Tomasz Jastrun
Wyszedł z siebie i nie wrócił
Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2017
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 4/5
Inteligent (a już artysta na pewno!)
nie trafi do nieba
Nie trafi, bo wątpi (czasem tylko w siebie, ale to wystarczy…). A przed wątpiącymi wrota niebieskie zatrzaskują się z hukiem. Mają gorzej niż nawróceni grzesznicy, którzy tylko czasem (przy niesprzyjających okolicznościach towarzyszących) muszą trochę poczekać przed bramą… Manichejski świat, jakoby wykreowany przez Istotę Najwyższą, nie toleruje wątpiących. Wierzący bez zastrzeżeń i bez namysłu prostaczkowie z uwierzytelnionymi świadectwami grzechów odpuszczenia przez wrota przechodzą krokiem marszowym, całymi tyralierami. Ci, co myśleli albo (cóż za horror!) zadawali pytania, względnie pozwalali sobie na sceptyczne komentarze, mają czerwone światło. Więc gdy wyjdą z siebie, wiadomo, dokąd nie trafią. Ale gdzie ich szukać, jeśli nie w elizjum?
Tomasz Jastrun – poeta i syn (rocznik 1950…) poetyckiej pary Mieczysława i Mieczysławy, wielce zasłużony nie tylko dla kultury krajowej i europejskiej, ale i dla SPRAWY (tak teraz górnolotnie mawiają o aktywności opozycyjnej, antysocjalistycznej i konspiracyjnej…) – z mocy osobliwego splotu właściwości intelektualnych i czynników zdeterminowanych biologicznie stał się murowanym, kilkakrotnie zapewne poddanym próbom, kandydatem do niepowrotu. Szczęśliwie dla rodziny, literatury i wiernego grona czytelników (sam też lubię skurczybyka…), niepowrót ów stał się tylko potencjalnym, teoretycznym zagrożeniem, zapewne odsuniętym na stałe (miejmy taką nadzieję!). Innymi słowy: ciężka depresja (a raczej choroba afektywna dwubiegunowa) i skłonności do samounicestwienia (nieomal zrealizowane, co sam przyznał w comingoutowym felietonie w „Przeglądzie”). Ale depresja zażegnana, zaleczona…
Ale czy wyleczona? O tym jeszcze orzekać nie sposób. Na pewno jednak terapia jest w toku, bo czymże innym, niż zadaniem wzmacniającym odporność, łagodzącym objawy, jest wprawka literacka na takiż właśnie temat. „Wyszedł z siebie i nie wrócił” jest niewątpliwie ćwiczeniem dyscyplinującym, przywracającym nadzieję. Świadectwem postępu w walce z tą rujnującą przypadłością. Bo skoro pisać o tym potrafi, i to w formie czysto literackiej (aczkolwiek nieco osobliwej…) – z przyzwoitą konstrukcją, dyscypliną fabularną, zwartą strukturą i do tego urodziwym językiem – to znak, że terapia przynosi pożądane rezultaty.
U Jastruna z domu wychodzi i nie wraca malarz Franciszek, Starzejący się, siwiejący, łysiejący i tyjący. Dotknięty niemocą twórczą, przerostem prostaty i paroma innymi dolegliwościami. Podejrzewający, że żona ma poważny (aczkolwiek na wyrafinowane sposoby skrywany) problem alkoholowy. Zmiażdżony przez krytykę. Malujący „osobno”, z poświęceniem zgłębiający dylemat światła i koloru, daleki od awangardowych mistyfikacji (nie uważa, ze zapakowanie dwudziestu czterech starych ruskich zegarków w zużyte prezerwatywy i zawieszenie na rybackich haczykach to sztuka…). Nawiedzany przez wspomnienia z bohaterskiej epoki opozycyjnej konspiry – z dominującym poczuciem bezsensu tamtego idealistycznego zrywu… Przerażony stanem spraw publicznych i wojną polsko-polską.
Wiele wskazuje na to, że malarz Franciszek to alter ego pisarza Tomasza. Onże nie odżegnuje się od tego posądzenia nazbyt kategorycznie; prawdę mówiąc – nie odżegnuje się wcale… Co utwierdza mnie w przekonaniu, że dekompozycyjna, entropiczna odyseja Franciszka to zadane samemu sobie (albo i nie…) ćwiczenie terapeutyczne. W sensie literackim: przeprowadzone z sukcesem. W sensie ścisłym: nie wiem… To znaczy – mogę się domyślać, dzięki regularnej lekturze felietonów Jastruna w „Przeglądzie”. A z nich wygląda na to,że walka z przeciwnościami życia dobrze mu idzie, przynajmniej teraz. I oby tak dalej szła. Jest tylko jeden problem: czy sytuacja krajowa, a osobliwie rosnące napięcie w życiu publicznym, nieustanna opresja (na razie przeważnie intelektualna, fizycznej jakby mniej)) partii (przepraszam za to słowo inne partie; powinienem użyć innego słowa – może horda, wataha, tłuszcza…) rządzącej nie zdemoluje skądinąd i tak osłabionej konstrukcji psychicznej i odporności autora? Wyobrażam sobie, z jakim trudem musi on znosić obecny stan spraw publicznych. Jak zresztą każdy, wytrenowany w używaniu logiki i zdrowego rozsądku w analizie tych spraw.
Z kart tego ćwiczenia terapeutycznego wyziera wszystko jasno i dojmująco. Malarz Franciszek ma nie tylko problemy z sobą – takie wewnętrzne, które pojawiają się niezależnie od politycznych „zmian pogody”. Oczywiście dezintegracja uwarunkowana czynnikami, dającymi się opisać językiem tudzież definicjami psychiatrii, dominuje w udręce Franciszka. Podobnie jak wspomnienia z opozycyjnej (psu na budę się zdała…), młodzieńczej aktywności. Malarz w zasadzie odnosi się wyrozumiale do swego Sturm-und-Drang periodu i nawet nie ubolewa, że mu się to nie przełożyło na sukces (jakikolwiek) w życiu dojrzałym. I tak chciał malować po swojemu, i żeby go wszyscy kochali, a jeśli nie, to choćby poważali, a jeśli i to nie, to może rozumieli, tolerowali, dostrzegali. Franciszek n i e chciał być nebbish – człowiekiem, którego zauważają dopiero wtedy, gdy wyjdzie z salonu… Przeciętny inteligent tak ma: nade wszystko pragnie być Kimś-Rozpoznawalnym-Z-Ważnego-Powodu, kimś odrębnym od innych, nieanonimowym, kojarzonym z czymś wzniosłym, a już na pewno pięknym lub pożytecznym. A jak tego nie ma, to cierpi. Poza tym trapi go deficyt sensu. Ogólniejszy, w sferze publicznej i towarzyskiej – i ten ściśle prywatny, wieloma nićmi powiązany z bólem istnienia. Nic, tylko wyjść z siebie i nie wracać…
Jastrun minimalnie histeryzuje. Nie bez powodu – trochę się napatrzył, trochę mu się nawarstwiło, przygniotło, nawet poddusiło… Bardziej odporni niż on otorbili się (jeśli zdążyli…) w kokonie egocentryzmu albo zgoła nieposkromionego narcyzmu. Jeszcze szybsi – uciekli. Ale dla klasycznego inteligenta z poczuciem misji, zaszczepionego zestawem wartości tradycyjnie istotnych (z poczuciem przyzwoitości w pierwszym rzędzie) to byłoby wyjście niehonorowe. Więc trwa – rozedrgany, przerażony, skołowany. Bo świat ma w dupie te jego zasady i rozterki. Bo nie może natrafić na bratnią duszę (tak rzadko już występują w przyrodzie…), by to i owo przegadać. Bo nawet forsy zabrakło, albowiem sztuka przestała być wydajnym narzędziem dialogu. Stąd ta odrobina poniekąd usprawiedliwionej histerycznej niepewności…
Więc wyszedł z siebie i nie wrócił. Bo nie ma dokąd – „siebie” już nie ma. Takiego „siebie”, jakiego znał, może trochę (po latach mimowolnego obcowania) zrozumiał, a nawet lubił. No to co zostaje? Iść przed „siebie” Przed siebie… Do zdechu – koniecznie z przyczyn naturalnych
Tomasz Sas
(5 06 2017)
Brak komentarzy