Andrzej Mencwel
Toast na progu
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Chłopskie requiem czyli umarła klasa…
Wybitny krytyk, eseista, historyk literatury tudzież antropolog kultury pisze arcydzieło nieoczekiwane, zupełnie spoza terytoriów, na które dotąd zwykł nas zapraszać i dopuszczać– zapis wspomnień jakby, może list-testament do umieszczenia w kapsule czasu, może sprawozdanie z wieloletnich badań terenowych (oczywiście uczestniczących), a w gruncie rzeczy wnikliwy esej o istotnym cywilizacyjnym znaczeniu i antropologicznym przesłaniu. Albo może monumentalny, wielopłaszczyznowy i rozciągnięty w czasie reportaż – relację ze znikania: ludzi, rzeczy, zjawisk, pamięci, pejzażu… Coś zupełnie niebywałego, godnego ze wszech miar lektury i zapamiętania. Na długo…
Andrzej Mencwel lat temu czterdzieści bez mała nabył w którejś z kurpiowskich dziedzin wedle Puszczy Białej (po dłuższych badaniach terenowych dałoby się chyba zidentyfikować lekko zamaskowaną przez autora topografię dokładniej – ale po co?) siedlisko – czyli chałupinę z obórką i studnią tudzież kawałkiem gruntu z sadkiem niewielkim bodajże. I to nawet nie za swoje stargował, ale za darowiznę od teścia. Na Kurpiach, bo z praskiego Targówka słynną, kultową „drogą na Ostrołękę” (albo koleją na Małkinię) na Kurpie było najbliżej. Za to z dala od kolektywnych, modnych podstołecznych daczowisk. Ot, prawdziwa chata za wsią. Prawdziwą wtedy jeszcze wsią…
Przez te lat bez mała czterdzieści Mencwelowie stali się pół-wiejscy, swojscy (może oswojeni?), tuziemscy nieomal. Wrośli, zaprzyjaźnili się, rozgospodarzyli. Ba, jako pożyteczni miastowi zyskali specyficzny mir, wprzęgli się w łańcuch Wielkiej Wymiany Wszystkiego i Wszelkiej Pomocy. Czyli coś, co jeszcze do niedawna spajało polską wieś silniej niż wiara, tradycja, pamięć i obyczaj. Silniej niż chłopskie idiosynkrazje… Zaistnieli – jednym słowem. Mencwela nawet do ochotniczej straży pożarnej przyjęli, co wobec przybyszów (nawet po wielu obalonych wespół flaszkach okowity czy samogonu) praktykowane jest niezwykle rzadko. Więcej: powierzali mu misje typu impossible – jak przywrócenie przystanku kolejowego na linii gdzieś koło Ostrowi Mazowieckiej… W każdym razie Mencwelowie w swym wiejskim rozdziale życia wiele etapów przeszli. Od ostrożnej tolerancji – gdy to wiosną cieszyć się należy, że przez zimę ci chudoby nie rozkradli ani chałupy nie sfajczyli. Aż po umiarkowaną akceptację, gdy nie tylko cię zapraszali nieśmiało na weseliska czy chrzciny. Aż po owe szczęsne chwile, gdy dopuszczali do pomagania w robocie na polu i sami w razie potrzeby pomoc takową nieśli. Aż po czas, gdy konieczność zaszła pożegnać się i na czuwania, wypominki, puste noce, pogrzeby a potem w zaufaniu na działy nawet (w roli obiektywnych świadków) przyzywali…
W końcu Mencwel – uczony skrupulatny i ambitny, antropolog wrażliwy, eseista i publicysta przenikliwy i krytyk zuchwały – wszystko to zamierzył spisać. Nie mógł inaczej, bo tam stał, wszystko widział i rozumiał, doświadczył i przemyślał, uporządkował i zsyntetyzował. Powinność intelektualną i zwykłą przyzwoitość poczuł. Takich doświadczeń się nie marnuje!
A do tego wszystkiego szczęśliwym zbiegiem okoliczności nie jest Mencwel typowym podmiotem uprawiającym naukę (w skrócie: PUN), a w tym celu posługującym się wyspecjalizowanym językiem, o wyrafinowanej, zagmatwanej składni i bogatym, aczkolwiek nieco hermetycznym słownictwie. Produkty umysłów standardowo uformowanych PUN-ów, czy to w postaci książek, czy artykulasów w specjalistycznych periodykach z listy filadelfijskiej (te są na ogół pisane zubożonym angielskim, a w zasadzie pidżynem, zawierającym zestaw słów, zwrotów, haseł czy nawet metafor, charakterystycznych dla danej branży nauki…), a nadto fachowych przedmów, wstępów, posłowi, not odredaktorskich, glos, przypisów i komentarzy – te produkty sporządzane są w języku tylko pobieżnie podobnym do języka literackiego, którym posługują się (a przynajmniej powinni…) inni osobnicy tego samego plemienia. Na szczęście Mencwel nie jest typowy i potrafi posługiwać się językiem w wersji zrozumiałej dla wszystkich; może nawet nieco bardziej wysublimowanym, ponad proste potrzeby komunikowania się. No po prostu umie wspaniale pisać! Jak na PUN-a. I nie tylko. Więcej… Bo nie jest zwykłym PUN-em gość, który karierę swą uniwersytecką dzielił z karierą krytyka i redaktora w niedocenianej dziś „Współczesności” i później w „Literaturze” – też poniekąd zapomnianej. Niesłusznie…
„Toast na progu” zaczyna się niewinnie – jako wspominkowa opowiastka miastowego inteligenta, może nawet chłopomana, który za swą powinność uznał (ze wszech miar słusznie!) opisanie i skomentowanie wszystkiego (no, prawie wszystkiego), co mu się przydarzyło przez cztery dekady „gospodarzenia” na kurpiowskiej wsi. Więc jest o kupowaniu siedliska, o kopaniu studni, o znaczeniu papierówek, o ciesielce, odbudowie obórki, o samopomocy, o zbieraniu grzybów, o układaniu snopków (tam jakoś dziwnie, dziesiątkami; u mojego dziadka operowano mendlami…). Jest o zakupach, o handlu końmi, o wiejskich psach, o wiejskich kulinariach, o rodzajach budulca wszelakiego – z uwzględnieniem szczególnym przydatności podkładów kolejowych. Jest o piłowaniu i rżnięciu, o kładzeniu strzechy (a na kalenicę perz…), o kłusownictwie (pardon, ścierwiarstwie…), o kuciu lemieszy, o wiejskiej pamięci i niepamięci… Wszystko tonie w dygresjach i dorozumieniach (po co mówić o czymś, co wszyscy wiedzą?) – na wzór niespiesznej, z pozoru nielogicznej, denerwująco niespójnej i myląco bezcelowej wiejskiej narracji.
Już samo to starczyłoby na tęgą opowieść o chłopskim życiu – smakowitą, melancholijną (acz z elementami przaśnego humoru…) i nostalgiczną.
Ale nie w tym istota tkwi eseju Mencwela. To jest bowiem przede wszystkim tekst o ludziach – sąsiadach, przyjaciołach, bliższych i dalszych znajomkach czy zgoła tylko statystach „Toastu…”. To jest dla nich hołd – krytyczny ile wypada, chwalący nie nad miarę, szczery w miarę potrzeby. Troszkę ironiczny, ociupinkę dowcipny, pełen łagodnej miłości, przyjacielskiej aprobaty i serdecznego, aczkolwiek niepozbawionego cech naukowości, komentarza. Główną postacią jawi się Zbyszek Iwaniak – sąsiad najbliższy, przyjaciel przez trzydzieści lat, wiejski guru autora, przewodnik – chłop z maturą ogólnokształcącą, zamożny, powściągliwy, dumny, świadom swej wartości. Od pokoleń wolny (na Kurpiach prawie nie było szlacheckiej własności ziemskiej, a więc i pańszczyzny; to była królewszczyzna, pewnie oczynszowana…). No i dźwigający jakowąś tajemnicę, której Mencwel nie rozgryzł. Bo tak to już jest z późnymi przyjaźniami. Gdy trwają one od dziecka – wiemy o sobie wszystko i nie ma potrzeby dopytania. Dorośli natomiast przyjaźń rozpoczynając, wchodzą z własnymi bagażami i nie zawsze walizy tajemnic otwierają… Mencwel ma do siebie żal, że niewiele o sobie przyjacielowi przekazał, że się nie otworzył – więc i w zamian dostał niewiele. Ale i tak, mimo tej ewidentnej zadry, było między nimi – dwoma dobranymi w korcu maku wycofańcami – coś ważnego, wartościowego.
To w sam raz wspaniały temat literacki – ale nie tylko; dobry też pretekst do rozważań o kulturze, cywilizacji, przemianie (w tym i siebie samego…), antropologii życia codziennego i ewolucji (może ostrożniej napisać: zmianie jakościowej?) stosunków społecznych. Co też i Mencwel czyni, prócz Zbyszka przywołując jego brata Czesia, innych Iwaniaków, kowala dziadka Gawrona i jego Gawronkę, studniarza Paszka, cieślę pana Stefana, babiniec Podlasiaczek, familię Maliniaków, Różę i Jakuba Bednarków tudzież liczne grono innych postaci nieanonimowych i anonimowych, wspartych niemniej sążnistym stadem żywiny wszelakiej: koni, krów, psów (też skądinąd nieanonimowych…). Wszyscy oni – zamieszani przez autora, uwikłani w setki dygresji, wspominek, nierzadko dramatycznych, heroicznych i zgoła tragicznych – posłużyli jako twórcy (i tworzywo zarazem) fascynującej historii. Gdyby chcieć ją w skrócie, nieomal symbolicznie zasygnalizować, trzeba przede wszystkim powiedzieć, że to historia o umieraniu… Umieraniu klasy społecznej – wolnego polskiego chłopstwa. O umieraniu chłopskiej narracji: odrębnej, pięknej, miejscami dramatycznej, ponurej zgoła – ale zasadniczo innej i niemniej wartościowej niż triumfująca (no, może nieostatecznie – mam nadzieję…) zdegenerowana, schamiała narracja postszlachecka, wynaturzona i karykaturalna (osobliwie w wydaniu obecnych „heroldów intelektualnych” tzw. dobrej zmiany; niech ją szlag…).
Doprawdy, dawno już (ponad rok może będzie…) nie czytałem nic równie wciągającego, niewymuszenie inteligentnego, zaskakująco wyrafinowanego jak „Toast na progu” Andrzeja Mencwela. Z tej radości gotów jestem… zakazać lektury, bom zaborczy samolub i niechętnie dzielę się przyjemnościami. Ale co tam: „Toast…” nie chałwa, więc czytajcie pilnie i smacznie. Będziecie wniebowzięci!
Tomasz Sas
(17 09 2017)
Jeden komentarz
Za młody jestem żeby pamiętać „początki obecności” Pana Andrzeja u Nas. Jednak późniejszy etap wspominam pozytywnie. Mencwelowie z pewnością zostali zaakceptowani przez „tubylców” leczy czy do końca zostali częścią tej społeczności? Chyba nie. Owszem są szanowani, akceptowani, lubiani ba poniekąd otoczeni jakimś „mistycyzmem” wszak to Warszawiacy-profesorowie. Co w chwili ich osiedlania na niewielkiej wsi budziło nie lada atrakcję. Z pewnością Ich sposób bycia nikomu nie wadził skłaniał wręcz do bliższej lecz umiarkowanej integracji (czego chyba sami też oczekiwali,może z ciekawości może w celu badawczym) stąd też zaproszenia na wiejskie wesela czy wstąpienie w szeregi OSP. Pewien dystans jednak pozostał co pokazuje: 1-przyjaźń ze Zbyszkiem (Zdzisławem?). Niby blisko a jednak nie do końca. 2-posiadłość niby we wsi a jednak poza nią, bliżej „tutejszych warszawiaków” niż rdzennych. 3-sama wieś też ani to Kurpie ani Mazury ani Mazowsze. ot tak wszystkiego po trosze. Dokładnie jak z Mencwelami, trochę w nich miasta trochę wsi niby uczeni,profesorowie a jednak tak bardzo swojscy tak bliscy. Jednak czas pędzi nieubłaganie. Przeminęli Zbyszek, Czesiek i inni, przeminął mistycyzm rodziny Mencwel wszak są już częścią naszej codzienności a nie atrakcją, nie integrują się bo niby z kim by mieli? Starszych już znają bądź odprowadzili na wieczne odpoczywanie. Młodych nie za bardzo ciekawią (a szkoda) ot byli i są, coś ktoś tam o nich mówił, …aaa to ta chatka pod lasem i tyle z chęci poznania. Zafascynowanie wsią pana Andrzeja też jakby mniejsze bo czym tu się fascynować gdy ma się w sobie więcej wiejskości- tej starej pozytywnej, niż cała osada razem wzięta. Taki znak czasu. Przemijanie wszystkiego? może i tak ale dobre imię o Panu Andrzeju i jego rodzinie wśród tutejszych pozostanie na długo. Wszak jest/był częścią nas a my częścią jego, takim lubianym przybranym wujkiem. A ślad po tej symbiozie i wzajemnym uczeniu się siebie pozostanie na długo. Dużo dłużej niż my i nasze domostwa, dłużej niż wieś w formie którą opiewa pan Andrzej i „nowa wieś” której częścią jesteśmy lub obserwujemy. Wszystko dzięki „Toastowi na progu”.