, o dzisiejszym uprawianiu historii, o sprawowaniu władzy, o Rosji i antyrosyjskości, o publicystach-doktrynerach tudzież o narodowej megalomanii, o książkach, które czytywał nałogowo (smakowity zwłaszcza kawałek o diarystyce Iwaszkiewicza…). No i mój ulubiony tekst ornitologiczny (ba, żeby tylko!) o raniuszkach (Aegithalos caudatus L.).

Zresztą w poprzedniej „Nalewce na czereśniach” (Sens, Poznań 2000) ten sam nielinearny manewr zastosowano. Jest to zabieg wbrew poetyce felietonu – tekstu wprawdzie merytorycznie dalece nieregularnego, ale mimo to regularnego. To rytm edytorski ustanawia regularność, narzuca autorowi swoistą dyscyplinę myśli (z czasem przeradzającą się w… natręctwo myśli), zachęca do konstruowania figur intelektualnych tworzących pewne ciągi monotematyczne. Czemu zresztą autorzy ze wszech sił usiłują przeciwdziałać, tworząc wrażenie różnorodności tematycznej oraz polimorficznej dyskontynuacji zamiast swych natręctw. Felietoniści w ogóle lubią wydawać zbiory swych tekstów ulotnych – w nadziei już to dodatkowego zarobku na towarze już raz sprzedanym, już to w nadziei przedłużenia życia produktom swego intelektu, ba – unieśmiertelnienia ich zgoła, o co łatwiej w druku zwartym niż w kiepsko oprawionych rocznikach prasy. Ale Stomma należał do tych nielicznych, którzy oferowali z tej okazji czytelnikom jakąś wartość dodaną – w tym przypadku pewien porządek intelektualny, tworzący z lektury zbioru starych tekstów pretekst, może nawet bodziec – kop potężny do dysputy, wejścia w spór czy choćby do seta słownej szermierki – dla samego treningu, bez znaczenia, kto kogo pokona czy przekona.

Wartość obu zbiorów felietonów Stommy i na tym się zasadza, że to w istocie gotowa jest kronika przygód Polaka myślącego, takiego swoistego Kubusia Fatalisty a rebours, uczulonego na głupotę, ciemnotę, nieuctwo i ekspansywną, demonstracyjną pruderię. Oraz kłamstwo w sferze publicznej. Stomma – poza erudycją niepoślednią, godną zazdrości, oraz nieposkromionym temperamentem politycznym, skłonnym do polemiki i uzbrojonym w stosownie ostrą, dokuczliwą frazę – miał też znaczne umiejętności demaskatorskie; nieubłaganym tropicielem relatywizmu moralnego i zwykłego fałszu był. I fałszerzy, osobliwie historycznych. Wprowadził do użytku publicznego i zdefiniował dwie typowe postawy fałszerza historii: łżedzieja i cichomylcę. Ten pierwszy to gromki opowiadacz, z wątpliwych źródeł wysnuwający jeszcze bardziej wątpliwe „odkrycia historyczne”, zaprawione fałszywą interpretacją. To łżedzieje nie ustają w kreowaniu coraz to nowych wyklętych, sięgając po zgoła kryminalne przypadki psychopatycznych bandytów, zwichniętych wojennymi warunkami, którzy nie potrafili (albo się bali…) wrócić do normalności, nie potrafili przestać mordować. Cichomylec zaś wedle Stommy to facet, który z pozoru zaleca się obiektywizmem, nie oskarża, nie wali z grubej rury – on tylko stawia rzekomo uprawnione pytania; że głupie i tendencyjne – z tym mniejsza – ważne, żeby smród poszedł chyżo w lud… Będzie mi brakowało polemicznych szarż Stommy!

Gdy dostałem przesyłkę z „Nalewką na piołunie”, od razu sięgnąłem na półkę po „Nalewkę na czereśniach” i oba tomy czytałem symultanicznie, odszukując podobne grupy tematyczne i skacząc po trzydziestoleciu z dorobku felietonisty Stommy. No cóż, da się odczuć upływ czasu – nie jakoś wyraziście, ale jednak; bo to temperament i temperatura wciąż takie same. I nie ma mowy o rosnącej z upływem czasu łagodności czy skłonności do pobłażliwej rezygnacji z możliwej awantury – ani o przytępieniu publicystycznej zadziorności. Ani o schowaniu się w neutralny gąszcz pogaduszek o dupie Maryni. Upływ czasu, o którym wspomniałem, manifestuje się raczej w ogólnych klimatach…

Widać, że „czereśnie…” mozolnie, tydzień po tygodniu pisał facet w pełni rozkwitu sił twórczych, powoli dobiegający pięćdziesiątki (ale bez typowych konsekwencji mentalnych upływu czasu), pełen radości życia, manifestujący przywiązanie do życia tego uciech doczesnych (z pełnym jednocześnie poszanowaniem dla niezbywalnych zasad i wartości intelektualnych), w gruncie rzeczy sybaryta wyznający podstawowe wartości życia na luzie: przyjemności nie omijać, pokusom ulegać. Po to są! Zresztą wystarczy spojrzeć na zdjęcie z okładki „czereśni”: autor z uśmieszkiem lekko „satyrowatym”, w jesiennym klimacie (ta bluza z polaru…), ale na świeżym powietrzu, na stole winogronka, imbryk z herbatą i na pierwszym planie dopiero co pracowicie zmeliorowana flasza po białym – może było w niej słomkowe sancerre, może jakieś chardonnay albo alzackie; bo lotaryńskie raczej nie – wiadomo, że od czasu szczęśliwego powrotu garstki rycerzy Gotfryda de Bouillon (onże sam został tam jako król jerozolimski) z pierwszej krzyżowej, na pamiątkę cała Lotaryngia leje białe do zielonego (szkła)…

Na ascetycznym zdjęciu okładkowym „piołunu…” to już inny Stomma (nie dlatego, że starszy…), z miną trochę zmęczonego, sceptycznego mędrca (a co wy tam wiecie…), nieco zgorzkniałego i stoicko wycofanego na pozycje obserwatora raczej niż uczestnika; no i żadnych rekwizytów, tylko ta koszulka z wyobrażonym liściem Artemisia absinthium L. – byliny zwanej piołunem, której liście zawierają m.in. absyntynę, kumarynę i tujon – związek terpenowy, działający jak substancja psychoaktywna, wywołująca stany podniecenia, nadpobudliwości i psychozy, łatwo rozpuszczalny w alkoholu, przeto stosowany jako surowiec do produkcji wysokoprocentowego gorzkiego napoju zwanego absyntem, o osobliwych właściwościach halucynogennych i „rozweselających”.

Jednym słowem: piołun to gorycz, żółć i pewien taki niesmak… I takież są te felietony z dwudziestu lat ostatnich. Sam ich autor proponuje wprawdzie podczas lektury interpretację, że „w sercu zawsze maj”, ale bez szaleństw – panie i panowie… Co tu kryć, jest parszywie i raczej nie będzie inaczej. Stomma każe się nam gotować na gorsze, niż to przed laty wyobrażone. No tak – bataliony głupoty maszerują i rozwijają swe tyraliery bez przeszkód, a w naszym okopie przy kulomiocie nie ma już mistrza Ludwika. A nikt tak nie potrafił pociągnąć serią, a gdy trzeba było, to i na krótszym dystansie przypierdolić w łeb saperką, która, jak sama nazwa wskazuje, najlepiej służy jako oręż w starciu bezpośrednim. Wielka luka z jego odejściem powstała w liniach obrony zdrowego rozsądku, prawdy, wolności i przyzwoitości (oraz ptactwa leśnego tudzież wszelakiego innego…) przed naporem falangi łgarzy, kretynów, cynicznych kombinatorów, nierobów i pospolitych bandytów ustrojonych w togi dobroczyńców, ojców i zbawców narodu.

W dziejach felietonistyki polskiej, opromienionej nazwiskiem i dziełem Bolesława Prusa, zajmuje Ludwik Stomma miejsce osobne i niepoślednie. Żal, że rozdział to już zamknięty. Ale czytać warto – ku nauce i pocieszeniu.

Tomasz Sas
(27 09 2020)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *