Jerzy Pilch
60 felietonów najjadowitszych
Wydawnictwo Wielka Litera Sp. z o.o., Warszawa 2020
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Lekcje u magistra pokątnej literatury ulotnej
Admiratorzy i użytkownicy wiekopomnego, rewolucyjnego wynalazku Gutenberga wprędce dostrzegli, że nie tylko Biblia i inne arcydzieła ludzkiego geniuszu (takie na przykład De revolutionibus orbium coelestium) zyskują na powszechności i znaczeniu po ich wydrukowaniu. Technika ruchomej czcionki, łatwo układanej w słowa odbijane na papierze, wydatnie obniżyła koszty kolportażu ludzkiej myśli wszelkich gatunków i rozmaitej proweniencji. Intensywność ruchawki intelektualnej znacząco wzrosła. Pewna grupa uczestników życia publicznego dostrzegła, że na kartce wielkości octavo (którą łatwo schować w kieszeni) zadrukowanej borgisem (lub lepiej petitem) zmieści się więcej przekleństw i kalumnii, iżby zdołał wypowiedzieć najlepszy mówca na rogu ulicy w czasie, który mu pozostanie do zwinięcia przez tajną policję. W miarę postępów nauki czytania i pisania zadrukowana kartka stawała się potężną bronią. Paszkwile, hańbiące donosy, denuncjacje, krytyczne diatryby, satyry, fraszki rubaszne, krotochwile, sprośne aluzje personalne, posądzenia i oskarżenia, pamflety, zniewagi, parodie… To tylko część arsenału skrytego w drukach ulotnych – ulotkach dosłownie, bo łatwo z wiatrem ulatywały i rozprzestrzeniały się w miejscach publicznych. Szlachta nasza polska nabyła wtenczas obyczaju podcierania tyłków papierem, albowiem na polach elekcyjnych zwalczający się kandydaci i ich stronnictwa rozpowszechniali masowo druki agitacyjne, osobliwie w okolicach latryn.
Gdy masa druków rosła lawinowo, jasnym się stało, że sami bezpośrednio zainteresowani ich użyciem nie są w stanie własnoręcznie wszystkiego napisać. Ograniczone mieli zdolności – jak to amatorzy, a popyt na skurwysyńskie treści rósł… Z potrzeby sprostania mu zaczęła powstawać grupa zawodowych autorów paszkwilanckich treści – do wynajęcia. Gdy zaczęły ukazywać się pierwsze gazety, ich właściciele i redaktorzy pozatrudniali tych profesjonalistów, by powiększyć ofertę. Wykwalifikowani oszczercy, zawodowi polemiści, krytycy, wredni komentatorzy, kłamcy i twórcy zniesławiających kampanii łatwo znaleźli miejsce w praktyce redakcyjnej. To z ich trudu między innymi powstał felieton – nowy (od XVII wieku mniej więcej) gatunek literacki – lekki jak pianka, dowcipny, osobisty i szczery, ostry, zaczepny etc. tekst – o niczym na ogół. Niczym ważnym na ogół… Felietoniści to dawni trefnisie po prostu – zdemokratyzowani i dostępni dla wszystkich, którzy kupowali gazety. Oczywiście zdarzały się im teksty donośne, o ważnych publicznych dylematach. Ale nie tego od nich oczekiwano – oczekiwano rozrywki…
W drugiej połowie XIX wieku ukształtował się pewien usus redaktorski – na końcu gazety drukowano premię dla czytelników, którzy przebrnęli przez zarośla poważnych treści z pierwszej strony: informacji, sensacji, komentarzy, publicystycznych oracji i kłótni. Na ogół był to kolejny odcinek powieści znanego pisarza i kolejny felieton autora o znanym, wyrobionym nazwisku. Czytelnik miał prawo odetchnąć. Umieszczanie felietonisty na tyłach, w ariergardzie, miało jeszcze jeden powód praktyczny: stał ci on tam na straży i pilnował innych felietonistów, zatrudnianych przez konkurencję. Jeśli któryś z nich stawał się nie do zniesienia popularny, miał dobrą passę, zdobywał zwolenników – „nasz” felietonista miał obowiązek mu efektownie przysrać, dopierdolić, obśmiać dookolnie, wypuścić powietrze z nadętego balona. Czasem takie animozje lub wojenki zgoła ciągnęły się latami, ku uciesze gawiedzi. Niektórych felietonistów trzymało się na etatach tylko po to, by zwady takowe umiejętnie prowadzili i podtrzymywali…
Więc w zasadzie zdefiniowaliśmy, czym jest felietonista. To odpowiedź środowiska ludzi piszących, obdarzonych potrzebnymi ku temu talentami, na zapotrzebowanie innych środowisk, talentów tych pozbawionych, ale odczuwających przemożną potrzebę ekstremalnej ekspresji werbalnej wobec świata, innych ludzi, zjawisk przyrody, ideologii, stylu życia czy czego tam jeszcze, co ich uwierało. Kto chce coś powiedzieć, a nie umie, wynajmuje felietonistę – i dostaje swoją porcję satysfakcji…
Oczywiście ani jedno zdanie z tego, co tu dotąd napisałem, nie dotyczy żadną miarą ani w żadnym calu Jerzego Pilcha – felietonisty. Tak zeznam nawet po torturach. Jerzy Pilch należy bowiem do ścisłego, wielce elitarnego grona felietonistów, którzy są nimi sami z siebie albo i z racji tknięcia przez iskrę bożą czy wręcz zderzenia z jej ogniem przeczystym, talent zwiastującym oraz inspirującym.
…
W tym momencie przyszła wiadomość, że umarł Pilch. Unieważnił zatem praktycznie wszystko, co chciałem o nim powiedzieć, rekomendując jego niedawno wydaną (bodajże w kwietniu, ale przez pandemię nie miałem do niej dostępu…) nową-starą książkę „60 felietonów najjadowitszych”. No, to teraz prawdziwe znaczenie Pilcha dla literatury i polskiego życia umysłowego w ogóle skona pod lawiną konwencjonalnych wspominek, sążnistych krytycznoliterackich podsumowań, koleżeńskich (miał-ci on w ogóle jakichś kolegów?) jeremiad. Tak, to wielka strata dla polskiej kultury – nikt jeszcze nie jest w stanie oszacować – jak wielka. Mieliśmy pisarza dobrze osłuchanego z życiem, doświadczonego, przeczołganego przez zasieki – a zarazem oczytanego erudytę, opowiadacza, griota nieledwie, rozrzutnie władającego osobliwą frazą, wymykającą się wszelkim próbom naśladowczym, opisom i kategoryzacjom. Póki żył, taki był. Teraz zbrązowieje, oddali się, zapomni za chwilę. Jego sława urośnie tylko na moment. Jego kobiety – i te w sensie ścisłym, i te platoniczne, i te spontaniczne – za czas jakiś zajmą się czymś innym. Przyjaciele i wrogowie napiją się ku pamięci po kusztyczku albo dwóch. W „Zwisie”… Katedry literatury spęcznieją od pilchologii. Wyda się wszystko, co przeżył i z życia przepisał tudzież przysposobił (był najwybitniejszym w literaturze naszej autobiografistą, wręcz totalnym). I po co moja rekomendacja przy tym wszystkim? Poszła się bujać i gnać po niebieskich łąkach? Bo – de mortuis nihil nisi bene? Dobra, przecież ja nie o Pilchu piszę, tylko o książce opatrzonej jego nazwiskiem. Więc dokończę.
…
Więc felietonista i produkt jego jaźni – felieton. Pilch tylko po części swego artystycznego bytu był felietonistą, przeto i felietony to fragment (w zasadzie mniejszy, jeśli kaliber liczyć, nie sumę wierszy drukarskiego składu…) jego dorobku. Ten ważniejszy bowiem to proza (powieści i opowiadania). I do jej czytania zachęcaliśmy osobno przy właściwych okazjach. Z felietonami gorsza sprawa – ich istota, ba, cały sens istnienia, zasadza się na aktualności, na udziale w gazetowej bieżączce intelektualnej. Ulotność – to ich cecha, wada lub zaleta (różnie mówią…), a w końcu letalne zapomnienie. Tylko zbieranie, pudrowanie, dyskretne poprawianie, innych kosmetycznych zabiegów aplikowanie i potem publikowanie w zwartych księgach może felietony uchronić przed zgonem. Ergo: felietonistę też…
Po co się to robi? Bo się robi… Zbieranie i wydawanie felietonów – druków ulotnych, zaprzeszłych, które żyły tydzień (rzadko dłużej…) to powszechna praktyka. Jest w niej wiele narcyzmu, jest też potrzeba świadectwa (tzw. prawdy czasu) i odgrzania kotleta. W celu ponownej konsumpcji – tego samego za nowe pieniądze. Tak, tak – najpowszechniejszym motywem wydawania zbiorów felietonów z lat ubiegłych jest potrzeba zbilansowania budżetu, zaradzenia chwilowemu brakowi gotówki i innych elementów płynności. W przypadku Pilcha to akurat w grę wchodzić nie musi, ale… W przypadku Pilcha w grę wchodzi potrzeba samoutrwalenia się – ze wszystkim, co najlepsze.
W ciągu kilku miesięcy bowiem to już drugi zbiór felietonów Pilcha; jesienią ubiegłego roku „Znak” na swoje sześćdziesięciolecie wydał tom „Widok z mojego boksu” – dość hermetyczny zestaw tekstów o ludziach i sprawach z kręgu „Tygodnika Powszechnego” i okolic. Dla nie-krakowian zupełnie niepojęty, trudny czasem do rozszyfrowania nawet dla mieszkańców tego zacnego grodu, jeśli nie mieli bliższych związków intelektualnych czy towarzyskich z „krakówkiem”, czyli nieco cyganeryjnym środowiskiem tzw. bywalców – od „Kuźnicy” po „Piwnicę” i dominikańską „Beczkę”. Sam miałem komfort pewnego powierzchownego rozeznania z racji zażyłej znajomości z siedzącymi raczej pod lewą ścianą nieodżałowanej pamięci Andrzejem Urbańczykiem i Zbyszkiem Reguckim (podczas gdy Pilch z akolitami skupiał się zdecydowanie pod ścianą prawą…). Ale i tak niektóre „widoki z mojego boksu” czytałem z poczuciem odkrywczego zdumienia…
Wróćmy jednak do „60 felietonów…” Czynne uprawianie tego zajęcia dzieli się u Pilcha na dwa „klocki” – pierwszy (od debiutu) „powszechny” – i drugi „polityczny” (po transferze do Warszawy). W sensie technicznym to ponad dwie dekady intensywnego pisania, czyli grubo ponad tysiąc tekstów… Zadziwiające – jak homogenicznych. W sensie jakości pisarskiej, giętkości frazy, bogactwa języka, środków wyrazu. Felietonistyka Pilcha morfologicznie jest jak jednolita w swym składzie chemicznym i strukturze skała tkwiąca z mocy boskich wyroków w grząskim amorficznym bagnie osadów rozmaitego pochodzenia. Jej inność widać z daleka – od początku do końca (a ostatni o felietonowym charakterze tekst opublikował – wespół z żoną – w „Polityce” dwa dni przed śmiercią).
Więc po co te „60 felietonów…”? To oczywiste – dla przypomnienia dawnych przewag, zwycięstw, dla odnowienia chwały – polemisty, ironisty, tropiciela głupoty i grafomanii, facecjonisty, patentowanego złośliwca, awanturnika i rozbójnika. Najjadowitszego… Nie mają ci one dzisiaj żadnej mocy merytorycznej, nie przewracają świata. Cała ich wartość zasadza się na nieskazitelności formy, na bogactwie arsenału użytych środków polemicznych. Co tu ukrywać – to długa lekcja soczystego, wyrafinowanego… dopierdalania. Jeśli Pilch rzeczywiście chciałby założyć szkółkę kreatywnego pisania, to miał już pierwszy podręcznik.
Z osobliwą sympatią odnalazłem i przypomniałem sobie teksty o Passencie i Stommie – podówczas (a w przypadku Daniela Passenta – nadal) gwiazdach felietonistyki „Polityki”. Obu panów Pilch dokumentnie skalandrował – w „Pępku felietonisty” i „Babinie z Peerelu” (a Stommę dodatkowo w „Europejczyku w prasłowiańskich gaciach”). Co do Stommy fundamentalnie się z Pilchem nie zgadzam, bo to wielki był majster felietonu; co do Passenta… Ambiwalencja zamyka mi usta. Ale rzecz nie w tym – parę lat później wszyscy trzej wylądowali w jednej redakcji; ciekaw jestem, co się działo, gdy spotykali się na przykład w windzie. Pewnie nic, ale chciałbym to widzieć…
W zasadzie więc traktuję te najjadowitsze felietony jako spełnienie na odwyrtkę pewnego marzenia, a może i obietnicy Pilcha. Otóż kiedyś wspomniał on, że napisze swoją własną luterską „Postyllę”. Czyli dość powszechny niegdyś w kościele ewangelicko-augsburskim sposób głoszenia Słowa. Co światlejsi pasterze luterańskiej trzódki pisali i wydawali ku zbudowaniu zbiory swych najlepszych kazań. Ich kanoniczna forma to właśnie „Postylla” – pięćdziesiąt dwa kazania wzorowe (ale nie wzorcowe…) na każdą kolejną niedzielę roku. Więc może „60 felietonów najjadowitszych” to taka od-pilchowa postylla ku pamięci?
Lektura najjadowitszych felietonów Pilcha uświadamia, że choć śmierć autora formalnie zamyka dzieło, do tekstów zawsze można (a nawet i trzeba – bo podobnych nie znajdziesz nigdzie) wracać. Ich konkretne zakotwiczenie w czasie i przestrzeni nie kłóci się nic a nic z ich niezmierzoną ogólnością. To są raporty wojenne; bo Pilch nieustannie był na wojnie. A na wojnie, jak to na wojnie: wszystkie chwyty dozwolone… „Autor pragnie poinformować Czytelników, iż podczas przygotowywania tekstów nieobce mu były tak podstawowe chwyty jak: tendencyjny dobór materiału, preparowanie fragmentów, wyrywanie cytatów z macierzystego kontekstu, ogólnie zła wola oraz szereg pomniejszych ekscesów krytycznoliterackich.” Zapamiętajcie to wyznanie i stosujcie w miarę możliwości, nie oglądając się na imponderabilia. Gdy przyjdzie do liczenia zwłok, Bóg rozpozna swoich…
Tomasz Sas
(31 05 2020)
Brak komentarzy