Wioletta Grzegorzewska
Stancje
Grupa Wydawnicza Foksal – Wydawnictwo WAB, Warszawa 2017
Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 4/5
Hucpa? Persyflaż? Mistyfikacja? Ktoś tu kogoś w trąbę robi…
Te stancyjki przeczytałem w dwie z małym okładem godzinki, nie spiesząc się. Refleksji, wrażeń, przemyśleń po lekturze (niezbyt zresztą budujących…) nie starczyło nawet na dziesięć minut. Jak to możliwe? Azaliż okazałbym się gruboskórnym prostakiem, niezdolnym pojąć subtelności prozy pani Grzegorzewskiej? Czy nie przemówiła do mnie jej fenomenalna zdolność wrażliwego, świeżego opowiadania, umiejętność wydobywania z czasu przeszłego klocuszków nie tylko służących budowaniu sprawnej narracji ale też tworzeniu osobliwego, odautorskiego stylu, klimatu, techniki obróbki słów? Przecież jej w zasadzie debiutanckie (przedtem pisała wiersze i coś tam jeszcze…) „Guguły” sprzed lat bodajże trzech takie właśnie były – pachnące nowością (lecz przecież żadną miarą nie surowe!), ekspansywne, zakotwiczone językowo, plemiennie (osobliwe dające świadectwo o tubylcach jurajskich, zawieszonych i zapomnianych w pustym trójkącie między Częstochową, Śląskiem Górnym i Krakowem) oraz chcąc nie chcąc – płciowo. „Guguły” z miejsca pożarły kawał terytorium współczesnej prozy polskiej, zasłużenie kandydując do krajowej Nike i nawet do prestiżowego anglosaskiego Bookera. A to się nie zdarza często – taki dublet nominacji… W takim stylu. Debiutując… Sam byłem i jestem nadal pod urokiem.
Ale to było trzy lata temu. Aż tu nadejszła wiekopomna chwila… Innymi słowy: rozpoczął się Test Drugiego Podejścia. Mój ulubiony. Oddzielający (jeszcze nie definitywnie; jeszcze możliwy jest test poprawkowy!) dojrzałych prozaików od wciąż dojrzewających lub przedwcześnie utraconych (w przypadkach skrajnych: separujący majstrów od grafomanów). Notabene guguły to w jurajskiej gwarze właśnie niedojrzałe owoce, zawiązki właściwie, dające nawet nie przedsmak – obietnicę zaledwie tego, co się stanie, gdy słońce, woda, wiatr i troskliwa ludzka ręka podejmą trud wspomożenia wegetacji.
Jak zatem Grzegorzewska podeszła do swojego testu? No cóż, wykorzystała już zgromadzone narzędzia. A co – miały się zmarnować? Nie po to wdrażała się całe życie do jurajskiej, plemiennej skrzętności, by teraz tracić czas na szukanie nowych środków wyrazu, skoro stare dowiodły swej przydatności, nie zużyły się zanadto i jeszcze z powodzeniem mogą popracować… Wiolka z wsi Hektary dorosła, stała się kobietą, a jej świat przyciasny zrobił się, pustawy i nieobiecujący. Niczego. Zwłaszcza miłości. Miłość może być gdzieś za widnokręgiem. Nadchodzi taki moment, że ogarniemy wszystko, co jest do ogarnięcia, że przestajemy się bać tego, co jeszcze nieogarnięte, że przebieramy nogami, ćwiczymy krok (najlepszy, taki nonszalancko wystudiowany…), pakujemy, co tam chcemy… Nawet niech to będzie kolekcja nekrologów. I wtedy wyobraźnia wysadza horyzont! W błysku krótkim jak mgnienie oka widzimy, co jest dalej – za. I lądujemy na studiach polonistycznych, na wuespe w Częstochowie. Po co? Bóg jeden raczy wiedzieć. Ale tak ma być. Teraz tylko Wiolkę poprowadzić za rączkę przez miasto, przez studia, przez życie, miłość, odlot… Szkoła przetrwania? Tak jakby. Ale Grzegorzewska rękę bohaterki w pewnym momencie puściła – może nawet już w autobusie do miasta. Wiolka poleciała jak gnane wiatrem perekotypole przez step.
Gdy dowiedziała się, że jej wiocha za blisko i akademika nie dostanie, zakotwiczyła w byłym hotelu robotniczym Wega na przedmieściu, nieogrzewanym i pustym, z ruskimi handlarzami, wioskową kumpelą, tyle że z Ukrainy i stróżem pokaleczonym przez nieszczęśliwą, źle ulokowaną miłość. Skład obiecujący – nic, tylko źle się prowadzić i upijać w rytmie znanym z Chandry Unyńskiej w mordobijskim powiecie, pod akompaniament „Tej ostatniej niedzieli”… Ale nieodgadniona do końca afera z podtekstem erotycznym, kryminalnym i czort znajet jakim jeszcze, pozbawia ją tego lokum. Dziewczyna ląduje w domu zakonnym, gdzie matka przełożona ma solidną demencję. Lokum w zamian za posługi w hoteliku dla pielgrzymów… Gdy dziewczyna zbyt dosłownie poddaje się rojeniom chorej na alzheimera mateczki i wchodzi w rolę córki nieszczęsnej z lat okupacji, traci bezpieczne mieszkanko i ląduje na stancji u cioteczki (plus robota w MacDonaldzie…). Jeszcze później wynajęta kawalerka i szalony seks z odnalezionym panem Kamilem, obiektem fascynacji jeszcze w Hektarach. I już koniec studiowania – licencjat po trzech latach. I jazda z miasta – gdzieś, byle dalej…
Ten prymitywny skrót akcji daje tylko leciutki zarys prozatorskich możliwości, ewentualnych wariantów opowiadania, wątków, pomysłów i zawęźleń do przepracowania. A w sumie sporo materiału na traktat moralny o subtelnych nieciągłościach czasu i przestrzeni, sprawiających, że życie nasze w ostatecznym rachunku – mimo wysiłków naszych – nieuporządkowane, rozwalone jakieś, pokręcone i niesterowalne. Szalone, niepodatne na organizację i orientację, Na wszystko gotowe i niegotowe na nic. Niemądre, hałaśliwe i bez umiaru popieprzone.
To wszystko Grzegorzewska miała na wyciągnięcie ręki. I ledwie napoczęła ten potencjał. W „Gugułach” błysnęła frazą, z której w „Stancjach” ostało się jeno parę zgrabniejszych metafor. Było zajmująco – stało się nudno. Może dlatego, że pisała to w Londynie, oderwana od jurajskiej mandragory, przytruta powodzeniem literackim. Nie wnikam, nie szukam usprawiedliwienia… Nie w tym tkwi bowiem dylemat nieudanego testu drugiego podejścia. On tkwi w nadmiernym zaufaniu do metody, która raz się sprawdziła. W literaturze nie ma gwarancji, że uda się wyjść obronną ręką po raz drugi. W literaturze trzeba co rusz zaczynać od nowa; tylko wielcy rutyniarze byliby w stanie sobie poradzić z kontynuacją metody, ale i tak większość nawet nie próbuje. Bo nie dość, że się zazwyczaj nie udaje, ale i wstyd jakowyś się pojawia. Na polonistyce w Częstochowie tego nie uczyli? Nie – bo i sami nie wiedzieli. Talent jest niewyuczalny. Czego przecież o mało co laureatce dwóch poważnych europejskich nagród przypominać nie trzeba.
„Stancje” to moje rozczarowanie. Dopuszczam i pojmuję opinie przeciwstawne, lecz słabo one wytrzymują konfrontację z lekturą. Co to ukrywać – zachwytu nie ma. Ale postulat mam nieśmiały: proszę spróbować jeszcze raz. W materii doświadczeń Grzegorzewskiej tkwi siła, drzemie możliwość wielkiej prozy. Nie chcę więc pozostać przy mniemaniu, ze „Stancje” to mistyfikacja… Może to tylko wypadek przy pracy, na szczęście objęty ubezpieczeniem od krytyki?
Tomasz Sas
(4 09 2017)
Brak komentarzy