J.S. Monroe (Jon Stock)
Znajdź mnie
Przełożyła Agnieszka Walulik
Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.
Rekomendacja 3/7
Ocena okładki: 2/5
Pochwała wytrwałego tropienia
Thriller sensacyjny – ściślej: szpiegowski – to nie jest gatunek prozy popularnej, który byłby łatwy i przyjemny (w uprawianiu) dla jego autorów. Przeciwnie: wymagający jest jak cholera, a błędów, nonszalancji i dezynwoltury nie wybacza. Słabych demaskuje z szyderczym upodobaniem i eliminuje z rynku, zanim zdążą się nacieszyć pachnącymi farbą drukarską, lakierem i klejem introligatorskim autorskimi egzemplarzami swego debiutu. Brutalna bezwzględność tego gatunku literackiego jest powszechnie znana, ale mimo to tłumy adeptów (i ich wydawców) gromadzą się w cieniu bezwzględnej gilotyny, by z pokorą poddać się wyrokom krytyki i szturmującej księgarnie („szturmującej” weźcie w cudzysłów i dołóżcie jakiś ironiczny akcencik…) publiczności. Żarty żartami, ale w przypadku literatury sensacyjnej tort do podziału bywa osobliwie tłusty: nakłady idące w miliony, tłumaczenia na wszystkie języki świata, sprzedawane na pniu i za miliony opcje do adaptacji filmowych i telewizyjnych – to tylko najważniejsze ze spodziewanych pożytków… Więc w czym problem – wystarczy mieć dobry towar, który się na chłonnym rynku wybroni z mniejszą lub większą bidą… Ba, rzecz w tym, kto zamawia towar, kto ustanawia reguły gry, wzorce i standardy.
Literatura sensacyjna (w tym osobliwie podgatunek szpiegowski) II połowy XX wieku jest produktem ubocznym (ale nie bękartem!) zimnej wojny. Po tamtej stronie (dziś słusznej!) żelaznej kurtyny nie pełniła ta literatura służby społecznej w interesie podpierania kondycji moralnej narodu (jak skłonni byli mniemać nasi propagandyści…), ale za jej uprawianie brali się na ogół fachowcy, którzy zetknęli się z problemem praktycznie – innymi słowy: szpiedzy, którzy wypadli z obiegu, już to zdemaskowani przez „nasz” kontrwywiad, już to uziemieni dzięki własnej niefrasobliwości. Na przykład Ian Fleming – genialny twórca „bondów” – czy John le Carre, agent MI6, zdemaskowany jakoby przez samego Kima Philby’ego. Obaj (a zwłaszcza ten drugi…) to ścisła czołówka gatunku. Matka Natura obdarzyła ich prawdziwą iskrą bożą, talentem pisarskim niepośledniej natury. A przecież Anglosasi mieli jeszcze Roberta Ludluma, wciąż mają Roberta Harrisa czy Dana Browna… Po „naszej” stronie żelaznej kurtyny panowała większa powściągliwość. Wycofani z linii agenci raczej nauczali w akademiach wiadomych służb (jeśli nie spotkał ich los „kierowania” stacją nasłuchową nad Kołymą czy na Kamczatce); uprawianiem propagandowo-rozrywkowej literatury szpiegowskiej parali się zblatowani literaci, znający realia służby z drugiej ręki. Nazwiska pomińmy; ale spośród funkcjonariuszy pamiętam tylko niejakiego Kudasia-Bronisławskiego z lat 70. ubieglego wieku. który miał podobno jakieś wyrobienie agenturalne. A ostatnio zasłużoną sławą cieszy się emerytowany oficer wywiadu Vincent V. Severski, obdarzony doprawdy niepospolitym talentem fabularnym; nie jest w niczym gorszy od światowej czołówki agentów – pisarzy…
Więc sami widzicie: łatwo nie jest. Przebić się… Bariera mocnych nazwisk autorów żyjących i nieżyjących stawia wymagania i wymusza wysiłek twórczy najwyższej próby, Doszlusować do czołówki z własnym „towarem” ciężko. Pomysły na obejścia, drogi na skróty i zmyły cieszą się wielkim wzięciem… Stosunkowo najłatwiej maja wyznawcy spiskowych teorii dziejów – od generalnych, w stylu Dana Browna (iluminaci, Opus Dei, grupa z Bilderbergu…) po szczegółowe – w rodzaju zamachu na Kennedy’ego, ataku na WTC czy naszej rodzimej katastrofy lotniczej w Smoleńsku… Popyt na spiski jest znaczny, a kręgi wyznawców nieustannie rosną, co w naszym świecie postracjonalistycznym w zasadzie dziwić nie powinno. Każda bzdura znajdzie krąg amatorów, który utrzyma ją przy życiu…
Pojawili się też na rynku twórcy korzystający z mechanizmów znanej z przyrody mimikry. Wybitny entomolog, badacz muchówek Stefan Niesiołowski (onże poseł – tak, tak…) opisał wiele swych „podopiecznych”, które dla wywarcia wrażenia na otoczeniu stroją się w paski, dzięki czemu ich odwłoki przypominają uzbrojone w jad elementy groźnej osy. Identyczny mechanizm na rynku literackim zastosował nasz dzisiejszy „pacjent” – J.S. Monroe (to pseudonim literacki brytyjskiego dziennikarza – ostatnio wydawcy magazynu weekendowego konserwatywnego dziennika „The Daily Telegraph” – oraz pisarza Jona Stocka…).
„Znajdź mnie” ma wszystkie atrybuty romansu szpiegowskiego. Jarlath Costello – młody Irlandczyk, syn właściciela pubu w Galway, początkujący pisarz i student literatury angielskiej w Cambridge, pewnej czerwcowej nocy wyławia z odmętów rzeki Cam golusieńką Rosę (zachciało się jej romantycznej kąpieli…), też studentkę uniwersytetu. To początek obiecującego, gorącego (jak na Anglię…) i fascynującego romansu… Niestety, idylla została przerwana dość brutalnie… Rosa gościła w domu swej ciotki Amy i jej męża Martina w nadmorskim miasteczku Cromar, gdzie rzuciła się do morza ze starego molo, zostawiając zdawkowy liścik pożegnalny. Jar nie pogodził się z jej śmiercią, ba, nawet po pięciu latach nie może w nią uwierzyć; wciąż mu się zdaje, że gdzieś widział Rosę, czasem czuje jej obecność… Monroe bardzo wiarygodnie, plastycznie i szczegółowo relacjonuje psychiczne aspekty tej maniakalnej przypadłości… Jar dochodzi w swej paranoi do fazy sfingowanej śmierci i zmiany tożsamości Rose. Uważa, że dziewczyna (za pośrednictwem dziekana wydziału literatury, subtelnego znawcy Goethego), została zwerbowana przez Secret Intelligence Service, a konkretnie MI6, czyli wywiad (co w Cambridge jest dość powszechną praktyką…) i rozpoczęła służbę, idąc zresztą w ślady nieżyjącego już ojca – eksperta od Azji Środkowej w brytyjskim MSZ. Atmosferę podgrzewa ciotka Amy, dostarczając Jarowi dysk ze swojego starego laptopa, gdzie odkryła zaszyfrowany plik „dziennik Rosy”. W sprawie dysku węszy policja (jeśli to policja…). A Jar z trudem odczytuje fragmenty i jest coraz bardziej zdezorientowany…
Dalej ani słowa – mamy umowę, by intrygi nie demaskować… Resztę doczytacie sobie sami – bez wstrętu, bo to jest dobrze napisane. Akurat to Monroe umie. No i powiedzcie – czy to nie jest zaczyn dobrej historii szpiegowskiej? Ale już się domyślacie, że to tylko mylące czarne paski na żółtym dupsku niewinnej i bezbronnej muchówki… Wszelako kierunek, w którym autor skręcił fabułę, jest nie do odgadnięcia. Sensacyjny romans szpiegowski zmienia się w ponury thriller z patologicznym psychopatą, który nadaje się do hospitalizacji w placówce zamkniętej… Lecz być może nie do końca… Ostatnia rozmowa Jara z tajemniczym gościem w nadmorskiej samotni, gdzie z Rosą (żywą, żywą…) dochodzili do siebie, przywraca opowieści awanturniczą perspektywę…
„Znajdź mnie” zawiera w sobie pochwałę cierpliwego rozwiązywana zagadek z życia naszych partnerów. Ale uwierzcie mi – na ogół nie warto tego robić: szkody wielkie, a pożytków brak. Czasem lepiej nie wiedzieć. Chyba że intuicja uparcie potrząsa sumieniem. Lektura tej sensacyjnej powieści to zajęcie mało wymagające, absorbujące niewiele sił intelektualnych, za to obiecujące odrobinę rozrywki w tych ciężkich czasach, gdy szybkie i bezbłędne odgadywanie cudzych intencji może nieoczekiwanie stać się warunkiem przeżycia… Na szczęście Jarlath zostawia nam do przemyślenia inne wzorce kulturowe, dalece ułatwiające dylemat zachowania życia. Przede wszystkim jest zwolennikiem i znawcą (ma to po tatusiu…) umiarkowanego spożywania irlandzkiej whisky, co u niżej podpisanego już budzi wiele niekłamanej sympatii. A poza tym Jar pokłada wiarę w dobroczynne, wręcz błogosławione działanie terapeutyczne (osobliwie w stanach głębokiej depresji…) szklaneczki (albo lepiej dwóch…) dziesięcioletniego taliskera – wyrobu medycznego preparowanego na szkockiej wyspie Skye; niech chwała jej gór, jezior , wrzosowisk, plaż i dzielnych, sympatycznych autochtonów – z MacDonaldami na czele – nie przeminie przez te wieki, które ludzkości pozostały do finału!
Tomasz Sas
(15 04 2018)
Brak komentarzy