Marcin Król
Do nielicznego grona szczęśliwych
Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2018
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5
Elito, trzymajmy się razem, bo nie wiemy, co nas czeka…
Wszystko jest płynne, a czasy niepewne. Zmiana jest słowem o największej frekwencji w języku polityki, publicystyki i filozofii. Nie ma już Zygmunta Baumana, by objaśniał, co się dzieje. Został Król… Ha, trudno. Ale i tak w sumie nieźle, gdyż nie jesteśmy wydani na pastwę błądzenia w odmętach i oparach współczesnej myśli. Ba, wydaje nam się, że paradoksy, aberracje i banialuki współczesnej myśli jakoś ogarniamy. Ale nie ogarniamy. Są dowody… Marcin Król jest kompetentnym przewodnikiem i ich dostarcza.
Zaczyna z wysokiego pułapu, bo od Szekspira – a konkretnie od wielkiej, sławnej, retorycznie bezbłędnej, emocjonalnie sugestywnej, mobilizującej i przekonującej królewskiej mowy Henryka V przed bitwą pod Azincourt (1415, w dniu świętego Kryspina, czyli 25 października) w angielsko-francuskiej wojnie stuletniej. Nie wiadomo dokładnie, czy Henryk z Monmouth (od dwóch lat panujący w Anglii jako Henryk V z dynastii Lancasterów), zwrócił się do gromadki swych żołnierzy (głównie fenomenalnych łuczników walijskich) z mową odwołującą się do patriotycznych cnót. Z kronik wiadomo, że raczej otwarcie, prosto i szczerze (żołnierską prozą!) rekomendował im ostrą walkę do końca, bowiem szlachetnie (w tym on sam) urodzeni mogli liczyć na wykupienie z niewoli, yeomani (czyli szeregowcy i ciury) – raczej nie… Wielka literatura dramaturgiczna (a William Szekspir bezsprzecznie wielkim, wręcz genialnym mistrzem słowa był i wciąż jest…) ma jednak nadwyżkę mocy nad językiem prostych batalistycznych kronik. Od londyńskiej premiery „Henryka V” (zapewne rok 1605; dramat napisany był sześć lat wcześniej) nikt nie mówi inaczej o gromadce mężnych rycerzy i łuczników inaczej niż słowami króla z aktu czwartego, sceny trzeciej: „we few, we happy few, we band of brothers” – co Stanisław Barańczak tłumaczy (jak to on – jak zwykle genialnie): „my, garść – szczęśliwy krąg – gromadka braci”. Cytat ten oderwał się od pierwotnego zastosowania i od dawna zdobi rozmaite frazy o podwyższonej temperaturze emocjonalnej w dziełach kultury i tekstach politycznych. Ba, nawet w westernach – pamiętacie „Tombstone” George’a Pana Cosmatosa o braciach Earpach i scenę, gdy wędrowny aktor Fabian (Billy Zane) deklamuje właśnie ten królewski monolog przed pijaną kowbojską bandą w saloonie?
Ale Marcin Król sięga do Stendhalowskiej interpretacji szekspirowskiego cytatu, bowiem wielki pisarz tak właśnie zadedykował swą „Pustelnię parmeńską” – to the happy few… Co to miało znaczyć? Spory interpretacyjne wciąż trwają; załóżmy jednak, że Królowi chodzi o autorski „adres” do elity – nielicznych czytelników, zdolnych pojąć intelektualny, filozoficzny sens autorskiego przesłania, do garstki szczęśliwych (happy few), mogących ze swym wyposażeniem epistemologicznym towarzyszyć autorowi i śledzić zawiłości jego eseju.
No to wzbijmy się na chwilę (jak długo sił, cierpliwości i rozumu starczy…) ponad poziomy, by myśli tej całe ogromy przeniknąć od końca do końca (wybacz, wieszczu Adamie!). Ale zanim cokolwiek, poczyńmy wstępne założenie, bez którego nic… Zauważyć bowiem należy, że fundamentem, zwornikiem i w ogóle całym konstrukcyjnym potencjałem narracji Króla jest podział ludzkiej populacji na elitę i tłum. Jawić się wam w tym eseju będą bez końca dwa „zopozycjonowane” pojęcia kategoryzacyjne: ilość i jakość. Nie obok siebie, ale przeciw sobie… Ilość i jakość to eseistyczne kryptonimy ludu i elity. Ilość to plebejska, anonimowa masa, niczym się (poza ilością) nie wyróżniająca, a przy tym z pokolenia na pokolenie coraz głupsza – choć nie wiadomo jak ta głupota przyrasta: arytmetycznie, logarytmicznie czy według na przykład ciągu Fibonacciego. Ale z tym mniejsza – postępujące zgłupienie ludu wydaje się być założeniem tak trwałym jak wstawiona do rachunku Einsteina stała kosmologiczna pola grawitacyjnego. Jest i już, a bez niej równanie wydaje się nieeleganckie… Przeciwstawiona ilości jakość to w tej sytuacji elita ludzkości – gromadka szczęśliwych „rozumiejących”, wysublimowana i mocą swego intelektu wyselekcjonowana. Odrębna od ilości niemalże gatunkowo, ale gotowa nad nią sprawować przywództwo w razie czego… W razie czego? Ano, rewolucji – wznieconej, by dokonać zmian (czytaj: zdobyć władzę, a potem się zobaczy…). Przynależność do elity (czyli jakości) jest stanem samoświadomości, autonominacji a może nawet iluminacji. Ale jakościowcy lepiej się czują, gdy zyskują potwierdzenie swej elitarności od innych członków elity, nawet jeśli to nie jest akceptacja, zwieńczona burnymi apłodismientami, tylko okrutna polemika. Jakość jest samowystarczalna – to zamknięty w sensie mentalnym krąg wyznawców, potrzebujący ilości tylko po to, by być dobrze obsłużonym i mieć nad kim władzę sprawować.
Jako niewątpliwy anonimowy plebejusz, aczkolwiek tu i ówdzie wykształcony tudzież cieszący się analitycznym usposobieniem i nieznacznym (ale jednak…) dorobkiem intelektualnym, do awansu w sferę jakości nie aspiruję żadną miarą. Z drugiej strony wszelako dystansuję się od egzystencji w roli ……… (ilości, tłumu, ludu, narodu, ludzi, wspólnoty – potrzebne wstawić w wolne miejsce). Na uboczu i w milczeniu mi najlepiej; nie chcę, aby jakaś część elity, wzmożona pragnieniem władzy, w kontrze do obecnej elity, w moim imieniu wyartykułowała kiedyś, czego rzekomo pragnę, napisała postulaty na dykcie czy ogłosiła manifest, domagający się zmian. W moim imieniu? Never! Dobre sobie… Nie jestem jak ta bohaterka piosenki Andrzeja Sikorowskiego, wpadająca w podniecenie, „bo po ulicach chodzą słuchy, że ma się coś poprawić…”
Gotów jednak jestem zgodzić się z Królem fundamentalnie i bezwarunkowo, że wymyślona niespełna dwa stulecia temu przez dwóch młodych filozofów niemieckich dialektyczna reguła, że po pewnym czasie ilość trwale przekształca się w nową jakość, nie obowiązuje. Owszem, niekiedy tak się zdarza, ale nie jest to prawo powszechne jak grawitacja, ewolucja czy reguła Murphy’ego. Zwłaszcza w obszarze stosunków społecznych nie ma żadnej pewności, że rozrastająca się ilościowo grupa czy populacja ni stąd, ni z owąd wytworzy nową świadomość zbiorową, przekształci się, wyemituje jakieś idee. Zrobi rewolucję. Nie zrobi – ktoś to musi za nią. Nie podejmie się tego elita starego porządku z oczywistych względów, ale jej miejsce chętnie zajmie nowa elita. Pojawią się też symetryści – zwolennicy równego (i potępieńczego…) odstępu od jednych i drugich elit. Ci to mają najgorzej – dosłownie przerąbane… Coraz to ich zachodzą od lewej i od prawej, od tyłu – i molestują. Ale mniejsza z nimi; symetria jest religią idiotów… Problem z symetrystami tylko taki, że nie potrafią się do tego przyznać. Czasem tylko jakiegoś bardzo krytycznego eksponenta tej trzeciej „elity środka” nawiedzi i obnaży iluminacja: byliśmy głupi… Profesor Król coś o tym wie, ma personalne doświadczenia. Przyznał się do głupoty, ale nigdy nie chciał wiedzieć, dlaczego go ta niemoc intelektualna dotknęła. Lecz to temat na inne opowiadanie…
Powszechne żądanie zmiany (razem z niewyartykułowanym sensem tej zmiany, czyli o co miałoby chodzić…) jest śmiertelnym zagrożeniem dla system u sprawowania władzy, jaki znamy i kultywujemy. Czyli dla demokracji liberalnej, zwanej też proceduralną. To dziwny twór – niewydolny, podatny na „uszkodzenia”, ale lepszego się wciąż nie dorobiliśmy. Co znaczy „liberalna”, dokładnie nie wie chyba nikt; przyjęło się uważać, że łagodna, przyzwalająca, o szerokim spektrum możliwości niekontrolowanego przez państwo działania obywatelskiego, akceptująca głos mniejszości, upierdliwa, ale nie opresyjna dla ekstremistów, reagująca alergicznie na dylemat nierówności… Proceduralna – znaczy ściśle podporządkowana regulacjom prawnym, obmyślonym kiedyś tam i mającym nadaną przez obywatelski usus moc ostateczną, konstytucyjną. Dzięki temu demokracja proceduralna jest odporna na zmiany, aczkolwiek oficjalnie nic przeciw nim nie ma. Zmiany? Proszę bardzo… Ale przeprowadźcie je uczciwie przez cały nasz system. I tu klapa się zatrzaskuje, boleśnie przycinając wystawione nieopacznie na widok publiczny klejnoty intelektu…
Owszem, czasem pragnienie zmian (ale jakich – nie wiadomo dokładnie) jest tak silne, że partia polityczna, która pierwsza i lepiej utożsami się z „ilością”, poczem weźmie w swe brudne, żądne władzy i kasy łapy rzekomą reprezentację rzekomych interesów (rzekomo, rzekomych – bo wszystko to fałsz, postprawda i fake facts…), wygra znienacka wybory. Euforia ludu, zwłaszcza gdy dostanie nagrodę w postaci tzw. socjalu, jest tak silna i długa, że uniemożliwi rozpoznanie rzeczywistych intencji rzekomych przedstawicieli. Przy następnych wyborach, naturalnie… Jak się wydaje, Król ostrzega nas delikatnie przed możliwymi konsekwencjami dzisiejszego stanu rzeczy tu i teraz, w kraju nad Wisłą. Ratunek może być jeden: „przeskoczyć” tę euforię tłumu, ukazując po tysiąckroć (a pewnie trzeba będzie więcej…) jegomościów reprezentantów ze spuszczonymi portkami nad kupą nieszczęść, jaką każdorazowo wydalają po swych działaniach i zaniechaniach. Widok prezesów, pań posłanek i panów posłów, ministrów, radnych, trybunów ludowych w ineksprymablach nad ekskrementami nie wydaje się apetyczny, ale może być terapeutyczny…
Innymi słowy – profesor Król sugeruje, że należy się dziwić i powątpiewać, walczyć z banałem, kłamstwem i mentalnym kiczem – uporczywie, bez końca, wytrwale, nie odstępując od resuscytacji.
To kwestia etosu – dlatego poświęćcie temu esejowi ze dwie – trzy godzinki uważnej lektury. Warto – niezależnie od waszego, drodzy czytelnicy, poczucia przynależności do elity, poczucia przynależności do tłumu, czy też fatalnego wyobcowania z pierwszej i drugiego lub obojga naraz… Ta lektura się wam za uwagę odpłaci. Tylko spokojnie; idźcie na spacer z psem, popodziwiajcie zimowy pejzaż,wypijcie ciepłą herbatkę lub coś bardziej krzepiącego. I do roboty; róbmy swoje, może to coś da – kto wie?
Tomasz Sas
(3 01 2019)
Brak komentarzy