Elisabeth Herrmann
Opiekunka do dzieci
Przekład: Bartosz Nowacki
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 4/5
Amnezja, amnestia, ambiwalencja – bo dookoła sami dobrzy Niemcy, co nie chcą Historii…
Intryga prawnicza tudzież kryminalna zupełnie jakby wyjęta z jurydycznych powieści Ferdinanda von Schiracha (skądinąd wnuka Baldura – szefa Hitlerjugend…). Adwokat u progu kariery, narzeczony córki innego adwokata (wziętego lidera berlińskiej palestry; córka z kolei jest politykiem w berlińskim landzie, kandydatką na lokalnego ministra spraw wewnętrznych) dowiaduje się, że jego przyszły teść mógłby i powinien potwierdzić dokument, stwierdzający, że pewna obywatelka Ukrainy była robotnicą przymusową w III Rzeszy i – tak się złożyło – nianią przyszłego pana mecenasa, wówczas synka pewnej arystokratycznej familii z tytułem barona… Ale teść potwierdzić nie ma zamiaru, za to prosząca o podpis inna Ukrainka (nieformalny posłaniec tamtej niani) zostaje… wyłowiona tego samego dnia z wód berlińskiego Landwehrkanal (już jako nieboszczyk…). Adwokat u progu kariery rzuca wszystko w diabły (z dobrodziejstwem inwentarza – narzeczoną też; tylko z porszakiem trudno mu się rozstać…) i wespół z koleżanką po fachu rozwiązuje zagadkę. Z przyczyn moralnych wyższego rzędu oczywiście!
Fakt – von Schirach mógłby to napisać, ale on skoncentrowałby się na czysto prawniczej (z dominującymi wprawdzie elementami etyki) intrydze. Ale gdy pisze Frau Herrmann, sprawa nabiera innego kształtu, wyglądu, nawet zapachu (kawy po kaulsdorfsku, czyli po naszemu plujki, antiquo modo DDR)… Bo pani Herrmann to szczególny, zupełnie inny rodzaj talentu. Jej umiejętności opowiadania nie da się porównać z niczym dostępnym na rynku. Precyzja, umiejętne dozowanie szczegółów, syntetyczne opisy didaskaliów, dekoracji, pejzażu, ludzi z drugiego i dalszych planów narracji… Wszystko wygląda (i smakuje) jak osobiście przedeptane, sprawdzone, obejrzane, nawet polizane… Czytając dziesiątki rozmaitych fabuł kryminalnych wszelkiej maści, pochodzących od niepodobnych do siebie autorów, nierzadko mam nieodparte wrażenie, iż dotykam tylko modelu rekonstruującego rzeczywistość w skali 1 : 1 – i to niezbyt udolnie. Modelu uproszczonego, uszkodzonego… Tymczasem pani Herrmann pod tym względem sięgnęła poziomu klasy iście mistrzowskiej: Mankella, Rankina albo zgoła samego Kinga. W warstwie estetyczno-technologicznej jej narracja ma w sobie coś uwodzicielskiego, co czytać każe, na sens intrygi nie zważając… Na szczęście sens tej intrygi to nie nonsens. Chociaż po części leci po bandzie, chyba nawet poza granicami prawdopodobieństwa.
Oczywiście to zastrzeżenie nie dotyczy wątku tej kategorii robotnic przymusowych ze Wschodu, które w Rzeszy Hitlera nie pracowały w przemyśle ani rolnictwie. Tylko w porządnych niemieckich rodzinach jako opiekunki do dzieci i służące. To stosunkowo mało znany i słabo rozpoznany epizod germańskiej machiny innowacji z zakresu tzw. inżynierii społecznej – innymi słowy: brutalnej eksploatacji zasobów ludzkich podbitych w trakcie wojny krajów… To wszystko prawda. Ale już część intrygi dotycząca rabunku dzieł sztuki została nieco wzmocniona fabularnie Wprawdzie w 2012 roku policja niemiecka przypadkiem znalazła w Monachium kolekcję 1,5 tysiąca dzieł sztuki, ukrywaną przez niejakiego Corneliusa Gurlitta, syna Hildebrandta Gurlitta, zaufanego eksperta sztuki, doradzającego Hitlerowi i jego najbliższym podwładnym. W tej kolekcji było mnóstwo obrazów skonfiskowanych z domów niemieckich Żydów w ramach akcji potępienia tzw. sztuki zdegenerowanej; ale znaczną część zbioru stanowiły dzieła zrabowane z europejskich kolekcji w czasie wojny. Drugiego znaleziska w takiej skali (i to w rękach jednego człowieka) wprawdzie nie było, ale to nie oznacza, że nie istnieje choćby teoretyczna możliwość, iż podobna kolekcja (i to niejedna…) jest jeszcze gdzieś ukryta… Możliwość istnieje; po Niemcach w tej mierze spodziewać się można wszystkiego. Ale pani Herrmann i tak profetycznie przewidziała ewentualność takiego numeru, jak z kolekcją z willi Gurlitta. Wszak odkrycia dokonano w 2012 roku, a „Opiekunka do dzieci” wyszła w Rotbuch Verlag w 2005 roku… Ale kolekcja dzieł zrabowanych dla grubego marszałka Rzeszy Hermanna Göringa z Karinhall płonąca w podberlińskiej leśnej szopie? To może lekka nadinterpretacja historii. Badacze tego szczególnego bandyckiego epizodu dziejów Trzeciej Rzeszy (na tle innych bandytyzmów niemieckich z tamtych czasów wcale nie jakoś szczególnie szokującego), skłonni są mniemać, że kolekcja zrabowanych przez Grubego Hermanna dzieł sztuki trafiła z Karinhall do Obersalzbergu i Berchtesgaden, a tam uległa rozproszeniu, zniszczeniu i wtórnemu zrabowaniu – już to przez miejscowych, już to przez amerykańskich zbieraczy wojennych łupów. Fakt, że sporej części dzieł z listy (Reichsmarschall miał porządek w dokumentacji…) nigdy nie wytropiono, oznacza, że może jeszcze kiedyś gdzieś wypłyną, ale raczej nie w postaci masywnego zbioru…
Darujmy zatem sobie nazbyt szczegółowe roztrząsanie zgodności tekstu z faktami i stanem wiedzy profesjonalistów (przynajmniej w tej części, w której są między sobą zgodni…). W końcu to intryga fabularna i ma swoje prawa, a nam w gruncie rzeczy nic do tego. Gdyby kiedyś tak zechciała, może sobie pani Herrmann znaleźć Bursztynową komnatę na przykład we wraku „Wilhelma Gustloffa” – nie będę miał pretensji, że to jednak pewne, historycznie rzecz ujmując, przegięcie. Nie o to bowiem idzie. Najważniejsza jest jakość opowiadania i przyjemność czytania, zgłębiania intrygi. No, może poza jednym jeszcze drobiazgiem… Jak mógł rodowity berlińczyk nie rozpoznać języka serbołużyckiego (pani Herrmann nie precyzuje: czy dolnego – już zapomnianego, czy górnego z okolic Budziszyna, nadal używanego…) i na domiar złego pomylić go z… albańskim? To dopiero niemożliwe…
Ale niech tam będzie… Intryga kryminalna ma swoje reguły, swoją poetykę, swoją prawdę. Zresztą u pani Herrmann wartko się wszystko toczy, a prawne aspekty fabuły, choć skądinąd umiarkowanie fascynujące, z powodzeniem walczą o uwagę czytelnika z elementami sensacyjnymi – na przykład nocnym ostrzelaniem z broni maszynowej i porwaniem promu na jednym z podberlińskich jezior… Scena ta sama w sobie daje próbkę możliwości pani Herrmann, gdy tylko uruchomi rezerwy swej pastiszowo-persyflażowej, ironicznej wyobraźni. Ale nie za to poważa ją niemiecka krytyka literacka. A za co? Za nieobojętność wobec spraw trudnych. W końcu jest autorką kryminałów (siedem w dwóch seriach i pięć innych), paru scenariuszy filmowych, słuchowisk radiowych, coś tam napisała dla młodzieży i jakieś romanse historyczne ma na koncie. Mogłaby sobie spokojnie darować uczestnictwo w procederze uwrażliwiania Niemców na ich własną historię, o której najchętniej by zapomnieli gruntownie i na wieki wieków… Nikt nie miałby o to do niej pretensji. Ale pani Herrmann trochę jątrzy i podkopuje mitologię niewinnych „samych dobrych Niemców” – okłamanych, omamionych, zaczadzonych, uwiedzionych, zaczarowanych przez Hitlera, Himmlera, Goebbelsa, Streichera, Rosenberga i ich zbrodniczych wspólników. Ponad 70 lat po sromotnie przegranej wojnie, po totalnym bankructwie tysiącletniej Rzeszy, po powierzchownej denazyfikacji (i to po obu stronach żelaznej kurtyny), po zjednoczeniu, obaleniu muru – i mimo ekonomicznej tudzież socjalnej prosperity – stosunek do tamtego usprawiedliwieńczego mitu-kitu nadal poważnie i boleśnie dzieli Niemców (to przestroga dla naszego podziału?). Rów tnie rodziny, pokolenia, środowiska inteligenckie, uniwersytety, media, polityków, zwykłych obywateli, pisarzy, kapłanów… Jedni wciąż nie wierzą w zbrodnie, drudzy wciąż wierzą prorokom narodowego socjalizmu, trzeci mówią – myśmy nic nie wiedzieli. Jeszcze inni przekonują – może nawet to wszystko prawda, ale już dość wypominania. Elisabeth Hermann jest przeciw amnezji i amnestii, przeciw ambiwalencji w odczytywaniu historii. Sugeruje przy tym, że Niemcom nie wypada czekać, aż czas wszystko przemieli i zasypie. Nadzieja jest… Oto na przykład jeden z bohaterów intrygi – leniwy, obojętny wobec świata do granicy socjopatii (wyjąwszy anarcholewackie, alterglobalistyczne i ekologiczne paradygmaty) student prawa Kevin – pod wpływem akcji, w której bierze czynny udział, doznaje przełomu w bulwie i oddaje się studiom nad historią najnowszą Niemiec i niemieckiego prawa… Zatem wszystko w porządku? A to się jeszcze okaże. Na wszelki wypadek zerkajmy czasem czujnie za Odrę i Nysę. Timeo Danaos et dona ferentes!
Tomasz Sas
(23 07 2017)
Brak komentarzy