Michael Chabon
Poświata
Przełożył Michał Kłobukowski
Wydawnictwo WAB, Warszawa 2018
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5
Nieprzenikniona gęstość materii…
Wydawca winien zobligować księgarzy, by do każdego sprzedanego egzemplarza „Poświaty” dodawali… nóż. Z ząbkami. By mieć czym kroić zgęstniałą masę słów, anegdot i fabularnych zawijasów. Proza to bowiem zawiesista niczym razowy, komiśny chleb, który dawno przekroczył (i tak niebezpiecznie wydłużony…) okres przydatności do spożycia. Autor – 55 letni pisarz Michael Chabon, laureat literackiego Pulitzera – jest kolejnym odkryciem na firmamencie „wschodzących” i „obiecujących” gwiazd amerykańskiej literatury. Miejscowi krytycy, skądinąd uchodzący za najsurowszych i najbardziej obiektywnych na świecie (właściwie nie wiedzieć czemu; są tak samo skorumpowani jak inni…), co roku kreują i obwołują przynajmniej jednego pisarza, by odgrywał rolę Delfina, personifikującego nadzieje i tęsknoty. Naturalną potrzebą czytającej publiczności i obsługujących rynek wydawniczy ekspertów jest hierarchia – ustanowienie rankingu i „kolejności dziobania”, by ułatwić podejmowanie decyzji o zakupie i lekturze. Homogenizacja opinii i rekomendacji wprowadza porządek na rynku. Matka Natura w swój charakterystyczny, nieubłagany i zaskakujący sposób wprowadza na tym rynku nieporządek, stale przywołując do siebie kogoś zajmującego określone od dawna miejsce w rankingu, co zaburza hierarchię. To po pierwsze. A po drugie – stale też dowiadujemy się, że ktoś nominowany wypadł z obiegu, nie spełnił oczekiwań, nie dorósł, zawiódł, zmienił zawód, oddał się zgubnym dla talentu nałogom lub zwyczajnie tenże talent stracił (albo nigdy go zgoła nie miał – po prostu…). Stąd też nieustanna potrzeba kreowania nowych Delfinów literatury… Na rynku nie może być próżni! Ot, choćby w tym roku – umarł doprawdy wielki pisarz Philip Roth. Do zajęcia zwolnionego fotela szykują się zastępy – jedni samowolnie, drudzy – z nominacją krytyki. Wszak kluby książki na prowincji nie mogą pozostać bez drogowskazów – kogo teraz czytać…
Michael Chabon nie zastąpi Rotha. On szykowany jest do wyższych celów. Ma być nowym Thomasem Pynchonem – na wypadek gdyby oryginalny Pynchon, o którym i tak niewiele wiadomo, zszedł był z tego świata… Niedoczekanie. Chabon nie był Pynchonem, nie jest Pynchonem i nigdy nie będzie. A kim jest? Inteligentnym dzieckiem żydowskiej rodziny prawniczo-lekarskiej (połączony szczyt amerykańskich marzeń o karierze!) z Waszyngtonu, absolwentem uniwersytetu w Pittsburghu oraz magistrem kreatywnego pisania (tak – ma pisarski talent, stwierdzony nie tylko poprzez subiektywne opinie, ale jak najbardziej urzędowo: dyplomem magistra summa cum laude) z uniwersytetu Irvine w Kalifornii. Jego praca magisterska nie była teoretyczną rozprawką o sensie kreatywnego pisania, ale pełnowymiarową powieścią „The Mysteries of Pittsburgh”. Promotor magisterium Chabona, pisarz Donald Heiney, posłał manuskrypt swemu agentowi literackiemu, który – ku zaskoczeniu obu panów – magistranta i profesora – odesłał gotową umowę do podpisania z zaliczką w kwocie 155 tysięcy dolarów. Debiutantom w podobnej sytuacji zwyczajowo oferowano sumy rzędu 5 – 7 tysięcy, więc Heineya (pisarza – co tu ukrywać – w zasadzie średniego lotu…) musiało to trochę zdołować. Ale książka wyszła w 1988 roku u Morrowa (wydawnictwo z wyższej półki, mają w portfelu m.in. Raya Bradbury’ego…) i z miejsca zyskała status bestsellera. Została nawet sfilmowana…
Sugestywność i niekłamany autentyzm intrygi sprawiły, że Chabon zyskał etykietkę autora gejowskiego i długo musiał przekonywać publiczność, że w rzeczywistości jest hetero, ma żonę (teraz drugą) i dzieci (aktualnie już czworo)… Przyznał jednak, że w młodości, dla poszerzenia horyzontów twórczych, miał doświadczenia biseksualne. Godna podziwu dociekliwość kreatywna. Ten rys eksperymentatora, charakteryzujący całą twórczą technikę Chabona, widoczny jest nie tylko w kwestiach seksu. W kolejnych powieściach dobre przygotowanie intelektualne Chabona do odgrywania roli eksperta na wielu płaszczyznach jest doskonale widoczne, a „Poświata” to już prawdziwy poligon erudycji, gry wyobraźni z faktami… W istocie bowiem intryga fabularna „Poświaty” to kolejna wersja „Zeliga”, a w ostateczności „Forresta Gumpa”. Fikcyjny bohater (a może nie całkiem i niezupełnie – kto wie?) wplątany w zdarzenia historyczne, uczestniczący z pełnym prawdopodobieństwem… Taka kreacja wymaga mrówczej pracy przygotowawczej, której oczywiście Chabon sam nie odwalił, ale za to umiał przekonać ludzi, by to zrobili za niego. A tym razem dokumentacja musiała być dokładna, i to na najrozmaitsze erudycyjne tematy – od modelarstwa rakietowego poczynając, od kariery barona Wernera von Brauna i kosmicznego programu NASA. Po złodziejskie zwyczaje amerykańskich wiewiórek i technikę tropienia pytona w wysokiej trawie…
Idzie bowiem o to, by narrator, podmiot liryczny „Poświaty” i zapewne alter ego autora, mógł bez przeszkód nawijać swą fabułę, na którą składają się, ozdobione wieloma dygresyjnymi arabeskami, przypadki życiowe jego dziadka (po kądzieli) – syna żydowskich emigrantów ze Słowacji, wykształconego gruntownie inżyniera, weterana korpusu saperów US Army, tropiciela hitlerowskich „techników śmierci” w Biurze Studiów Strategicznych – firmie „Dzikiego Billa” Donovana (protoplasty CIA), wielobranżowego przedsiębiorcy – bankruta, modelarza kosmicznego i wreszcie wrednego typa o parszywym charakterze, milczącego dyskretnie i nieobliczalnego… Tak się bowiem szczęśliwe dla tej opowieści złożyło (dla dziadka – nie…), że umierający na raka staruszek pod wpływem środków przeciwbólowych i znieczulających zmienił zwyczaje i zaczął gadać, jak po zaaplikowaniu skopolaminy… Wystarczyło robić notatki, co obeznany z pisarstwem wnuk akurat potrafił.
W sumie zatem – jak na powieść z dziedziny fikcji – „Poświata” ma niebezpiecznie bliskie związki z realnym życiem. Nie wiadomo do końca, czy Chabon tylko protokołuje swe gawędy z dziadkiem na łożu śmierci, czy rzecz w całości jest produktem pisarskiej wyobraźni, materią gęstą od ukrytych znaczeń, münchchausenowskich zmyśleń i dopasowań. Dziadek i babka (zwłaszcza ona…) narratora jawią się jako symboliczne figury american way of life – lecz raczej na odwyrtkę. On jest selfmademanem, któremu w życiu nic nie wyszło – może oprócz miłości do kobiety, zbudowanej na gruncie obiecująco dobrego seksu. Ona jest typowym dla amerykańskiej diaspory produktem powojennej, post-holokaustowej traumy o niewiadomej do końca treści, otorbionej skorupą zmyśleń i mitomańskich kreacji, ukrytej głęboko i rozpaczliwie bronionej przed zdemaskowaniem (nawet na kanapce u psychoanalityka…). Aż do pełnoobjawowej schizofrenii.
I dobrze – bo to jest doskonała materia na powieść, a Chabon nie jest ani pierwszym, ani ostatnim, który sięga do takiej figury stylistycznej. Oczywiście do mistrzostwa Williama Styrona z „Wyboru Zofii” (tak wiem; sytuacja jest odwrócona…) nawet się nie zbliża… Ale poza tym robi to poprawnie, bez przegięć, wpadek ani nadużyć. Ot, kolejny dobry kawałek rzemiosła. W końcu tego magistra kreatywnego pisania nie dostał za nic: ani na piękne oczy, ani za satysfakcjonujący życiorys. Coś tam potrafi – tyle, by utrzymać się na wymagającym rynku literackim, a nawet scenariuszowym czy komiksowym… Ale bez przesady. Chabon jest wyrobnikiem, więc nie oczekujcie, że w trakcie lektury cokolwiek z zapowiedzi blurbów się wam ziści. Raczej odwrotnie… Mnie szczególnie uwiódł „popis wspaniałego literackiego prestidigitatorstwa”… Wiele dobrego można bowiem o pisarstwie Chabona powiedzieć, a nawet zmyślić – ale nie to, że jest w nim magia czy choćby iluzja… Dość, że przyjemnie i z satysfakcją się czyta. Na dziś tyle wystarczy, a Chabon ma jeszcze szansę rozwoju…
Tomasz Sas
(20 08 2018)
Brak komentarzy