PigOut
Świnia ryje w sieci, czyli z pamiętnika hejtera
Wydawnictwo Edipresse Polska SA, Warszawa 2017
Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 2/5
Napalony wieprzek na torfowisku, albo Aaaby wieczyście dowcipnym być i nie sucharzyć…
Mamy wysyp, nadprodukcję, inwazję. Dezerterów. I do tego bierzemy udział w rehabilitacji – ba, w zmartwychwstaniu Gutenberga. Dezerterzy pochodzą z krainy wirtualu, zwanej też siecią, netem, dipspejsem, chmurą, czarną dziurą… Przed laty wypięli się na papier, demonstracyjnie podcierając nim zadki po wyprodukowaniu stolca i ćwierkając, że tylko do tego rzeczony się nadaje. Papier do dupy, tylko bajty mają przyszłość – wrzeszczeli. I faktycznie – przez lat parę w oczkach i węzełkach sieci uwiły gniazdka tysiące nieodkrytych wcześniej geniuszy, na własną rączkę (sorry za grubą dwuznaczność…) wynajmujące domenki za grosze, za grosze bulące abonamencik za neta, za grosze kupujące pecety i lapy na szrotach… Za grosze dające upust rozpierającemu ich ekstremalnie musowi gadania do świata. W epoce Gutenberga nie mieli szans. Narzędzia przemawiania do świata były drogie, przez co mocno skapitalizowane (w końcu przynosiły dochód…), a na domiar złego trzymały je w łapach strasznie wredne sukinsyny, które asertywną perswazją (a gdy było trzeba – kłami, pazurami i innymi środkami przymusu bezpośredniego) broniły dostępu do rozpowszechniania słowa. Wiem coś o tym, bo przez czterdzieści z okładem lat należałem do wrednej, samolubnej, skorumpowanej, zawistnej kliki REDAKTORÓW – tych sukinsynów, motherfuckerów, pędzących precz watahy grafomanów. A tu nagle tym watahom sieć zaoferowała wolność i swobodę; żadnego redaktora na karku. Więc można było anonimowo, bez krępacji, przed szychtą w korpo, przy latte w Starbuniu – myk, myk, jeb, jeb: walnąć takiego hejta, że lajkerom z wrażenia majty i szczeny opadały…
Lecz po latach ni stąd ni zowąd nieliczne już ostańce, epigoni-wydawcy papierowych buków puszczać poczęli na rynek książeczki posklejane z netowych tekstów liderów blogosfery. Dokładnie tak samo, jak przed laty edytowano w całostkach i zbiorach ulotne teksty gazetowe czołówki felietonistów. Ileż to ja mam w bibliotece Passentów, Urbanów, Toeplitzów, Hamiltonów, Radgowskich; nawet Arta Buchwalda mam – i to tylko z lat sześćdziesiątych… To niegłupi pomysł był – taki wtórny obieg, recykling gazetowej papki, by ocalić od zapomnienia co celniejsze perełki stylu i chichotu (i drugi raz zarobić, co też nie bez znaczenia…). Nie dziwię się, że odżył. Ba, jestem w stanie sobie wyobrazić, jak się rozwija kieby fijołecek leśny. Blogerki-szafiarki wydają opasłe, drukowane na cennym papierze cream ecco book, tomy swych wiekopomnych przemyśleń, rad i aforyzmów (dajcie znać, jeśli zobaczycie w druku płody panny Mercedes…). Księgarskie lady uginają się pod tonami książek blogerów kulinarnych, kosmetycznych, lajfstajlowych, fitnessowych, podróżniczych, plotkarskich, a nawet politycznych i kulturalnych… Pełna rehabilitacja sponiewieranego Gutenberga. Raz, że zarobek podwójny. Dwa, że przecież babci, pani od polaka z gimby czy cioci nie podrzucisz linka; ale ciepły, pachnący farbą, klejem i celulozowym zakwasem gratisowy egzemplarz autorski z autografem (jeśli wciąż umiesz pisać ręcznie) będzie w sam raz…
Dlatego ten PigOut mnie nie zaskoczył. Za to pozytywnie wzruszył. Kolejny dezerter z sieci w krainie Gutenberga w poszukiwaniu dodatkowego zarobku… Do tego naprawdę niezły. Na lekkim wkurwie. Niegrzeczny. Sarkastyczny. Ironiczny. Autoironiczny. Sardoniczny. Zgryźliwy. Ikonoklasta. Ostry jak nożyce w łapach pijanego bacy po wiosennej strzyży. Do tego bystry, przenikliwy obserwator, obdarzony słuchem językowym i talentem budowania pięknych metafor. Codziennie. Albo prawie codziennie. Albo raz w tygodniu. I tylko w czasie wolnym… Czasie ukradzionym dziewczynie, relaksowi z piweńkiem i ziomalami oraz w ogóle innym czynnościom, nie-czynnościom i aktywnościom rozwojowym… Fajny facet.
I tylko trochę mnie u PigOuta zasmuca ta spontaniczna lekkość, niewymuszona finezja dowcipu. Wyziera bowiem zza niej zwykły strach, że się nie będzie dość śmiesznym ever. Co wtedy? Czy mam plan B? Czy plan B zaakceptują lajkowicze? Bo przecież ze sceny nie zejdę. Never. Jamais. Nikagda… Nie martw się, świniak. Całego torfowiska nie przeryjesz, ale staraj się. Masz talent. A to czasem wystarczy, by nie łazić głodny i zły. A co do brzydki – nie przesadzaj. Kobietę masz, więc coś ją przy tobie trzyma. Może intelekt, może więcej…Coś więcej niż chęć dowalenia ci kiedyś w scrabble. Gdybyś był naprawdę brzydki w stylu Z-Takim-Kutafonem-Nie-Pokażę-Się-Mamusi-Nie-Zrobię-Jej-Tego, to dawno byłbyś sam. Albo zawsze… A tak to nie jest źle.
Jeśli nie czytacie PigOuta regularnie w necie, to macie niepowtarzalną szansę odrobić zaległość w eleganckiej, tradycyjnej formule papierbucha. Ja przeczytałem bez obrzydzenia. Ba, z pewnym nawet umiarkowanym zadowoleniem. Nie mówimy tu o podniecającej satysfakcji. Łaskotaniu jaźni. Wywoływaniu chichotek, łaskotek, orgazmów, spazmów. Mówimy o prostym zadowoleniu. Nie za dużym, nie za małym. Gdybym miał coś zalecić – to zaczynajcie lekturę od strony 125 – od tekstu „Nie nadaję się na blogera”. PigOut się jednak nadaje – biegnę uspokoić…Naprawdę nie nadają się na blogerów tylko ci, którzy o tym nie wiedzą… I bez opamiętania, wstydu i samokrytyki blogują. PigOut zaś jest świadomym swych ograniczeń wesołkiem, felietonistą sprawnym językowo i przenikliwym. I w ogóle skromnym, młodym człowiekiem. Obciążonym wadami, ale starającym się. Dobrze wypaść… Dlatego czasem sprawia wrażenie zdezorientowanego tapira, a nie pewnej swego świni. Życie przed nim, ale nie martwię się, co z niego wyrośnie. Bo wiem…
Tomasz Sas
(19 07 2017)
Brak komentarzy